Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM III
O POCIESZNYM DYSKURSIE MIĘDZY DON KICHOTEM. SANCZO PANSĄ I BAKAŁARZEM SAMSONEM KARRASCO.

Don Kichot, oczekując bakałarza Karrasco, pogrążył się w zadumę głęboką, Samson miał mu oznajmić jego historję, którą jak rzekł Sanczo, w tej księdze się zawierała. Nasz rycerz pojąć nie mógł jakim sposobem zdołano już ją na piśmie uwiecznić, skoro ostrze jego szpady nie obeschło jeszcze od krwi wrogów, których na tamten świat wyprawił — jakże tedy jego znakomite rycerskie poczynania mogły być już jawne dla świata?
Na ostatku ubrdał sobie, że jakiś mądry czarnoksiężnik, jego przyjaciel, czy też nieprzyjaciel, uciekając się do sztuczki czarnoksięskiej, księgę tę do druku oddał. Jeśli to uczynił, jako przyjaciel, to ani chybi, w celu przysporzenia mu splendoru i wywyższenia jego czynów ponad najsławniejsze czyny rycerzy błędnych — jeśli, jako wróg, to jawnem jest, ze go chciał upodlić i sławne jego poczynania stawie poniżej najpodlejszych czynów jakiegoś giermka o mizernej kondycji, które kiedykolwiek spisane zostały, chociaż (mówił do siebie) o czynach giermków nigdy się nie wzmiankuje. Skoro jednak takowa księga już napisana została, tedy jako dzieło o błędnym rycerzu traktująca, musi być wspaniała, prawdziwa, krasomówna, niezwykła i górna. To go pocieszyło znacznie, lecz znów zasmucił się, zważywszy, że autor jest Maurem, jak o tem świadczyło imię Cyd. Zasię od Maurów trudno jest prawdy oczekiwać. Maur, co tchnie, to łgnie; wszyscy oni są oszustami, kłamcami i mataczami. Jął się tedy Don Kichot obawiać, że pisarz ten mógł się nieprzystojnie o jego afektach wyrazić i wysokie cnoty jego damy, Dulcynei z Toboso, na osławę przywieść, życzył sobie bowiem, aby podano na jaśnię wierność, jaką dla niej zachował i cześć, którą ją otaczał, gardząc względami królowych, cysarzowych i panien i, trzymając na wodzy swoje przyrodzone cielesne chucie.
Sanczo Pansa i Karrasco zastali go w tych głębokich myślach, ponurzonego. Don Kichot powitał bakałarza z wielką dwornością.
Bakałarz ów, aczkolwiek zwał się Samson, nie był człekiem zbyt wielkiego wzrostu, zato frantem nad frantami i szelmą, kutą na cztery nogi. Cerę miał bladą, ale umysł mocny. Twarz okrągła, nos płaski i gęba od ucha do ucha — wszystko to znamionowało człeka, o złośliwem przyrodzeniu i wielkiej skłonności do żartów i wydwarzań. Gdy tylko zoczył Don Kichota, upadł przed nim na kolana i tym kształtem przemówił:
— Niech Wasza Dostojność, panie Don Kichocie z Manczy, da mi swe ręce do ucałowania. Na suknię świętego Piotra,[1] którą noszę, (chociażem dopiero czterech pierwszych święceń dostąpił) przysięgam, że Wasza Dostojność jest jednym z najznakomitszych rycerzów błędnych. Drugiego takiego na całym świecie nie masz, ani nigdy nie będzie. Niech Bóg sprzyja zacnemu Cydowi Hametowi Benengeli, który podał na jaśnię historję Waszych zawołanych czynów i niech po dwakroć błogosławiony będzie ten, co jej osnowy ciekaw będąc, z arabskiego na kastylijski ją przemienił ubiór, tak, aby wszystkie narody cieszyć się nią mogły.
Don Kichot podniósł go z klęczek i rzekł:
— Więc to prawda, że opisano moją historję i że autorem jej jest jakiś uczony Maur?
— Jest to w istocie rzecz tak nieomylna — odparł bakałarz — że do tej pory, jak rozumiem, więcej jak dwanaście tysięcy tych ksiąg z druku wyszło. Biorę na świadków Portugalję, Barcelonę i Walencję, gdzie je drukowano. Chodzą także słuchy, że historję tę w Anvers wydają. Z tego wnosić można, że wkrótce już nie będzie na świecie nacji, coby jej nie znała, ani języka, na któryby jej nie przełożono.[2]
— Najmilszą rzeczą — rzekł Don Kichot dla człeka znamienitej zasługi, jest widzieć się jeszcze za żywota wsławianym i cieszyć się swemi czynami, uwiecznionemi na piśmie. Myślę o zjednaniu sobie dobrego imienia, gdyż jeśliby przeciwnie być miało, jeno śmierć mogłaby kres rozpaczy położyć.
