Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Niezmierna była radość, którą Sanczo odczuwał, widząc się w łaskach u księżnej. Nie wątpił, że w tym zamku znajdzie obfitość podobną, co w domu Don Diega i Bazylego. Dobry objadacz lubił się uraczyć i gdy mu się zdarzała sposobność, wlot ją chwytał.
Historja opowiada więc, że nim dojechali do zamku, książę wprzód się tam udał, aby dać dworskim i służbie polecenia, jak się z Don Kichotem obchodzić mają. Gdy nasz rycerz, pospołu z księżną, do wrót zamku się zbliżył, zaraz ukazało się dwóch hajduków, czy masztelarzy, przybranych w długie do kostek suknie, z wybornego atłasu karmazynowego. Ci, nie mieszkając, wzięli Don Kichota za ręce, zsadzili go z konia i rzekli:
— Niechaj Wasza Wysokość poda rękę Księżnie Jejmości do zsiądnięcia z klaczy.
Don Kichot zaraz poskoczył; zaczęły się obustronne grzeczności oświadczenia, wkońcu zwyciężył opór księżny, która nie chciała zsiąść z klaczy, tylko za podaniem ręki księcia, małżonka swego. Mówiła, że nie jest tego godna, aby tak znakomitemu rycerzowi próżnego zatrudnienia przyczyniać. Wreszcie ukazał się książę i dopomógł jej na ziemi nogę postawić. O weszli na obszerny dziedziniec zamkowy, zbliżyły się do nich dwie kształtne panienki, zarzucając Don Kichotowi na ramiona wielki płaszcz purpurowy. Ganki na dziedzińcu zapełniły się ciżbą dworskich i panien służebnych. Wszycy wołali w glos:
— Witaj kwiecie i śmietanko rycerstwa błędnego.
Potem wszyscy, albo prawie wszyscy jęli kropić księstwo i Don Kichota wódkami pachnącemi. Nasz rycerz niezmiernie był zachwycony tem przyjęciem, pierwszy raz w życiu uznał się być prawdziwym i nieomylnym rycerzem błędnym, widząc, że obchodzą się z nim tak, jak z rycerzami dawnych wieków, o czem w księgach swoich czytał.
Sanczo, zlazłszy ze swego osła i trzymając się blisko księżny, wszedł do zamku. Aliści sumienie go zaraz ruszyło, że siwca samego bez dozoru pozostawił. Dlatego też przysunął się do pewnej czcigodnej ochmistrzyni, która z pannami dworskiemi wyszła przywitać księżnę i rzekł do niej cichym głosem.
— Mości pani Gonzales, czy jak się tam zowiecie...
— Zwę się donja Rodriguez de Grijalva — odparła ochmistrzyni — czego chcesz, mój przyjacielu?
— Chcę, aby WPani uczyniła mi grzeczność i wyszła do wrót zamku, gdzie znajdzie mego siwego osła. Raczcie pani odprowadzić go do stajni, bowiem nieborak jest wielce strachliwy i sam żadną miarą ostawać nie może.
— Jeżeli pan — rzecze ochmistrzyni — ma tyleż rozumu, co sługa, to, ani słowa, pięknych gości nabyliśmy. Idź sobie, mój poczciwcze do stu djabłow pospołu z tym, co cię tu przywiódł. Sam miej staranie o swego osła, bowiem my, ochmistrzynie tego zamku nie jesteśmy nawykłe do podobnych zajęć.
— Jednakoż słyszałem od mego pana — rzecze Sanczo — który jest prawdziwą wyrocznią w sprawie dziejów, że gdy pan Lancelot powrocił z Anglji.
...dziewice dbały o niego,
księżniczki o jego konia.
— Jeżeli jesteś trefnisiem dworskim, mój bracie — odparła ochmistrzyni — zachowaj swoje żarciki i drwiny, dla tych, którym one do smaku przypadną i którzy lepiej ci za nie zapłacą, niż ja, bowiem ode mnie i suchej figi nie wydostaniesz.
— Wtem pociecha — rzekł Sanczo — że byłaby ona mocno źrała; gdyby Wasza Miłość grała w sześćdziesiąt, nie potrzebowałaby ani jednej kreski mniej.
— O taki synu! — zawołała pani Rodriguez, już gniewem zapalona — jeżelim stara, z lat swoich będę zdawała rachunek nie tobie, niegodziwcze i hultaju, śmierdzący czosnkiem.
