<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przed burzą
Podtytuł Sceny z Roku 1830
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1876
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W tych to czasach grozy i trwogi — w spokojnéj kamieniczce przy ulicy Świętokrzyżkiéj panna Julia godzinami zadumana grywała na fortepianie, pani Małuska odmawiała pacierze, Noiński bóty szył dla podchorążych i oficerów a Aramowicz stołki i stoliki ciosał równie dla gwardyi rosyjskiéj i dworu w. księcia, jak dla ludności stolicy.... Tu w warsztatach rzemieślniczych nie wiedziano o Bożym świecie, prócz że kto czapki w ulicy nie zdjął przed w. księciem, ten szedł pod Orła Białego. Nie śmiał się chłopiec idący z bótami zatrzymać naprzeciw Saskiego placu, gdy się odbywała parada, bo kto wie, co go tu spotkać mogło.... Były godziny, w których znajdowania się na ulicy unikał każdy.... Wiadomą była anegdota o owym szlachcicu-staruszku, który się rewii niedaleko stojąc od Konstantego przypatrywał i sam zażywając tabakę księcia nią poczęstował, za co poszedł do kozy....
Z zimną krwią szlachcic po téj łaźni, wróciwszy do domu powtarzał, iż się nauczył, że zbytek grzeczności może mieć złe skutki.
W uliczce było spokojnie, dzieci mogły się u wrót zabawiać bez obawy katastrofy. Rzadko tędy przeleciała urzędowa figura... jedna z tych, które szepcząc pokazywano sobie palcami.... Mieszkańcy dolnego piętra, chociaż ich żywot i sprawy Brennera dosyć zajmowały, w końcu się z niemi oswoili, wytłumaczyli téż sobie samotne dosyć i ciche znajdowanie się na strychu pana Kaliksta. Patrzeli już nań przez rok cały. On także wchodził i wychodził o godzinach oznaczonych dosyć regularnie, kłaniał się wszystkim grzecznie, nigdy z nikim o nic nie miał sporu, choć dzieci zapuszczały mu się podedrzwi, hałasując, jakby go wyzywały — i miał tu sławę bardzo porządnego młodzieńca.... W pierwszych miesiącach nawet mieszkańcy pierwszego piętra wcale go nie widzieli a pani Małuska miała sobie opisanym tylko przez kucharkę i Agatkę....
Tan Kalikst nie wyglądał na biuralistę, choć służył w komisyi skarbu i gorliwie w niéj pracował. Nudne to zajęcie u stolika nad papierami urzędowemi jeszcze go nie zgubiło, nie złamało, nie starło z jego twarzy świeżości młodzieńczéj, nie odjęło mu ani wesela ani energii. Miło było spojrzeć na niego, tak się w nim śmiała rzeźwa młodość, którą kołysze marzenie a żywią nadzieje.
Pan Bóg go stworzył raczéj na żołnierza niż na gryzipiórka, bo postawę miał rycerską, ruchy śmiałe, wzrok jasny, wyrósł bujno i widać w nim było potomka rodziny szlacheckiéj. Pan Kalikst Rucki w istocie pochodził ze staréj szlachty z Sandomirskiego, niemajętnéj teraz, ale nie tak zubożałéj, aby o swéj przeszłości zapomniała. Było ich dwóch braci, starszy o rok Ludwik znajdował się w szkole podchorążych, Kalikst rozpoczynał od bardzo skromnéj posady nadliczbowego zawód urzędniczy. Miał u góry protekcye, po których poparcia się spodziewał. Wolałby był nieskończenie zamiast téj służby wstąpienie do uniwersytetu, co się i jego bratu uśmiechało, ale ojciec, stary żołnierz napoleoński, tak rozporządził — musiano słuchać. Zrazu obu chciał oddać pod w. księcia, aby się tam karności nauczyli, potém Lubeckim zachwycony, Kaliksta na urzędnika przeznaczył....
