<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Przed burzą
Podtytuł Sceny z Roku 1830
Wydawca Księgarnia J. K. Żupańskiego
Data wyd. 1876
Druk J. I. Kraszewski
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nigdy może, chyba w przededniu sejmu czteroletniego, nie było tyle życia w Warszawie, co w tym roku, który miał się listopadem stać pamiętnym. Lecz sejm czteroletni, wyjąwszy chwilę przed ogłoszeniem ustawy d. 3 maja — jawnie działał i wpływał na kraj — ruch 1830 roku musiał się cały taić z sobą. Najmniejszy objaw jego był podejrzanym i nie przechodził bezkarnie. Cała niezliczona falanga szpiegów najrozmaitszego rodzaju i rangi czuwała szczególniéj nad młodzieżą, w któréj rewolucyjnego ducha podejrzywano. Winą niemal było dla pogadanki się zbierać i głośniéj nieco śmielszą objawić opinią.
Co rano książę odbierał raporta, w których czytał, co wczoraj się stało w stolicy... Mówiliśmy już, że cała ta kosztowna machina na niewiele była przydatną, rzadko jéj się udało, coś istotnie ważnego pochwycić — ale, zmuszona za pieniądze, które kosztowała, wypłacać się czémś, znosiła drobnostki i służyła do dręczenia ludzi, do nękania ich strachem. Za mniejsze przewinienia, za niebaczne słowa wyżéj położone osoby powoływano do Belwederu — co już było karą — za podejrzenia, gdy padły na tych, z którymi nie było potrzeby robić wiele ceremonii, pakowano do kozy. Tu częstokroć samo śledztwo starczyło na nabawienie chorobą człowieka, na przyprawienie go o śmierć, jeżeli się do czego poczuwał...
Pomimo téj surowości i oka argusowego nigdy może do spiskowania nie było większéj ochoty. Spiski i sprzysiężenia były w powietrzu, patryotyczne wiersze obiegały Warszawę i prowincye. — Łapano je — nie mogąc dojść sprawców, pokutowali ci, na których je policya schwyciła... Codzień prawie przynoszono księciu jakieś strofy, które go do wściekłości pobudzały...
Lubowidzki z całą swą armią nie zdołał nigdy nic pochwycić więcéj nad to, co po powierzchni pływało. — Tu i ówdzie zjawiał się wierszyk węglem na ścianie nakreślony, kawałek papieru przylepiony do muru; pisano raporta... Stan ducha objawiał się aż nadto wyraźnie, lecz mieszkania jego żadne oko wyśledzić nie mogło. — Któżby był mógł przypuszczać, że jedném z ognisk była pod bokiem i okiem księcia zostająca szkoła podchorążych?? Młodzież nikogo ze starszych nie przypuszczała do tajemnicy, lękając się, aby ich chłodny rozum jéj zapału nie studził. — Rachowano na wielu, nie wzywano do rady nikogo...
Równolegle z ruchem patryotycznym i związkowym literacki tłumiony i wstrzymywany przez cenzurę wylewał za jéj brzegi.
Czego wydrukować nie było można, to krążyło przepisywane...
Tak samo jak spiskowi czuli niezbędną potrzebę swobody dla narodowego ducha — literaci widzieli konieczność wyłamania się z więzów, które na nich bezmyślne szkólnictwo wkładało i pedanterya.... Z Wilna i Litwy wyszedł ruch ten reformatorski, który był tylko odbiciem prądu, przebiegającego Europę. Polska młodzież zerwaną na czas jakiś tradycyą równomiernego chodu z Zachodem i cywilizacyą na nowo szczepiła i wiązała. Klasycyzm warszawski był wyrazem bezmyślnego, gnuśnego konserwatyzmu nieuków, ukrywających swą nagość za posągami mistrzów starożytnych. — Mickiewicz podnosił chorągiew postępu — pochodu, życia. Z jednéj strony była śmierć, z drugiéj... może niekiedy szalone, wybujałe, ale żywe życie.... Pomiędzy falangą tych, co trzymali z trupami, i zastępem gorących rycerzy przyszłości wojna wrzała, do któréj rękawicę rzucił Mickiewicz pismem do krytyków warszawskich wystósowaném. U jenerała Krasińskiego i po innych domach spierano się gorąco o romantyzm i klasycyzm, pod któremi kryło się po prostu życie i ruch — a śmierć i odrętwienie. Pomiędzy bojującemi zastępami stali smutni, nie wiedząc, gdzie iść, aby nie opuścić braci, słodki śpiewak Wiesława i dowcipny Morawski.... Koźmian tymczasem piorunował na nowatorów i sławę obozu podtrzymywał poematami umarłemi w powiciu....