— Te słowa tak głośno wymówiła, że aż księżna je usłyszała. Obróciwszy się, obaczyła, że dama Rodriguez jest wielce poburzona i że ma oczy zapalone od złości. Spytała się zatem, co się jej stało i z kim miała sprzeczkę?
— Z kim? — odparła pani ochmistrzyni — z tym dwornym panem, który nalegał na mnie uporczywie, abym odprowadziła do stajni jego osła, co pozostał koło bramy zamku. Za przykład stawiał mi pewne damy, które miały staranie o jakiegoś Lancelota i o jego konia, a na końcu dokładał jeszcze, że jestem stara.
— To poczytuję za największą obrazę — rzekła księżna — jaką kiedykolwiek mi ktoś wyrządzić mógł.
I, obróciwszy się do Sanczy, rzekła:
— Zważ, przyjacielu Sanczo, że donja Rodriguez jest jeszcze młoda. Jeżeli czepek nosi, czyni to raczej dla pokazania swej godności; a takoż dlatego, że jest to w obyczaju powszechnym.
— Niechaj nieszczęsne będą te lata, co mi jeszcze do życia pozostają — odparł Sanczo — jeżelim to dla uszczypku wymówił. Powiedziałem te słowa jeno dlatego, że mam wielkie przywiązanie do mego osła, rozumiejąc, iż go lepiej nie mógłbym zalecić staranności niczyjej, jak tej damy dobrej i miłosiernej.
Don Kichot, który słyszał wszystko, rzekł do Sanczy:
— Zali się należy mówić tak w tym domu.
— Każdy gada WPanie, o swej potrzebie, tam gdzie się znajduje — odparł Sanczo. — Tutaj sobie o ośle przypomniałem i tutaj o nim mówię; gdybym był sobie o nim w stajni przypomniał, tambym o nim rozprawiał.
Na to rzekł książę:
— Sanczo dobrze mówi i nie trzeba go naganiać. Niechaj się pan giermek o swego osła nie turbuje. Osioł otrzyma wszystko, czego mu trza i będzie tu ugoszczony nie gorzej, niż Sanczo we własnej osobie.
Tocząc te dyskursy, miłe dla wszystkich, krom Don Kichota, weszli na piętro i zaprowadzili naszego rycerza do obszernej komnaty, bogatem obiciem ze złota litego przyozdobionej, gdzie od sześciu panienek kształtnych był ze zbroi rozebrany. Panienki te pouczone dobrze od książęcej pary, jak mają poczynać sobie z Don Kichotem, tak, aby ów był przeświadczony, że jest prawdziwym rycerzem błędnym usługiwały mu miast paziów. Don Kichot, gdy mu zbroję odjęto, pozostał w spodniach obcisłych i w łosim kaftanie. Chudy, wywiędły, i długi, z szczękami wydalonemi, przedstawiał widok, tak ucieszny, że panny mu usługujące, ani chybi rozpukłyby się ze śmiechu, gdyby go siłą nie były wstrzymały, przypominając sobie zlecenia księcia i jego małżonki. Prosiły rycerza o pozwolenie rozebrania go, bowiem chciały mu nałożyć koszulę białą, ale Don Kichot do tego nie dopuścił, wzbraniając się grzecznie i mówiąc, że obyczajność równie rycerzom błędnym przystoi, jak i dzielność. Prosił, aby zostawiły koszulę Sanczy. Później zawarłszy się z giermkiem w pokoju, gdzie bogate łoże stało, zrzucił szatki i koszulę przewlókł. Widząc, że sam z Sanczą pozostał, z takiemi słowy doń się obrócił:
— Rzeknij mi, bezwstydniku naszych czasów i starodawny głupcu, gdzieżeś się to nauczył tak źle spotykać białogłowę szedziwą i godną poszanowania, jaką jest dama Rodriguez? Byłaż to pora i czas przypominać o swym podłym ośle? Czy rozumiesz, że państwo, co tak wspaniale gości przyjmują, nie będą dbali o ich bydlęta?