Obaj chodzili wprzódy do liceum w Warszawie — mieli tu liczne znajomości — i — godzili się jakoś ze swym losem. Przynajmniéj po panu Kalikscie nie było widać, aby się nań uskarżał. Twarz miał wypogodzoną zawsze i uśmiechniętą. Trochę poeta, choć to się źle godziło z narzuconém mu powołaniem rachmistrzowskiém, wielki wielbiciel Mickiewicza i romantyków... czytywał wiele i w sporach ówczesnych literackich udział brał bardzo żywy, choć niewidoczny. W swojém mieszkanku na górce, jeżeli miał wolną chwilę, poświęcał ją tak samo jak panna Julia czytaniu książek, które najrozmaitszemi zdobywał sobie sposobami, często na kilka godzin tylko, bo kupować ich nie miał za co....
Naówczas połykał je chciwie i rozgorączkowywał się niemi do szału prawie.
Tam, gdzie na pierwszém piętrze mieszka piękna i muzykalna panienka a na górce tego rodzaju młodzian — cudemby było, ażeby się nie spotkali, nie poznali i nie ocenili wzajemnie.
Pierwsza pani Małuska obudziła w spokojnéj pannie Julii ciekawość poznania sąsiada — bez żadnéj złéj myśli opowiadając jéj, co się dowiadywała o nim od kucharki i Agatki. Obie one nadzwyczaj się pięknym młodzieńcem zajmowały. Wiedziały, że książki nosił, że po nocach czytywał, że czasem, gdy panna Julia grywała, okno otwierał, choć było zimno, aby się lepiéj módz przysłuchiwać, że był bardzo grzeczny i uczynny. Ciocia go raz spotkała na wschodach, które dosyć były ciasne, ustąpił jéj z drogi i ukłonił się bardzo ładnie.
Brenner, który nigdy prawie w domu nie bywał, nigdy się z sąsiadem nie spotykał, nigdy nie wspominał o nim, gdy raz przypadkiem ciocia coś napomknęła o panu Kalikscie, okazując ciekawość dowiedzenia się, co to był za jeden — zadziwił ją i córkę bardzo dokładnemi wiadomościami o sąsiedzie. Domyślać się godziło, że jako troskliwy i przewidujący ojciec musiał się postarać o to, aby na wszelki wypadek wiedzieć, z kim ma do czynienia.
Brenner, jak zawsze, sucho, protokularnie opowiedział, kto był ojciec pana Ruckiego, gdzie mieszkał, ile wieś jego była warta, w jakiéj randze wyszedł z wojska, że był osobiście znany jenerałowi Krasińskiemu, że dwóch miał synów i czém się oni zajmowali.
Panna Julia wysłuchała téż tego sprawozdania, ale zupełnie obojętnie.
— Pomimo że to dosyć goła, dokończył Brenner, ale téż i dumna szlachta. Ojciec choć dał jednego syna do wojska w. księciu, ale książę go nie lubi. Ma, słyszę, muchy w nosie.
Brenner wyrażał się w ten sposób o wszystkich ludziach mniéj spokojnego charakteru, do których nie miał sympatyi. Sam był człowiek okrutnie spokojny i regularny. W kółku rodzinném nawet unikał wszystkiego, coby na chwilę ten spokój prawidłowy naruszyć mogło.
Między nim a córką naprzykład już nawet niedaleko widząca ciocia Małuska dostrzegła pewnéj różnicy przekonań, których starcia ojciec jak najtroskliwiéj się wystrzegał. Panna Julia, wychowana wśród swych rówieśnic z rodzin dawnych szlacheckich, które zachowały gorącą miłość kraju, była téż zapaloną patryotką. Brenner nigdy się wyraźnie z uczuciami dla przybranéj ojczyzny nie objawiając (pochodzenia bowiem był jakiegoś nieoznaczonego), zbywał milczeniem ten przedmiot a czasem nawet odzywał się z cicha — Głupstwo...