Myśl przewodnia téj walki nie dla wszystkich była jasną, ale epizody jéj roznamiętniały. Wadzono się o rymy, o miary, o przedmioty, o wyrażenia, o drobnostki... z zagorzalstwem niesłychaném....
W tym boju na pozór niewinnym, do którego trudno było się wmięszać policyi, książę i jego klika widzieli wszakże jedno — ruch, który umysły z uśpienia budził i zbytnio ludzi ożywiał, śmiałość pewną i niezależność.... Było nieco rewolucyi w romantyzmie — a wyznawcy jego składali się z żywiołu nienawistnego księciu, który tylko pod karabinem i pod pałką chętnie młodzież oglądał....
Policya więc czuwała tak samo nad kawą literacką, nad wieczorkami literackiemi po domach, nad redakcyami pism najniewinniejszych — jak nad najpodejrzańszemi ogniskami.
W kilka dni po widzeniu się z panną Julią na wschodach Kalikst, który lubił się przysłuchiwać rozmowom o literaturze i uczyć ze sporów, jakie się niemal zawsze wywiązywały, wieczorem poszedł na kawę. Znał parę osób należących do literackiego grona i przypuszczanym był do niego, choć się wśród tego grona bardzo skromnie znajdował. Tu się było można dowiedzieć zawsze o nowo ukazujących się i obiecujących książkach, o losie pism i dzienników, które zakładać myślano.
Co do politycznéj prasy, téj rozwinięcie się było zupełnie niemożliwém w owéj chwili — myśleć o niém nawet nie śmiano, z tém większym więc zapałem rzucano się ku literackim projektom, do których na chęciach i pragnieniach nie zbywało... ale na środkach. Gorąca młodzież cała niemal była — zależną i ubogą, a mecenasi starsi liczyli się do obozu przeciwnego.
Pomimo kilku pisemek potrzeba literackiego zbiorku uznaną była powszechnie. W nim i utwory nowe i polemika o nie mieścić się miały. Niestety — na to pismo tak pożądane brakło nakładców i funduszów. Stósunkowo rozpowszechnienie naówczas było niewielkie, po wsiach czytano po francuzku albo nie czytano wcale, prenumeraty wozili apostołowie narzucając ją stękającym na podatek, pismo więc musiało mieć mecenasów i utrzymywać się ofiarami, o swéj sile stać nie mogło.
Szło téż o określenie programu a tu jedni stawali na krańcach do walki, drudzy z Brodzińskim żądali eklektyki i przejednania, nie potępiając nikogo.