— Jeśli chodzi o dobrą sławę i cześć należną — odparł bakałarz Karrasco — to Wasza Dostojność wszystkim błędnym rycerzom przodkuje. Autor Maur, w swym arabskim języku, i tłumacz chrześcijanin w języku kastylyjskim, wystawiają Waszą Dostojność w najświetniejszym blasku cnót i przymiotów, zgodnie wynosząc odwagę Waszej Dostojności, mężne serce, które pośród największych niebezpieczeństw nigdy Wam w piersiach nie truchleje i cierpliwość i obyczajność, w nadziemskiej miłości Waszej do pani don Dulcynei z Toboso.
— Ho, ho! — zawołał Sanczo — nigdy nie słyszałem, aby pani Dulcynea nosiła don na przodku nazwiska. Zwano ją tylko panią Dulcyneą z Tobosc i dziejopis grubą tu popełnił omyłkę.
— Nie jest to zarzut ważki — odparł bakałarz.
— Nie, zapewne! — rzekł Don Kichot — ale powiedzcie mi, panie bakałarzu, które też z moich czynów, w tej księdze zawartych, wysławiane są najbardziej?
— Co się tego tyczy — odparł Samson — to tak, jak gusty ludzkie są różnorakie, takoż różnorakie są ludzkie sądy. Jedni wielce szacują przygodę z wiatrakami, które Wasza Dostojność wziąłeś za olbrzymów, drudzy przygodę z foluszami, niektórzy są za pogromem dwóch armij, które, jak się później okazało, były dwoma stadami owiec, inni znów wysławiają przygodę z człekiem, niesionym na marach na segowiański cmentarz. Nie brak i takich, co nad wszystko przenoszą trafunek z galernikami, którym Wasza Dostojność wolność zwrócił, jeszcze inni twierdzą zasię, że przygoda z olbrzymami-benedyktynami i walecznym Biskajczykiem pośród wszystkich przygód prym dzierży.
— Powiedzcie mi, panie bakałarzu — rzekł Sanczo — czy historja namienia o przypadku z podwodnikami Yangosami, kiedy to się Rossynantowi trufli zachciało?[3]
— Uczony arabski o niczem nie przepomniał — odparł bakałarz — z wszystkiego zdał sprawę, nawet z koziołków, co je Sanczo na kobiercu wywracał.
— Na kobiercu — rzekł Sanczo — koziołków nie wywracałem, jeno w powietrzu, i to więcej, niż miałem wolę.
— Jak widzę — odezwie się Don Kichot — niemasz takiej historji na świecie, coby swoich szczytnych i niskich kart nie miała; zwłaszcza zaś niedostatkowi temu podlegać muszą historję, traktujące o dziejach rycerstwa błędnego, które to dzieje nie zawsze pełne są pomyślności.
— Z tem wszystkiem — odparł bakałarz — niektórzy, co tę księgę czytali, mówią, że bardziej by im to było do smaku, gdyby autorowie tej księgi nie wyliczali tak dokładnie wszystkich kijów, które w rozlicznych okazjach spadały na grzibiet pana Don Kichota.
— Należy to przecież do prawdziwej treści tych dziejów — rzekł Sanczo.
— Lepiejiby uczynił — odparł Don Kichot — gdy by o tem zmilczał — jakoże nie należy szerzyć się nad zdarzeniami, które do prawdziwego wątku historji nic nie przydają, a posponują jeno i w złem okazują świetle postać głównego bohatera. Wszak Eneasz nie był tak pobożny, jak go Wirgiljusz maluje, ani Ulisess tak przebiegły, jak go Homer wystawia.
— To prawda — odparł Samson — ale, co innego jest być rytmotwórcą, a co innego dziejopisem. Poecie wolno opowiadać zdarzenia, nie takiemi, jakiemi były, ale jakiemi być powinny, natomiast dziejopis musi donosić jakiemi są, a nie jakiemi być mają, nic do prawdy nie przydając, ani jej nie ujmując.
— Skoro tedy ten pan Maur wziął przedsię — rzekł Sanczo — aby samą rzetelną prawdę powiadać, tuszę, że wśród porcji kijów, przeznaczonych dla mego pana, znalazły się także niezłe poczęstki, dla mnie przeznaczone. Gdy bowiem pana tłukli po grzbiecie, to mnie od stóp do głowy młócili. Jednak nie dziwuję się temu, ponieważ, jak mówi mój pan, gdy głowa choruje, to całe ciało czuje.