Córka musiała to i spostrzedz i przeczuć a jednakże, choć ojca kochała i była mu powolną, jakby na umyślnie często bardzo mówiła gorąco o Polsce i swém przywiązaniu do niéj. Zdawało się to ojca niecierpliwić, milczał, chodził, mruczał, zagadywał — odezwał się niekiedy: — Daćby temu pokój — lecz córki nie nawracał. Późniéj już oboje wystrzegali się draźliwego przedmiotu. Ile razy przypadkiem albo książkę patryotyczną lub śpiewkę zakazaną znalazł u Julci, ojciec z widoczną niechęcią je rzucał a nie śmiał nic jéj powiedzieć. W rzadkich tych chwilach, gdy się rodzina zbierała razem, a przyszła mowa o czémś, jak uwięzienie, kara jakaś, postępek gwałtowny księcia — Małuska i panna Julia wyrzekały na surowość i ucisk, Brenner chodził milczący i ramionami ruszał. Widocznie go to niecierpliwiło. Najczęściéj zamykał rozmowę: — Daćby temu pokój — głupstwo.
Raz czy dwa formalnie młodzież obwinił o niepotrzebne narażanie siebie i rodzin... — dodając: Wszystko głupstwo i na nic się nie zdało.
W tym roku Brenner czynniejszym się być zdawał i chmurniejszym niż kiedykolwiek. Wychodził czasami do dnia a powracał nocami i posępny a kwaśny ledwie do córki przemówił. Po kilka dni niespodzianie wcale znikał... a pytany odpowiadał, że ma interesa. Jakiego one były rodzaju, o tém ani córka ani siostra żony nie miała najmniejszego wyobrażenia. Że one jednak nie musiały być złe i opłacały trud, widać to było z zapasu, jaki Brenner gromadził. Pieniędzy nie tylko w domu zawsze było podostatkiem, ale się kupowały skórki i składały kapitaliki.
O zamożności ojca jednak córka nawet nie miała jasnego pojęcia, gdyż się z tego nigdy nie spowiadał, tryb życia się nie zmieniał, córce tylko, czego zażądała, dostarczał chętnie i bez trudności. Żądania jéj były bardzo skromne... Dla siebie Brenner potrzebował téż bardzo mało. Małuska miała jakąś pensyjkę od rodziny mężowskiéj, która jéj starczyła na nie wielkie potrzeby.
Pan Kalikst byłby się może nie poznał tak łatwo z panną Julią, gdyby nie prawdziwie romansowy wypadek. Wieczorem dnia jednego, gdy i kucharka była w mieście i Agatkę posłano po sucharki, pani Małuska chodząc nieostrożnie ze świecą, zapaliła w saloniku firanki. A że się nadzwyczajnie ognia lękała, zaczęła przeraźliwie wołać — Gore! gore! Otworzyła drzwi, wypadła na wschody... Od szewca się ludzie byli rozeszli, nikt jakoś nie usłyszał krzyku albo go nie zrozumiał; gdy pan Kalikst zbiegł z górki, do saloniku się rzucił, firanki oberwał, ogień pozalewał i — bardzo być może, iż nie tylko od strachu ale z niebezpieczeństwa te panie wybawił. Tu naturalnie spotkał się oko w oko z panną Julią, która z równą jak on przytomnością i męztwem pomagała do stłumienia ognia... Wkrótce oboje śmiać się nawet mogli z wypadku... małą szkodą choć wielką trwogą zakończonego. Ciocia płakała ze strachu i wdzięczności...
Wybawcy nie podobna było na chwileczkę nie zatrzymać, zwłaszcza że się podobał bardzo i od razu, że się dał poznać lepiéj niż zwykle przy pierwszém spotkaniu i że zarówno on jak panna Julia sympatyą ku sobie, coś pokrewnego w duszach swych uczuli... Pan Kalikst spostrzegł jakąś książkę, coś napomknął... zrozumiano się w jednych upodobaniach i wstrętach... Panna Julia była téż wielką Mickiewicza wielbicielką...