Na wieczorach na kawie pokazywały się często i znakomitości ówczesne, młodsze przynajmniéj. Nie był bezprzykładnym Lelewel, na którego nie tylko uczonych i reformatorów ale i gorętszéj młodzieży do czynu usposobionéj oczy i serca się zwracały. Przychodzili tu Ukraińcy, zastęp młody, energiczny, i Litwini, wychowańcy Wilna, jak tamci byli dziećmi Krzemieńca. Lecz z Lelewelem o literaturze ówczesnéj mówić było trudno. Niósł on pochodnią w pomroki dziejowe, zbrojny surową krytyką, ale w sprawie romantyzmu czuciem się tylko powodując, temu przyznawał słuszność w kim, czuł gorętsze życie, energią i siłę. Wieczory w tém kółku schodziły przyjemnie. Nie było dnia prawie, żeby tu któryś z dawnych gości nie wprowadził nowego przybylca „z za Buga.“
Stała jeszcze naówczas ta granica na Bugu, która kraj rozrywała na dwoje, nienawidzona przez cesarza Mikołaja pragnącego się jéj pozbyć, ale równie nienawistna tym, co do wspólności z braćmi wzdychali. — W Warszawie urzędowie była Polska, za Bugiem goręcéj biły serca polskie, choć się im takiemi ledwie nazywać było wolno. Braci z za Buga witano zawsze serdecznie, z jakąś ciekawością niespokojną. Tu i tam jedne były myśli i uczucia pociągające się wzajemnie.
Gdy Kalikst wszedł tego wieczora, zastał już w kawiarni pełno dymu, fajki w robocie oddawna i gromadkę znajomych swych zebranych około młodego mężczyzny, bladéj twarzy, wejrzenia śmiałego, ruchów żywych, który półgłosem coś opowiadał, czegoś dowodził. Gdy nowy przybysz stanął, aby mu się przysłuchać, z razu mówca zatrzymał się nieco, spojrzawszy na niego, jakby nie był pewien, czy może daléj mówić swobodnie, lecz widząc, iż się z nim wszyscy witali, natychmiast przerwane dowodzenie nawiązał na nowo.
— Tak jest, wierzcie mi, mówił, jednego pisma porządnego, stojącego na wysokości naszych potrzeb, nie mamy. Potrzeba je stworzyć, ale trzeba się zgodzić na to, czém ono być ma...
Wysokiego wzrostu, pięknéj postawy, ujmującéj twarzy brunet z usty różowemi zagadnął...
— Więc o programat prosimy...
— Mów, panie Michale, wtrącił drugi — Stefanowi będzie szło o to głównie, aby swe poezye biblijne miał gdzie drukować.
Brunet zarumienił się mocno.
— Poradźmy się profesora Brodzińskiego, — rzekł ktoś z boku — jest to człowiek i wielkiéj nauki i wielkiego umiarkowania, pojmujący...
— Wszystko, co chcecie, zawołał ten, którego nazwano Michałem — jestem jego wielbicielem, ale — choć to żołnierz i wódz — ja go dziś na naczelnego komendanta nie wezmę. Za łagodny jest, za dobry, za pobłażający... Życie odebrało mu energią — duch mieszka w nim spokojny... a my, nie łudźmy się — idziemy na wojnę.
— Ciszéj — rzekł ktoś... z wojną...
— Ale, na Boga, wszak tylko przeciw pedanteryi i odrętwiałości... dodał pan Michał.
Parę śmiechów słyszeć się dało...
— Młodych sił nam potrzeba — mówił daléj ten, którego otaczano, na tych nam nie zbędzie... zabrane gubernie ich dostarczą...
Znowu ktoś bojaźliwszy syknął, ale się rozśmiano z tchórza...
W téj chwili jakoś jeden ze stojących rzucił okiem po pokoju, tak zadymionym, że nie łatwo było dostrzedz na uboczu siedzących, — za jego wzrokiem poszedł machinalnie pan Kalikst i w kątku przy małym stoliku spostrzegł Brennera, który z głową odwróconą pił kawę, nie zważając wcale na gromadkę rozprawiającą w drugim końcu.
W téjże chwili zaczęto się jakoś potrącać łokciami, oczyma sobie dawać znaki i rozmowa, zupełnie swobodna, nie ustając, zmieniła tok, przedmiot nawet, zwracając się ku rzeczom powszedniejszym. Starano się widocznie, aby to nie bardzo było wyraźném. Jednakże całe życie, jakie niedawno się wylewało, jakby sparaliżowane, zatrzymało się i ustało... parę osób obejrzało się za kapeluszami, zaczęto wstawać, wymknęło się kilku, reszta rozproszyła...