Dla Boga! Sanczo, pozbądź się swego grubijaństwa i nie daj poszlakować, żeś jest utkany z grubej, chłopskiej tkaniny. Zważ, niegodny grzeszniku, że panowie tem większą cieszą się estymą, im obyczajniejsi i lepiej urodzeni są ich słudzy. Tę pierwszość nad innymi mają książęta i wielcy panowie, że są usłużeni od ludzi, równie grzecznych jak oni sami. Nie rozumieszże, nieszczęśniku, że gdy spostrzegą, że jesteś prostakiem i trefnisiem, z mózgu obranym, wnet z tego wnosić poczną, iż i ja jestem kuglarzem lub jakowymś rycerzem z przypadku?
Nie, nie, przyjacielu Sanczo, unikaj bacznie tych usterków; rozprawiacz nieuważny, który chce być nieustannym żartownisiem, za pierwszym postrabnięciem się, upada i staje się błaznem uprzykrzonym. Zawściągnij zatem swego języka, uważ słowa i myśl wprzód, co masz wymówić, nim gębę rozewrzesz. Przybyliśmy do tego miejsca, skąd, dzięki łasce boskiej i dzielności mego ramienia, wyjedziemy, mając niemałe pożytki na sławie i majętności.
Sanczo obiecał swemu panu, że gębę sobie zaszyje i w język się ugryzie, nim jakieś niestosowne i nieprzemyślane słowo wypowie. Niechaj zatem Don Kichot będzie spokojny na dalszy czas, bowiem nigdy nic takowego nie dopuści, coby złe porozumienie o nich sprawiało. Don Kichot ubrał się, za pas swą ulubioną szpadę zasadził, płaszcz czerwony z galonami na ramiona zarzucił, zaś na głowę nałożył kapelusik z zielonego atłasu, który mu panny pozostawiły. W takim ubiorze powrócił do wielkiej sali, gdzie zastał panienki, uszykowane w dwa rzędy po bokach komnaty i czekające, aby mu podać wszystko, czego trza do rąk obmycia, co też uczyniły z wielu ukłonami i dworności wyrażeniami. Później weszło dwunastu paziów na czele z marszałkiem, aby go zaprowadzić do jadalni, gdzie już książęca para oczekiwała na niego. Wzięli go między siebie i z wielką okazałością zaprowadzili do komnaty, gdzie był już stół bogato, na cztery osoby zastawiony. Książę i księżna wyszli naprzeciwko niego dla przyjęcia do drzwi pokoju, wraz z duchownym jednym, z tych, co to w Hiszpanji domami książąt rządzić się starają. Owi wysoko urodzonymi nie będąc, nie umieją nauczyć możnych tego świata, jakimi mają być w istocie, i pragną, aby wielkość książąt mierzyła się dusz ich nizkością, przez co ich do sknyrstwa brzydkiego przywodzą. Takim, powiadam, musiał być ów poważny duchowny, co wraz z księciem i księżną na powitanie Don Kichota wyszedł.
Po wielu grzeczności oświadczeniach, zasiedli do stołu, zmusiwszy wprzódy Don Kichota, aby pierwsze miejsce brał. Książę nalegał, aby gość zasiadł u przodu stołu, a chocia ów się wzbraniał, przecie wreszcie ustąpić musiał. Ksiądz usiadł naprzeciwko Don Kichota, zaś księstwo po bokach. Sanczo, przytomny temu wszystkiemu, był nadęty z uczczenia, które księstwo jego panu okazywali. Zważywszy te ceregiele i prośby, z jakiemi książę do Don Kichota się obracał, ustępując mu pierwsze miejsce, rzekł:
— Jeżeli Ichmość Księstwo mi pozwolą, opowiem o jednej okoliczności, względem zasiadania na pierwszem miejscu, co się w naszej wsi przydarzyła.
Zaledwie giermek te słowa wymówił, Don Kichot drżeć począł i trwożliwość okazywać, będąc mocno upewniony, że Sanczo głupstwo jakieś rzecze. Ów postrzegłszy niepokój pana, rzekł:
— Nie obawiajcie się WPanie, nie powiem nic, co by nie było do rzeczy służącego. Jeszcze pamiętam napomnienia, coście mi dali niedawno, względem mówienia siła, czy mało, źle lub dobrze.
— Wypadło mi to z pamięci, Sanczo — odparł Don Kichot — mów, co chcesz, tylko nie długo bawiąc.
— To, co chcę opowiedzieć — rzekł Sanczo — jest prawdą najrzetelniejszą, której może dać świadectwo mój pan, Don Kichot, tutaj przytomny.