Zawiązała się niespodziana, dziwna znajomość. — Po wyjściu sąsiada panna Julia długo jakoś o nim myślała. Ciocia ciągle mówiła o nim... Pan Kalikst był jak piorunem rażony widokiem pięknéj Julii — czuł się od razu zakochanym i to go do rozpaczy przyprowadzało — bo się czuł związanym i niewolnikiem.
Na pierwszém piętrze i na górce jedne prawie uczucia, jednakie postanowienia się zrodziły — panna Julia czuła, że młodzieniec na niéj uczynił wrażenie, jakiego nie doznała w życiu; miała zamiar się bronić, gniewała się na siebie... za zbytnią wrażliwość i sentymentalność... Kalikst próbował szydzić sam z siebie, ruszał ramionami, potém rzucił się do książki — nie mógł czytać, chciał się zmusić, prześladowany wspomnieniem wziął się do roboty, ta nie szła, sklecił wierszyk, podarł go, i poparzone trochę ręce opatrzywszy, bardzo późno spać poszedł.
Gdy nocą już powrócił do domu Brenner i w progu zastał ciotkę spieszącą z opowiadaniem o nieszczęściu i ratunku, patrząc nań bacznie, rzekłby kto, iż daleko się więcéj zmartwił przybyłym na pomoc sąsiadem niż samym wypadkiem.
Nie powiedział nic wprawdzie, ale zamiast wypytywać o szkody i niebezpieczeństwo, dowiadywał się, jakim sposobem mógł się tu młodzik dostać. Panna Julia, która słuchała i patrzyła na ojca, zrozumiała to i zarumieniła się mocno. Wypadało ze wszech miar, aby gospodarz poszedł podziękować uczynnemu młodzieńcowi; ciotka, dając mu to do zrozumienia niewyraźnie, sądziła, że sam się tego domyśli. Brenner jednak wcale snać sobie nie życzył téj znajomości i głównie zdawał się niepokoić tém, że ona niejako zawiązała się sama.
Troska ta tak była widoczną a dla Julii znać obrażającą, że po wyjściu ciotki uczuła się zmuszoną powiedzieć ojcu:
— Widzę, że się papa obawiasz tego stósunku i znajomości, ale proszę być spokojnym. Płochą nie byłam i nie jestem i dla mnie nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa...
Ojciec, który obawiał się ukochanemu dziecięciu przykrość uczynić, zaczął się tłumaczyć, niemal przepraszać, uniewiniać się; nie uszło jednak jego oka, iż Julcia poruszona była mocno, obrażona prawie, a bądź co bądź, w niezwykły sposób tém dotkniętą. — Pocieszał się, chwilowéj doznawszy nieprzyjemności, tém, że ona jednak będzie przestrogą i zapobieży dalszemu zbliżaniu się młodych ludzi.
Cale przeciwnego zdania pono była ciocia, która widziała w tém jakby palec i zrządzenie Boże a w panu Kalikscie najpożądańszego męża dla kochanéj siostrzeniczki. Z tém jednak się nie wygadała przed nikim. — Obiecywała się tylko modlić na tę intencyą.
Brenner, człowiek niezmiernie zręczny i przebiegły, jak się okazało, nazajutrz wybrał tak godzinę wyjścia z domu, aby właśnie na wschodach się spotkać z panem Kalikstem. Pozdrowił go bardzo chłodno.
— Słyszałem — rzekł — że pan byłeś łaskaw wczoraj przyjść w pomoc moim kobietom w tym ich popłochu... Pozwól, bym mu za to podziękował... Zajęty jestem tak i w takich godzinach do domu powracam, żeby mi inaczéj trudno było mu się z tego długu uiścić.
Pan Kalikst odparł tylko, że to była bardzo mała przysługa, niezasługująca na żadne podziękowanie, — a Brenner, unikając dalszéj rozmowy — natychmiast kroku przyspieszył i — odszedł.