Kalikst, który od razu poznał sąsiada swego, tak tém był uderzony, zdziwiony, dotknięty niemal, iż nie mogąc się powstrzymać, wziął do drugiego pokoju przyjaciela swojego Edwarda.
Edward, kolega z ławki jednéj w Lyceum, był nieco starszym od Kaliksta i niezależnym. — Bawił w Warszawie, będąc znanym i chętnie przyjmowanym w najpierwszych domach — Kalikst nie wiedział właściwie, czém się zajmował. Na pozór bawił się tylko i trzpiotał. Właśnie Edwarda wejrzenie spowodowało ten popłoch i rozproszenie...
Weszli do drugiego pokoju, w którym nie było nikogo. — Kalikst mu się zbliżył do ucha.
— Mój drogi — rzekł — dla czegożeście się tak zmięszali i rozmowę ucięli w chwili, gdy prawdziwie była zajmującą.
— Jakże? nie widziałeś! — odparł Edward.
— Kogo? co?
— A tego jegomości przy stoliku na boku!
— Któż to ma być?
— To znany szpieg Lubowidzkiego i donosiciel w. księcia... Mówią, że ma wstęp wolny do Belwederu... Zowie się Brenner...
Kalikst zbladł.
— Możeż to być! — zawołał mimowolnie, łamiąc ręce.
— Nie może — ale jest, najpewniéj, — kończył Edward... Człowiek niezmiernie zręczny, przebiegły i najniebezpieczniejszy w świecie.
Wtém Edward spojrzał na zasępionego i zmięszanego przyjaciela i chwycił go za rękę...
— Co ci jest? dla czego cię to tak poruszyło? Przecież obawiać się nie mamy czego! Choćby sam Jurgaszko nas słuchał z Makrotem, nie znalazłby nic grzesznego w rozmowie... Zawsze jednak wypadało się mieć na ostrożności — i dla tegośmy woleli przerwać rozmowę, która się gdzieindziéj przeniesie.
Kalikst stał ciągle jak skamieniały. Edward go potrącił.
— No — powieszże ty mi, co ci się stało?
— Tyle tylko, że mieszkam w jednym domu z tym Brennerem... ja na górze, on na pierwszém piętrze. — Nigdym się nie domyślał jego nieszczęsnego powołania...
Ruszył ramionami.
— Spodziewam się — szepnął Edward — że byłeś ostrożnym, bo że nim będziesz teraz, o tém nie wątpię. Nie masz tam co na sumieniu?
— Zdaje mi się, że nic — odparł Kalikst, — lecz — proszę cię — jestże to pewném?!
Edward głośno się śmiać począł...
— Ale proszęż cię, cały świat wie o tém, znają go nie mniéj od Birnbauma i innych, choć pośledniejsze na pozór zajmuje stanowisko... W służbie téj jest od dawna i ma mieć wielkie zasługi... Dosyć powiedzieć, że nawet szpiegi się go obawiają... i że gdzie potrzeba czego nadzwyczajnego dokazać, jego ślą...
Kalikst nie odpowiedział już nic, na czoło mu pot wystąpił, uczucie bólu niewysłowionego ścisnęło mu serce. — Pożegnał przyjaciela i wyszedł. W pierwszym pokoju Brennera już nie było.
Nie bardzo wiedząc, dokąd idzie, co z sobą pocznie, Kalikst się znalazł na ulicy... świeże powietrze nieco go orzeźwiło... Strapiony powlókł się machinalnie ku ogrodowi Saskiemu.
Był zakochanym... kilka razy spotkawszy się z Julią, puścił już wodze sercu i rozgorzał tą młodzieńczą miłością niezmierną, która w szczęściu staje się szałem, w niedoli rozpaczą. — Julia córką tego człowieka? Kwiat ten tak czysty, tak wonny wykwitły na téj łodydze ohydnéj? Byćże to mogło? Natura mogłaż się dopuścić takiéj monstrualnéj igraszki?