— Dla mnie, możesz zmyślać do woli — odparł nasz rycerz — ja cię nie powstrzymam, przecie zważaj, co masz mówić.
— Jużem to przemyślał i nadmyślał — rzecze Sanczo — jak ów, co chcąc się czuć w bezpieczności, na larum dzwoni. Zaraz to zresztą obaczymy z samej opowieści.
— Prawdziwie Ich Książęce Moście dobrzeby uczyniły, każąc wydalić stąd tego głupca, który tysiąc bredniów gotów napleść — rzekł Don Kichot.
— Na życie mego męża — rzekła księżna — klnę się, że Sanczo ani na chwilę się odemnie nie oddali, lubię go bardzo i za męża rozumnego go poczytuję.
— Niechaj Wasza Wysokość, za to dobre rozumienie, co ma o mnie, choćby i ono niesłuszne było, tysiąc lat żyje — odezwie się Sanczo. A owóż i jest moja przypowiastka.
Szlachcic jeden z naszej okolicy, majętny i dobrego urodzenia, bo pochodził z rodu Alamos de Medina del Campo ożenił się z donją Mencią de Quinones, która była córką Don Alonza de Maranion, rycerza z zakonu świętego Jakóba, który utopił się w pobliżu Herradura. Przed kilku laty w naszej wsi były o niego wielkie zwady, w które także i mój pan, Don Kichot się był wmieszał. Wówczas to odniósł rany Tomasillo-Wartołeb, syn Ballasda-kowala. Powiedzcie WPanie, zali nie jest prawdą rzetelną, wszystko, co mówię? Proszę Was, abyście raczyli dać świadectwo, bowiem Księstwo Ichmoście pomyśleć gotowi, żem plotuch i kłamca.
— Dotąd — rzekł duchowny — zdajesz mi się być raczej plotuchem tęgim, niż szalbierzem, ale nie wiem czy dalej za kogoś innego mieć się nie będę.
— Tyle świadectw używasz, Sanczo — rzecze Don Kichot — i tyle przywodzisz szczegółów, iż muszę uznać, że prawdę powiadasz, ale skróć swoją powieść, bowiem inaczej, będziesz ją wlókł przez dwa dni.
— Niechaj Sanczo nic nie opuszcza — rzekła księżna — i niech tak prawi, jak umie, choćby miał gadać przez sześć dni, ochotną mnie znajdzie do słuchania. Jeśli ten cały czas na gadanie zużyje, będą to najmilsze dni życia mego.
— Powiadam tedy WPaństwo, że ów szlachcic, którego znam, jak swoje ręce, bo od jego domu do mego nie masz dalej, jak na wystrzelenie z kuszy, zaprosił raz do siebie ubogiego, lecz poczciwego kmiecia...
— Ciągnij dalej, przyjacielu — rzekł duchowny. — Weszłeś bowiem na drogę, po której z swoją opowieścią idąc, na koniec świata przybędziesz.
— Zatrzymam się w połowie drogi, jeśli się tak Bogu podobać będzie — odparł Sanczo. — Mówię zatem, że ów kmieć, przyszedłszy do domu szlachcica, co go zaprosił (Ach, nieborak szlachcic, niechże Bóg do raju przyjmie jego duszę, bo umarł potem niedługo, a jak powiadają, była to śmierć anioła)... mnie podówczas nie było w domu, bowiem udałem się do wsi Tembleque żyto żąć.
— Błagam cię, przyjacielu — rzekł duchowny — wróć prędko z tej wsi Temleque i nie grzeb szlachcica, a jeśli nie chcesz i mnie pogrzebać, kończ swoją opowieść.
— Otóż zdarzyło się, że gdy mieli już do stołu siadać... patrzajcie WPaństwo, zdaje mi się, jakbym ich widział żywych, tak mi w oczach stoją.
Księstwo niezmiernie cieszyli się z gniewu, który pokazywał po sobie duchowny, gdy Sanczo tak z przerywkami i dodatkami opowieść swoją ciągnął.
Don Kichot tymczasem jadowił się w bezsilnej złości.