Chociaż pan Kalikst sam się pono do tego nie przyznawał przed sobą, jednakże po raz pierwszy począł następnego dnia szukać środków spotkania się, zobaczenia z piękną Julią. Nie było to łatwém. Stósunki z ciocią utrzymywały się jak najlepsze, ale panna się nie pokazywała.
Trafem to czy instynktem, czy nie wiem już czém nazwać należy — ale — w parę dni potém, gdy panna Julia przez Saski ogród powracała z Agatką do domu, na drodze się jéj trafił Kalikst. Nie rozmyślając nad tém, co czyni, nie troszcząc się o to, czy pannie natrętnym nie będzie — skłonił się, zbliżył i rozpoczął rozmowę, powiadając sobie w duchu, że jeśli go się zbywać będzie panna Julia i okaże mu oziębłość widoczną, natychmiast ją pożegna...
Panna się wprawdzie zarumieniła straszliwie, zmięszała mocno, ale w téjże chwili odzyskała przytomność, wesołość i nie tylko że nie odstręczyła pana Kaliksta, ale nie okazując najmniejszéj zalotności z powagą i prostotą wielką zawiązała z nim rozmowę, wcale nie zdając się jéj odpychać...
Było gorąco, zaczęło się to więc od ogólników, przeszło na muzykę, któréj pan Kalikst był wielkim a wielkim miłośnikiem, potém na poezyą i książki...
Zaczęto mówić o Maryi Malczewskiego, o Mickiewicza balladach i kilku jego niedrukowanych poezyach. Kalikst się zdziwił, że panna Julia znała je, niektóre nawet na pamięć umiała... O poezyi mówiąc — potrąca się o uczucie... Rozmowa jednak młodych ludzi wcale wesołą i płochą nie była. Od pierwszych wyrazów postrzegł Kalikst, że ma przed sobą nie dziecinną i zalotną dzieweczkę, ale kobietę nad wiek swój dojrzałą, prawie na oko chłodną i zdrowo sądzącą o wszystkiém... Żartobliwy ton nie przystawał wcale do jéj usposobienia — łatwo mu przyszło go zmienić...
Od poezyi przeszli do romansów historycznych Walter Skota, które naówczas nowością swą i pięknością zajmowały. — Wychodził właśnie „Klasztór“ tłumaczony zbiorowemi siły, do których i Goszczyński w znacznéj części należał... Oboje nie postrzegli się, jak z ogrodu Saskiego przeszli znaczną przestrzeń ku Święto-Krzyżkiéj ulicy, wymieniając myśli, uśmiechając się sobie i coraz mocniéj czując, że się z sobą we wszystkiém dziwnie godzili...
— Nie miéj mi pani za złe mojego natręctwa, rzekł w końcu Kalikst, widząc, że już do kamienicy było nie daleko, i chcąc wprzódy pożegnać pannę, aby powrotem z nią razem nie dawać powodu do plotek kulawemu Noińskiemu, który ciągle patrzał w okno, i chłopakom Aramowicza — nie postrzegłem się, jak mi czas ubiegł i żem panią mógł znudzić... Ale — nie bierz pani tego za komplement, prawdziwy urok rzuciłaś na mnie, nie mogłem się oprzeć...
Julia spojrzała nań poważnie ale bez gniewu i łagodnie.
— Gdybym się miała gniewać — odpowiedziała — i gdyby mi, bez pochlebstwa, rozmowa jego miłą nie była, byłabym pana zaraz w ogrodzie pożegnała. Ja mam zwyczaj może do zbytku być szczerą i otwartą. — Dla pana rozmowa ta nie była niczém rzadkiém, bo mu daleko łatwiéj pewnie znaleźć towarzystwo. Ja nie mam tak jak żadnego...
Jednakże muszę pana uprzedzić, dodała z uśmiechem, że ojciec mój jest bardzo surowy i że — choć tak blizko z sobą sąsiadujemy — nawet go do nas nigdy zaprosić nie będę mogła!