Przyszło mu na myśl, że Julii powaga, prostota, dobroć, urok, spokój, wszystko być mogło udaném, odegraném, fałszywém.
Wstrząsł się cały. — Tego niepodobna było przypuścić! Takie udanie stałoby się zbrodnią. — Jak obłąkany począł iść, nie patrząc, ciągle się dając potrącać...
Był wieczór... Nie chciał powracać do domu, ażby ochłonął z tego strasznego wrażenia... Szedł tak z głową spuszczoną, gdy — Dobry wieczór, panu! — cichym wyrzeczony głosem — obudził go a raczéj przestraszył tak, że odskoczył na krok.
Julia go właśnie, śmiejąc się i witając ręką, mijała. Za nią szła jak zwykle Agatka, niosąc nuty, bo wracano z jakiéjś próby. Dua na dwa fortepiany...
Kalikst odkłonił się grzecznie, na twarzy jego widać było takie pomięszanie i cierpienie, taki ból wewnętrzny, że Julia postrzegłszy to, niespokojnie się doń zbliżyła.
— Co panu jest? Chory pan jesteś?
— Tak — w istocie — trochę mi — nie dobrze — słabym głosem rzekł Kalikst. W istocie... doznałem tak przykrego wrażenia...
Julia westchnęła...
— Nie śmiem spytać... nie potrafię go pocieszyć... odparła — i ciszéj dodała:
— Nie idziesz pan do domu?
— Sam doprawdy nie wiem — rzekł wahając się Kalikst — ale wtém spojrzał na Julią, czysty jéj wzrok spotkał się z jego oczyma, i postanowił jéj towarzyszyć.
— Ma pani słuszność, bolów lepiéj jest na świat nie wyprowadzać — i z niemi skryć się w domu — ale pozwoliż mi pani towarzyszyć sobie?
Julia dała niemy znak przyzwolenia... Jakiś czas nie odzywając się do siebie szli daléj.
— Wstyd mi doprawdy — przerwał w końcu milczenie Kalikst — że tak nie męzko jestem wrażliwym... Nie prawdaż, żem się pani musiał wydać dziecinnie słabym?.. Mężczyznie nad słabość i brak energii trudno cięższego uczynić wyrzutu. Naszym obowiązkiem mieć siłę. — Lecz, muszę się pani wytłumaczyć choć trochę. Wiadomość o plamie ciążącéj na rodzinie, która mi jest drogą... dla któréj...
Jeszcze nie dokończył, gdy oczy Julii z wyrazem niezmiernego niepokoju i obawy się nań zwróciły... Chociaż widocznie walczyła z sobą i chciała udać obojętną, Kalikst widział, iż była wzruszoną, jakby się domyśliła czegoś. Lecz trwało to chwilę przelotną tylko, Julia wnet odzyskała całą przytomność i odezwała się obojętnie:
— Plama ciążąca na rodzinie? zapytała. Proszę pana... czyż rodzina tak jest cała za siebie odpowiedzialną lub czy wszyscy są winni??
— Źle się wyraziłem — odezwał się Kalikst — plama cięży na jednym jedynym członku rodziny...
— Czy w przekonaniu pana spada ona na rodzinę? spokojnie mówiła Julia.
— Sprawiedliwość Boża i ludzka — nie czyni nas odpowiedzialnymi za winy cudze — ale sądy ogółu, ale... ale.
Potrząsł głową i zamilkł. — Nie mówmy o tém lepiéj, dodał po chwili. Szli z sobą razem... Kalikst patrzał na tę czystą, piękną postać i płakać mu się chciało nad nią. Czuł, że powinien się był oddalić, wyrzec... ale już nie miał siły...
— Bardzo mi pana żal — po chwili poczęła Julia — a zarówno żal mi téj rodziny nieszczęśliwéj, niewinnéj a karanéj, cierpiącéj i potępionéj... Co za los...