— Filut z ciebie, mój Sanczo — rzekł Don Kichot — gdy chcesz, to cię pamięć nie zawodzi.
— Gdybym nawet chciał zapomnieć o kijach, któremi mnie uraczono — odparł Sanczo — nie pozwolą na to sińce i guzy, które jeszcze dotąd na grzbiecie noszę.
— Zamknij już gębę, przyjacielu Sanczo — rzekł Don Kichot — i nie przerywaj panu bakałarzowi, którego najuprzejmiej proszę, aby mi opowiedział, co się dalej w tej księdze zawiera i co o mnie ona wyraża?
— Także i o mnie — zawołał Sanczo — gdyż jak mówią, jestem jedną ze znaczniejszych pyrson w tej księdze.
— Chyba person, a nie pyrson — miły Sanczo — zauważył bakałarz Samson.
— Owóż znów zaczyna się struganie słów — rzekł Sanczo. — Gdy będziemy takie trudności wynajdować, przez całe życie nasze nie trafimy do końca.
— Niech mnie Bóg pokarze, Sanczo — odparł bakałarz — jeśli nie jesteś drugim w tej księdze bohaterem. Są tacy, co nadewszystko lubią, kiedy ty przemawiasz, jesteś bowiem w tej historji człekiem o najbystrzejszem przyrodzeniu; niektórzy zaś naganiają ci zbytnią ufność, jaką pokładasz w obietnicy swego pana, który przyrzekł, że da ci wyspę we władanie.
— Jeszcze słońce nie zaszło — rzekł Don Kichot. — Gdy Sanczo bardziej w lata pójdzie i nabierze tej eksperjencji, którą tylko wiek dać może, stanie się zdatniejszy do sprawowania urzędu na wyspie.
— Ach, na Boga żywego — zawołał Sanczo — jeżeli teraz, licząc sobie tyle lat, ile sobie liczę, nie umiałbym rządzić tą wyspą, tem bardziej dobrze nią rządzić nie będę w Matuzalemowym wieku. W tem jednak sęk, że ta przeklęta wyspa ukryła się niewiedzieć gdzie, nie zaś w tem, że mi zbywa na zdatności do rządzenia.
— Poleć tę sprawę Bogu, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot. Wszystko pójdzie dobrze, lepiej nawet, niż myślisz. Bez woli boskiej liść żaden z drzewa nie spadnie, ani włos z głowy.
— To prawda — potwierdził Samson — gdy taka będzie wola boska, Sanczo otrzyma sto wysp nie jedną.
— Widziałem już takich gubernatorów od siedmiu boleści — odparł Sanczo — którzy nie godni są rzemyka u mego obuwia zawiązać, a wszakoż jaśnie państwem się zowią i na srebrnych półmiskach jadają.
— Nie są to gubernatorzy wysp — rzekł Karrasco — ale ludzie, na łatwiejsze urzędy wysadzeni. Ci, co wielkorządstwem wysp się zatrudniają, muszą się przynajmniej znać na gramatyce.
— Co do grama, to ani w ząb tego słowa nie rozumiem, znam się jeno na tyce, która groch na polu podpiera. Poruczając tedy Bogu sprawę tego rządzenia, gdyż on mi udzieli, co będzie za stosowne uważał, rzeknę Wam, panie bakałarzu Samsonie Karrasco, że jestem głęboko ukontentowany, wiedząc, iż autor tej historji dobrze o mnie wspomina.
Gdyby jednak ów poganin ośmielił się napisać coś nieprzystojnego o mnie, prawym chrześcijanine, podniósłbym taką wrzawę i tak głośno go łajał, że nawet głusi jak pień, by usłyszeli.
— Tedy byś cudu dokazał — odparł Samson.
— Cudu, nie cudu — rzecze Sanczo. — Niech każdy zważa na to, co gada, zaś kiedy pisze o innych, niech się poomacku nie błąka, i ze swojem widzimisię na harc nie wyjeżdża.
— Jednym z ważniejszych w tej historji niedo statków — rzekł bakałarz — jest to, że autor dołączył do niej, niewiedzieć poco, powieść o „Niezbytym ciekawcu“. Nie dlatego, aby nieprzyjemna była, lub źle napisana, tylko, że nie ma wspólności z dziejami pana Don Kichota.
— Poszedłbym w zakład o sto — zawołał Sanczo — że ten psi syn pomieszał tam wszystko, jak groch z kapustą!