Mówiła to tak naturalnie, że pan Kalikst nie mógł ani sobie wyrazów tych inaczéj tłumaczyć jak brzmiały, ani z nich nic wyciągać. Widać było z tonu, z głosu — że była szczerą... ale oczy mówiły — że była życzliwą....
— A! pani, zawołał Kalikst, za wieleby to było szczęścia dla mnie, doprawdy, nigdym się tego nie śmiał spodziewać. Niech mi jednak będzie wolno, jeśli kiedy traf szczęśliwy spotkać nam się dozwoli....
Panna Julia się zarumieniła milcząca, Kalikst, widząc, że się zbliżają do kamienicy, szybko ją pożegnał. Noiński, ani pacholęta Aramowicza, ani niepoczciwy wisus Józiek przekupki nie postrzegli Kaliksta przeprowadzającego pannę, ale — tajemnica dla cioci zachować się nie mogła, bo z okna na pierwszém piętrze widać było daleko, a pani Małuska na książce czytająca z pomocą okularów odległe przedmioty doskonale rozróżniała. W dodatku Agatka szła za panną, a była papla, żeby się ze śmiertelnego grzechu wygadała.
Ze spuszczoną głową panna Julia sama, zamyślona do domu powróciła. Ciotce tak było pilno rozmówić się z siostrzenicą, że wyszła naprzeciw niéj na wschody. Nie śmiała zagadnąć a pałała ciekawością.
Julia, zdejmując kapelusz, odezwała się zaraz:
— Wie ciocia, z kim się spotkałam?
— Domyślam się... a raczéj przyznam ci się, kochanie, z dalekam widziała.
Zarumieniła się Julia mocno.
— No, to już nie mam się z czego spowiadać, rzekła wesoło....
— Ale, owszem, mów, bo goreję z niecierpliwości, jakże to było? jak?
— Przypadkiem zeszłam się z nim, wracając, w Saskim ogrodzie.
— A! przypadkiem! — doskonała jesteś, przerwała ciotka — chcesz, bym wierzyła w przypadek! Filut chłopak szpiegował cię, szukał, czekał i postawił na swojém....
— Ale nie może to być! oburzyła się Julia.
— Dla czego? i cóż w tém złego? proszę, mówiła ciotka.... Miałabym go za ślepego, żeby się w tobie nie zakochał — a przyznam ci się...
Nie dokończyła i spytała:
— Przyczepił się i przeprowadzał.
— A, no, tak, jeśli ciocia chce, to się przyczepił.... Rozmawiając, szliśmy prawie do kamienicy, ale miał tyle delikatności, że mnie pożegnał wprzódy....
— Bo rozumny, bo przyzwoity, co się zowie, dodała ciotka klaszcząc w ręce. Po cóż miał Noiński z tego zaraz robić historye jakieś.
Pomilczały trochę a pani Małuska westchnęła.
— Nie mówię ja nic nigdy przeciwko ojcu twojemu, rozumny człowiek, ojciec dobry — ale żeby téż nie zaprosić go do domu.... Z każdym innym rozumiem ostrożność, ale to człowiek edukowany, przyzwoity, ty nad wiek stateczna — a zresztą od czegoż ja tu „szumeruję??“
Rozśmiała się, ramionami ruszając....
— O tém ani mowy być nie może — zamknęła Julia....
W istocie skończyła się rozmowa nawet, zwracając na przedmiot inny.
Nazajutrz spotkano się — przypadkiem na wschodach. Pan Kalikst niósł książkę, pokazał ją, panna Julia była jéj ciekawą, prosił, aby ją do czytania wzięła i odesłała mu potém. Nie odmówiono. Owszem spojrzała nań panna Julia bardzo życzliwie, podała mu rękę. Byli tak z sobą jakoś poufale, dobrze, bez zalotności i bez trwogi, jak brat z siostrą.