Westchnęła.
— Są straszliwe tragedye na świecie — szepnął Kalikst.
Spojrzeli na siebie. Szli tym razem tak jakoś powoli, że daleko było jeszcze do kamieniczki — ale rozmowa się nie kleiła. Julia nie śmiała badać. Kalikst nie wiedział, czém ją zabawić...
Więcéj oczyma rozmawiali niż ustami. — Już zdala widać było kamienicę, gdy ją pożegnał, jak zwykle — sam się przypóżniając do domu... Patrzał za nią długo i dręczył się. — Nie, ona przynajmniéj winną być nie może... ona nie jest skalaną niczém... Na niéj nie ciąży plama żadna... Biedna — nieszczęśliwa!..
Z załamanemi rękami poszedł nazad... nie miał ochoty wracać do domu... Dom ten stał mu się strasznym...
Panna Julia wzruszona także wracała, jakby ją samą co dotknęło.
A jednak wcale nie wiedziała o tém, jaką sławę nieszczęsną miał jéj ojciec. Przenikliwa, domyślała się może czegoś, przeczuwała coś podobnego; tknęło ją to, co powiedział Kalikst, chociaż sama nie wiedziała, dla czego tak silnie została dotkniętą.
Bywają przeczucia... Zasmucona, znękana weszła do domu i ciotka, która ją czule uścisnęła w progu, spostrzegła zaraz w niéj jakąś zmianę.
— Co ci to? zapytała troskliwa.
— Nic mi nie jest — ot, tak — doprawdy, sama nie wiem, dla czego zrobiło mi się smutno, dziwnie.
— Ale możeż to być bez przyczyny?
— Właściwie nie ma żadnéj, niech ciocia wierzy.
Rozeszły się tak, ale pani Małuska śledziła siostrzenicę z daleka i coraz mocniéj się przekonywała, że jéj coś na sercu ciężyło. Julia chodziła po pokoikach, brała i rzucała nuty, zamyślała się, stawała, siadała, — słowem, była widocznie nie swoją.
Brenner zazwyczaj wracał późno, trafiało się jednak, że się zjawiał wieczorem na herbatę. Tego dnia wszyscy się ucieszyli, posłyszawszy głos w przedpokoju, córka wybiegła go powitać. Wracał chmurny i milczący, uściskał córkę, poszedł zaraz do swojego biurka, zapowiadając, że ma wiele do czynienia, i zamknął się w pokoju, kazawszy podać lampkę. Tymczasem przygotowywano herbatę. Gdy ta była gotową, poproszono radzcy, który papierów nie pochowawszy wyszedł. Zakłopotany był, zadumany, czoło miał zmarszczone i usta zacięte. Napróżno Julia starała się go rozweselić — i on był jakby czémś zgryziony a nie swój.
Wśród herbaty pani Małuska wyszła, Brenner popatrzał na córkę i zbliżył się do niéj.
— Mam ci coś powiedzieć, odezwał się. Julia zwróciła się ku niemu.
— Wiesz, jak cię kocham i że zmartwić cię byłoby dla mnie bardzo bolesném a jednak wiem, że ci uczynię przykrość — i muszę... Pan Kalikst cię odprowadzał dziś?
Julia zarumieniła się ale oczy podniosła śmiało.
— Tak jest, rzekła. — Spotkaliśmy się na drodze, byłoby śmiesznością, gdybym go jak przestraszona odpędzała od siebie. Cóż w tém złego?
— Dobre to nie jest, odezwał się Brenner, — ja z tym jegomością żadnych stósunków sobie nie życzę.
— Ojciec masz co przeciw niemu? spytała Julia.
— Mam ale tego, co przeciw niemu mam, powiedzieć ci nie mogę. Dosyć, że, powtarzam, znajomości i stósunkom z nim — jestem stanowczo przeciwnym.