— Teraz widzę dowodnie — odezwie się Don Kichot — że historji mojej składacz nie był człekiem zbytnio uczonym, ale jakimś gadułą-nieukiem, który jął pisać bez ładu i składu, zdając się na los przypadku. Podobnie packał na płótnie malarz Orbaneja z Ubedy, który, gdy się go pytano co maluje, odpowiadał: „Będzie, co Bóg da“. Raz namalował koguta tak udatnie, że u dołu obrazu trzeba było napisać wielkiemi literami: „To jest kogut“. Obawiam się, aby podobnie nie stało się z historją o mnie, której bez wykładów i tłumaczenia pojąć będzie trudno.
— Tego obawiać się nie należy — odparł Karrasco — gdyż historja ta jest tak jasna, że nijakich zawiłości w niej nie masz! Dzieciaki i nawet dojrzali nad nią ślęczą, młodzieńcy czytają ją, ludzie ją rozumieją, a starcy ją chwalą. Tak jest powszechnie czytana i znana, że gdy ktoś tylko chudokościstego konia obaczy, zaraz mówi: „Oto Rossynant“. Najchciwiej jednak czytają tę księgę paziowie. W antyszambrach każdego pana znaleść można „Don Kichota“. Gdy jedni po przeczytaniu dzieło odłożą na stronę, już je drudzy łapią. Nie dziwota, nie ma bowiem na świecie przyjemniejszej książki, któraby czas równie mile spędzić pozwoliła. Czytanie jej jest godziwą rozrywką, gdyż, od początku do końca, nie ma w niej ani jednego swawolnego słowa, czy też heretyckiej myśli.
— Gdyby ów autor napisał inaczej — rzekł Don Kichot — nie byłaby to prawda, lecz kłamstwo, zaś dziejopise kłamstwem się plamiący, winniby być paleni na stosie, jako i fałszerze monet. Acz nie wiem z jakiego powodu, ten pisarz ułożył sobie dodać do mojej historji, jakieś opowieści obce, jakby nie miał zadosyć osnowy, z moich czynów utkanej. Winien był zważyć na to, co przysłowie powiada: „Kto się z plewami zmiesza, tego świnie zjedzą“. Gdyby był poprzestał na opisaniu samych myśli, pragnień, łez przelanych, zamysłów i lubych westchnień, jużby miał materję na cały wolumin, tak wielki, jak wszystkie dzieła Tostada[4] pospołu wzięte. Z tego wszystkiego zakonkludować muszę, panie bakałarzu, że ten, kto chce historję składać lub księgi pisać, musi być człekiem stałego umystu i bystrego przyrodzenia. Wielkiej na to trza zdatności, aby wyrazić na piśmie, z osobnym wdziękiem, to, co się mówi. W komedji najtrudniej jest wystawić charakter błazna, czy cymbała,[5] gdyż nie może być przecie głupcem ten, co jako głupiec przedstawić się pragnie. Historja jest rzeczą świętą, ponieważ na prawdzie gruntować się winna. Gdzie zaś jest prawda, tam i Bóg, który sam jest prawdą. Z tem wszystkiem zdarzają się ludzie, którzy płodzą księgi, jakby to były owoce w cieście smażone.
— Niema takiej złej księgi, w którejby się cos cnotliwego nie zawierało — odparł bakałarz.
— Prawda jest — rzecze Don Kichot — lecz nieraz się zdarza, że ludzie, którzy zdobyli sobie swemi pismami wielki mir i sławę, tracili ją, lub na szwank narażali, pisma te do druku oddając.
Przyczyna leży w tem — odparł Samson — że dzieła drukiem ogłoszone, ściślejszym podlegają rozważaniom i że wszystkie ich błędy i uchybienia bardziej się w oczy rzucają. Im większa jest sława tego, co je składa, tem surowszy sąd je spotyka. Ludzie, co sobie imię, dzięki swoim zdatnościom zdobyli, wielcy poetowie, znakomici dziejopise są wystawieni na nagany mnóstwa ludzi, którzy dwóch zdań do kupy nigdy nie złożyli.
— Nie trzeba się temu dziwować — rzekł Don Kichot jest także siła teologów znamienitych, co to, wchodząc na kazalnicę, nic nie są warci, a przecie się poznają zawsze doskonale na ustyrkach i błędach, w kazaniach innych księży popełnionych.