Rozstali się z tém uczuciem, że się znowu spotkać muszą i widywać będą, choć tego sobie nie powiedzieli. Tylko Agatka i kucharka szeptały po cichu, że już się kawaler z górki do ich panny zalecał. Ciocia podsłuchawszy rozmowy, mocno je zgromiła, wytłumaczyła niewinną znajomość pożarem i nakazała milczenie.
Kucharka jednak poufnie coś napomknęła o tém Noińskiéj a ta, niewiasta wielkiego doświadczenia, rzekła jéj na ucho:
— Ja to zdawien dawna wiedziałam, że się na tém skończyć musi... Moja jéjmość... krew nie woda... oboje jakby stworzeni dla siebie, ale co stary na to powie? Hę! tu sęk!
— Stary, rzekła kucharka, zadumaną głowę wspierając na łokciu — stary — a kto naszego pana odgadnie? Niech pani majstrowa powie, kto z nas go zna? Ja u nich służę, co dzień go widuję, myśli pani majstrowa ja go w najmniejszéj rzeczy znam! Ani ździebdziątka... kto go wie nawet, co on na świecie robi...
— Już to prawda, potakiwała Noińska głos zniżając i szeptem wyzywając zwierzenie. Bo, czy on służy, czy handluje, czy lichwuje, czy czém tam na świecie na chleb zarabia, nikt — jak Pana Boga kocham — nikt nie umie zgadnąć.
— Myśli, pani majstrowa — dodała kucharka — co jego najbliżsi, jakby się rzekło Małuska albo dziecko rodzone, znają jego chody i zachody — jak Pana Boga mojego kocham — tyle co i my, pani majstrowa albo ja...
— Ale czyż to może być, moja jéjmość, szeptała Noińska, ucierając nos od natury daném na to narzędziem, czy to słychana i widziana rzecz, aby téż się to tak taiło? Panie Boże, odpuść grzechy, mogłoby się wydawać, że to tam coś krzywo stoi, kiedy się tak ludzkich oczów lęka... Moja jéjmość, jak naprzykład, nieprzymierzając, kiedy mój stary buty szyje, nie tai się z tém, albo ten Aramowicz, co stołki kleci... wiadomo o tém całemu światu. A ten — służy nie służy?... handluje, szachruje — kto go wie! To prawda...
— Święta prawda, moja pani majstrowa. Albo to też, że do niego nikt nigdy, przenigdy nie przyńdzie? Wyńdzie rano, cały dzień go nie ma, na obiad, jak nie ma na swoję godzinę, przykazanie jest: nie czekać. Często powróci, kiedy my już do snu się bierzemy, tylko panna zawsze nie rozbierając się czeka na niego... a czyta... Przyleci, jakby się z ukropu, z przyzwoleniem wyrwał, zaraz do swojego biurka. Z kieszeni jakieś papiery powybiera i na klucz zamknie.
— Co jéjmość mówi? papiery? nosi papiery? przerwała szewcowa.
— A jużci! pełny kieszenie! a tak o nich pamięta — jak oka w głowie pilnuje. Hnet do biurka i traf — zamknie. Raz, jedyny raz się tak przydarzyło, że w surducie czegoś był zapomniał, powiadam majstrowéj, z pozwoleniem w jednéj koszuli wyleciał do sieni zaraz, aby tego papieru dostać. A blady był — trząsł się, aż strach.
— Proszę ja kogo, moja jejmość — odezwała się Noińska — to jużci nie bez kozery... pewnie co papiery ważne być muszą.
Schyliła się do ucha kucharki.
— Ja powiedam jejmości — bywałam w Bywalicach... to nic innego, tylko wedle szachrajki z pieniędzmi, że na lichwę pożycza. Ale, jak to wilk koło domu owiec nie chwyta, to kiedy Matuszowéj raz pięćdziesiąt złotych było potrzeba — rozstąp się ziemia — a poszła go prosić — nie dał.
— Nie dał?!