— Mówię zatem — ciągnął dalej Sanczo — że gdy przyszło do stołu siadać, kmieć zaczął nalegać, aby szlachcic pierwsze miejsce wziął. Szlachcic zasię pragnął, aby jego gość wyżej usiadł, bowiem, jak mówił, w jego domu należy jego rozkazów słuchać. Kmieć, który za obyczajnego chciał uchodzić, żadną miarą na to przystać nie chciał. Wówczas gniewny szlachcic, chwycił go za ramiona i gwałtem na pierwszem miejscu posadził, mówiąc:
— Usiądź tu, gdzie ja chcę, prostaku, bowiem gdziekolwiek ja usiądę, będzie zawsze miejsce wyższe i pierwsze.
To jest moja opowieść. Mniemam, że dobrze jest tu przystosowana.
Tyle odmiennych farb wystąpiło na oblicze Don Kichota, iż jego cera ogorzała wydawała się jak z jaspisu. Księstwo, zrozumiawszy złośliwą przymówkę Sanczy, z trudem śmiech powstrzymali. Chcąc skręcić dyskurs i tak uczynić, aby Sanczo nie miał sposobności do dalszych ugryźliwości, księżna spytała Don Kichota, jakie ma wiadomości od pani Dulcynei z Toboso i czy nie posłał był jej w tych dniach jakich olbrzymów i łotrów, bowiem i być tego nie może, aby ich wielu nie przemógł.
— Mości Księżno — rzecze Don Kichot — należy, aby Wasza Wysokość wiedziała, że moje nieszczęścia nigdy kresu mieć nie będą, aczkolwiek początek miały. Zwyciężyłem w samej rzeczy wielu olbrzymów, posłałem jej niejednego hultaja i łotrzyka, aliści gdzież mają jej szukać i jak ją rozeznać, skoro jest zaczarowana i przedzierzgniona w najszpetniejszą dziewkę chłopską, jaką sobie tylko wystawić można.
— Nie wiem — rzekł Sanczo — ale mnie się zdała najwdzięczniejszą pod słońcem istotą. Co się tyczy zwinności i skoczków, to nie ustępuje najbieglejszej tańcownicy po linie. Skacze na grzbiet oślicy, jak kot na dach.
— Czyżeś ją w zaczarowaniu widział, Sanczo? — spytał książę.
— Jakżebym jej nie miał oglądać zaklętej — odparł Sanczo — a któż u kata, to wszystko odkrył, jeżeli nie ja! Jest tak zaczarowana, jako i mój ojciec.
Duchowny, usłyszawszy, że o czarnoksiężnikach i omamieniach rzecz idzie, dorozumiał się, że musi to być Don Kichot z Manczy, którego historję książę często czytywał. Ksiądz nieraz mu to naganiał, mówiąc, że jest prawdziwem szaleństwem podobne brednie czytać. Przeświadczywszy się w końcu, że jego dorozumienia słuszne były, obrócił się do księcia i rzekł w zapędzie gniewu:
— Wasza Wysokość będzie obowiązany zdać kiedyś rachunek Bogu, z tego, co czyni z tym człekiem. Ów Don Kichot, czy też Don Warjat, czy jak się on tam i zowie, nie zdaje mi się tak z mózgu obrany, jakby tego Wasza Wysokość pragnął, dając mu pochop do czynienia dalszych dziwactw i do brnięcia w myśli oblędliwe.
Później obrócił się do Don Kichota i rzekł:
— Co się do Was należy, panie półgłówku, któż Wam do łba wbił tę pustą nieroztropność, że błędnym jesteście rycerzem, że zwyciężacie olbrzymów, oraz że łotrzyków w niewolę bierzecie? Idźcie z Bogiem i pozwólcie, abym Wam rzekł: wracajcie do domu, pilnować swoich dzieci, jeśli je macie i swego dobra, miast błąkać się po świecie, karmić się wiatrem, śmiech i szyderstwo sprawując wszystkim, co Was znają. Gdzieżeście to, na Boga żywego, wyczytali, że byli i że są na świecie rycerze błędni? W którym zakącie Hiszpanii znajdują się olbrzymy, Dulcynee omamione i to mnóstwo dziwolągów, co, jak mówią, macie niemi głowę zaprzątnioną!
Don Kichot słuchał cierpliwie słów tej godnej osoby; widząc, że ksiądz mowę swoją skończył, nie zważając na uszanowanie, winne księstwu, wstał od stołu, z twarzą od gniewu zasrożoną, i rzekł... Ale ta odpowiedź sama warta jest osobnego kapitulum.