Julia zamilkła ale widać było, że jéj to istotnie uczyniło przykrość, Brennerowi téż żal jéj było, chwycił ją za rękę czule.
— Moje dziecko, moje dziecko, odezwał się, wierzaj mi, mam powody.
— Czy popełnił co nieuczciwego! czy się czém splamił? proszę ojca powiedzieć mi! odezwała się córka.
— Ale cóż on cię tak bardzo obchodzi? przerwał Brenner.
Chwilę pomilczała panna Julia, zamyśliła się a potém odpowiedziała zwolna.
— Byłoby mi boleśnie dowiedzieć się o nim co złego. Wiesz, ojcze, dla czego. Nie o niego może mi idzie, ale o to, gdyby taka nieuczciwość mogła się okrywać i osłaniać szlachetnością jak w nim, przyszłoby mi zwątpić o ludziach.
Brenner zagadnięty tak — walczył chwilę z sobą, nim się na odpowiedź zebrał.
— Nie powiadam, ażeby co nieuczciwego na nim ciężyło, ale — moje dziecko, jest wielu uczciwych ludzi, z którymi przecież stósunki są niemiłe i — niebezpieczne. Otóż i tu jest tak — niech ci na tém będzie dosyć. Ja z méj strony proszę, a jeśli trzeba, rozkazuję go unikać, nie dawać mu się zbliżać. Znać go nie powinnaś.
Jeśli się spotkacie znowu, proszę go zbyć grzecznie i nie dać mu się przeprowadzać.
Julia zamilkła zupełnie, rzuciła się w głąb krzesełka, smutna widocznie. Brenner niespokojnie patrzał na nią, ale już nie wrócił do tego przedmiotu. Siedzieli milczący, gdy dzwonek poruszony gwałtownie u pierwszych drzwi nastraszył pannę Julią, tak że krzyknęła. Wkrótce potém usłyszano żywe gadanie i spór z kucharką, — jakiś nieznajomy mężczyzna wszedł bez ceremonii do salonu. Słusznego wzrostu, niemiłéj twarzy, nawet sobie nie zadał pracy zrzucenia płaszcza wojskowego, jak się zdawało, w przedpokoju — a czapkę dopiéro zobaczywszy kobietę zdjął zwolna.
Panna Julia spostrzegłszy go natychmiast wyszła szybkim krokiem, Brenner zerwał się z kanapy i niespokojny wybiegł przeciw przybyłemu. Oba razem, szepcząc coś, weszli natychmiast do gabinetu, słychać było rozmowę żywą, gorącą, i nie upłynął kwadrans, gdy nieznajomy razem z gospodarzem, który się do wyjścia przygotował, na prędce wyszedł z mieszkania.
W progu zaledwie miał czas szepnąć kucharce — Niech panna w gabinecie sama lampkę zgasi i zamknie.
Nie dokończona herbata została na stoliku. Brennera już nie było. Panna Julia, chociaż się nadzwyczaj spiesznie oddaliła, nie spojrzawszy prawie na przybyłego, doznała bardzo przykrego wrażenia, dostrzegłszy, jak ciekawie on w nią wlepił oczy. Było to wejrzenie starego rozpustnika, cyniczne, obrażające niemal. Jeden błysk tych oczów starczył za obelgę. Śmiałość, z jaką wszedł do salonu, postawa, spojrzenie, wszystko w nim wskazywało jakąś osobę wysoko położoną i mającą władzę nad Brennerem. Było to prawie bezprzykładném, by ktoś podobny zajrzał do kamieniczki na Świętokrzyżkiéj; można więc wyobrazić sobie, jakie to wrażenie zrobiło na dole, gdzie stała Noińska i cała gawiedź.... Majstrowa przeprowadziła oczyma słusznego mężczyznę i przysięgała się potém, że musiał być — jednerał.
Któż wie? mogła się nie mylić. Niedaleko na placyku stał powóz i konie jakby jeneralskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.