— Wszystko to prawda, panie Don Kichocie — odparł Karrasco — tem nie mniej pragnąłbym jednak, aby ci przyganiacze a cenzorowie byli mniej skrupulatni i więcej wyrozumieli i nie zważali tak bacznie na każdą plamkę tego słońca, co świeci w dziełach, na które zrzędzą. Chociaż bowiem, aliauando bonus dormitat Homerus, to przecież niejedną noc on prześlęczał, aby rozjaśnić światłość dzieł swoich i jaknajlepieji ukryć każdy ich cień. Może także być, że to, co tym surowym sędziom niedostatkiem się zdało, było jeno znamieniem, które urodę pięknego oblicza podnosi. Ten, co dzieło swoje drukiem ogłasza, na rozliczne wystawia się niebezpieczeństwa, niemożliwą bowiem jest rzeczą wszystkich czytelników ukontentować.
— Książka, która o moich czynach traktuje, pewnie niewielu ludziom do smaku przypadła? — rzekł Don Kichot.
— Przeciwnie, Dostojny Panie — odparł bakałarz — jakoże „stultorum infinitus est numerus“, tedy mnóstwo ludzi w niej się rozmiłowało. Niektórzy wytykają tylko autorowi krótką pamięć. Nie mówi nam na ten przykład, kto Sanczy osła ukradł i tylko z treści wnosić można, że osioł uprowadzony został. Później znów przedstawia nam Sanczę, siedzącego na tym samym ośle, chociaż kłapouch odnaleziony nie został.
Powiadają także, że zapomniał powiedzieć, co uczynił Sanczo ze stoma dukatami, które znalazł w tłómokach Kardenia w Czarnych Górach. Wielu chciałoby się dowiedzieć, na co Sanczo ten grosz obrócił — owóż i największe zaniedbania w tem dziele!
Sanczo odparł:
— Nie mogę, panie bakałarzu, teraz z tego wszystkiego zdać Wam sprawy. Brzuch mam tak pusty, że jeśli go czemś pożywnem nie naładuję, z nóg się zwalić gotowym. Pójdę do domu, gdzie oczekuje na mnie żona. Podjadłszy sobie, powrócę i ciekawość Wpana na wszem zaspokoję, opowiadając o odzyskaniu osła i o stu dukatach, com je na różne potrzeby obrócił.
I nie czekając odpowiedzi, obrócił się na pięcie i odszedł.
Don Kichot prosił usilnie bakałarza aby z nim obiadował. Bakałarz zgodził się i pozostał. Do zwykłych potraw przydano jeszcze parę gołębiąt. Gdy zasiedli za stołem, rozmowa zeszła na rzeczy rycerstwa błędnego. Karrasco podzielał wywody Don Kichota. Po obiedzie zażyli wczasu. Wkrótce powrócił Sanczo i dyskurs przerwany dalej się potoczył.




  1. Było to zaklęcie, używane powszechnie przez scholarów, chodzących w sukienkach duchownych. W „Pasagero“ Krzysztofa Suarez de Figureoa, pewien mistrz przysięga na Suknię św. Piotra, a temu, co się tej nowej przysiędze dziwi, odpowiada, że wolno się jest zaklinać na cześć rycerza, cześć hidalga, cześć żołnierza i na suknię św. Piotra. Ten tytuł kosztował go przecież wiele pieniędzy i trudów...
  2. Niema w tem żadnej przesady, ponieważ pierwsza część Don Kichota przyjęto wszędzie z powszechnem uznaniem. W części drugiej (kapit. XXXII) mówi Cervantes, przez usta księżnej, że „habia salido a la luz del mundo eon generał aplauso de los gentes“. Rodriguez Marin oblicza, że dziesięć edycyj pierwszych wyrażało się sumą 15.000 egzemplarzy.
  3. Tekst mówi: „pedir cotufas en el golfo“ („szukać trufli w wodzie“). Sanczo ma tutaj na myśli wyskok Rossynanta, który, wbrew swej flegmatycznej naturze, nagle zapragnął igrać z kobyłami Jangosów. (Część pierwsza, kapitulum XV).
  4. Don Alonso de Madrigal, biskup Avila i wielki uczony XV w. miał przezwisko „Tostado“. Kardynał Cisneros opublikował jego dzieła. W „Diablo cojuelo“ mówi autor, że Lope de Vega był „nowym Tostado w poezji“.
  5. W starożytnych farsach hiszpańskich głównymi bohaterami byli: Baskijczyk, Cyganka, sługa-żarłok, niewolnica lub służąca maurytanka i „el bobo“, albo „simple“, t. j. grubijanin i matoł, prawiący same głupstwa. Był on poprzednikiem typu „gracioso“, występującego w komedjach złotego wieku literatury hiszpańskiej jak „Conde no hay agravios no hay celos“ i „Ama y criado“ Francisco de Rojas Zorilla (1607-1648). Typ „bobo“ pojawia się po raz pierwszy w „Comedia de Rubena“ Gil‘a Vicente.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.