— Nie dał! powiedział, czy to ja jaki procentnik, kapitalista? a u mnie zkąd pieniądze mają być? Chciała Matuszowa zastaw dać, to się jeszcze ofuknął i drzwiami trząsł. Dopiéro nazajutrz Małuska niby to ze swoich pieniędzy dała jéj na dwa tygodnie przez procentu.... Albo to filuterya? ho! ho! myśli sobie: co mają wiedzieć, czém się ja zabawiam? Noiński przyjdzie, — przyjdzie Aramowicz, rozgłoszą się wielkie procenty... zaraz człek spadnie z waloru. A tak, co się na Pradze lub na Solcu stanie, kto go wie? i człek sobie pan radzca... a konsyderować trzeba...
Kucharka głową kiwała.
— Już jak to pani majstrowa wykłada, jakby człek patrzał... Pewnie, że nie inaczéj być musi.
— Ja powiem jejmości, szepnęła tajemniczo Noińska, on ma swój kantor pewnie kędyś w mieście... — Gdzieby on siedział po całych dniach? gdzie?
— Oczewiście — rzekła kucharka — pani majstrowéj téż nie tajno, czy słota, czy błoto, czy mróz, czy piorony biją — on musi wyńść, żeby tam nie wiem co... musi.
Zamilkły obie kumoszki.
— Założyłabym się — dodała Noińska — że pieniędzy ma na krocie.
— Kto jego wie? Dla tego sam sobie na buty prawie żałuje...
— Zresztą dobry człek, poprawiła majstrowa, nie można powiedzieć!
Kucharka dziwnie głowę chyliła na prawo i na lewo...
— Żeby był zły, tego ja téż nie powiem. Pasyonat nie jest — człeka nie pokrzywdzi, ale żeby znowu do niego można przystać — trzeba być córką chyba.... E! panienkę to już kocha, że nie można lepiéj — ale tyle świecy i wosku. Już Małuskę ma za ba i bardzo... a reszty świata...
Machnęła ręką.
— Córce toby rad niebios przychylić — co prawda... a no i tyle... Pierwsze oko w głowie. Dla niéjby najdroższéj rzeczy nie poskąpi... a sobie bielizny nie sprawi i w łatanéj chodzi...
— No i co z tego romansu będzie — jak się jejmości zdaje — spytała Noińska.
— Kto ich wie! nasza panna jak ojciec zamknięta, nawet się nie wyda, co myśli... Małuskaby gotowa rajfurzyć! o!... babinie aż gęba się nie zamyka — ale — z naszą, panną. Mnie się widzi, że ani ciotka, ani ojciec, ani nikt nie pokieruje na świecie.... Jak czego chce! albo nie chce.... to tam próżno gębę studzić...
Noińska kiwnęła głową.
— Kawaler stateczny... ojciec, słyszę, kole Sandomirza wioskę ma... brat pod Wielkim Księciem... we wojsku... Karaj Boże do wieku, nigdy wy jego tu w kamienicy nie widzieli, żeby najmniejsze bałamuctwo na nim było. — Młody, przystojny.
— Na — moja pani majstrowa — odrzekła kucharka — jużci Bogiem a prawdą, i pannie téż nic zadać nie można. Śliczności adukacya pańska i ojciec grosz robi...
— To co? — odparła szewcowa — albo to jejmość nie wiesz, coś po szlachcie sługowała, że taki Brenner, może i z żydów albo z szwabów, co jeszcze gorzéj... to zawsze ino śmierdzi... Hę! hę!
— A jużcić — ale, moja majstrowa, kiedy pieniądze są...
— O! to prawda, moja jéjmość, ty pieniądze! ty pieniądze! bodaj ich świat nie znał... Wszystko złe z nich... Człek horuje, pracuje — nie uciuła, a taki ot, co rękami nic, tyle głową mędruje... ludzi okpiwa, same mu idą do kieszeni. Jak Pana Boga kocham...
Kucharka, która stała z koszykiem, namyśliła się wreszcie wyjść na miasto i zajmująca rozmowa na tém się przerwała.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.