Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Księstwo wielką uciechę odnosili z dyskursów z Don Kichotem i Sanczo Pansą. Trwając w zamyśle wynajdywania krotochwil, któreby gościom przygodami być się zdały, wzięli osnowę z tej, co się Don Kichotowi, według jego słów, w jaskini Montesinos przytrafiła.
Księżna najbardziej zdumiewała się prostactwu Sanczy, które było tak wielkie, iż uwierzył on, że omamienie Dulcynei było prawdą rzetelną, chociaż sam ją był zaczarował i tę sztuczkę chytrą wymyślił. Udzieliwszy służbie zleceń, co ma czynić i jak stosować się do ich ułożenia, po sześciu dniach zaprosili Don Kichota na wielkie łowy. Wyjechali na polowanie z tak wielkim orszakiem łowców i naganiaczy, że i sam król koronowany okazalejby nie wyruszył. Naszemu rycerzowi dano ubiór myśliwski, zaś Sanczy suknię zieloną, z sukna przedniego. Don Kichot nie chciał oblec się w tę piękną odzież, mówiąc, że nazajutrz musi powrócić do twardej rycerskiej zabawy i że przeto ani mu to w głowie, aby wozić ze sobą suknie ozdobne i sprzęt rozliczny. Sanczo zasię ochotnie odebrał suknię, mu ofiarowaną, myśląc, że ją sprzeda za pierwszą zdarzoną sposobnością. Gdy już nastał dzień oznaczony, Don Kichot włożył zbroję, Sanczo wdział swój strój zielony i wsiadł na osła, którym nie pogardził, chociaż mu rumaka ofiarowali, poczem wmieszał się między zgraję naganiaczy. Wkrótce ukazała się księżna, bogato i ozdobnie przebrana. Don Kichot, zawsze nader grzeczny i uprzejmy, trzymał cugle jej rumaka, lubo książę niechętnie na to zezwolił. Dojechawszy po pewnym czasię do kniei, położonej między wysokiemi górami, wyznaczono stanowiska, zastawiono sieci i psy rozsforowano; myśliwi się rozstawili i zaczęło się polowanie, z wielkim tumultem i okrzykami strzelców, tak iż z powodu psów naszczekiwania i dźwięków rogów nic niepodobna było słyszeć.
Księżna, zsiadłszy z rumaka, stanęła z oszczepem w ręku w miejscu, gdzie zwykły dziki uciekać na przesmyku. Książę i Don Kichot także zsiedli z koni i po bokach się ustawili, Sanczo zasię za nimi się ukrył, nie schodząc z kulbaki osła, dla obawy jakiegoś niemiłego przypadku. Ledwie nogi na ziemi postawili i uszykowali się, pospołu z częścią dworskich, gdy ujrzeli biegnącego ku nim strasznego dzika, z wyszczerzonemi kłami i pianę z pyska toczącego. Dzik był kondlami poszczwany i od strzelców goniony. Zaraz Don Kichot tarczę na ramię zarzucił, rękę na mieczu położył i poskoczył ku bestji, chcąc się z nią zmierzyć. Książę także pobiegł ze swoim oszczepem; księżna byłaby ich wszystkich wyprzedziła, gdyby książę jej nie wstrzymał. Jeden tylko nieborak Sanczo, widząc rozjuszone zwierzę, podniósł za pas nogi i począł uciekać co tchu do dębu, chcąc na jego wierzchołek się przebrać. Wlazłszy już do połowy, uchwycił za gałąź suchą, która, na jego nieszczęście, złamała się, tak, że, spadając na dół, został zawieszony na drzewie za suknię i nie mógł ziemi dostać. Widząc się w tym stanie niebezpiecznym, a najbardziej żałując sukni nowej, co mu się rozdzierała, myśląc takoż, że dzik mógłby go kłami rozszarpać, począł wrzeszczeć tak przeraźliwie i tak gwałtownie pomocy wzywać, że wszyscy, co go słyszeli, rozumieli, że go już zwierz jakiś luty pożera. Nakoniec srogi odyniec został ubity na miejscu razami oszczepów. Don Kichot, obróciwszy się na krzyk Sanczy i poznawszy go po głosie, ujrzał swego giermka zawieszonego na drzewie głową na dół. Przy nim stał wierny osioł, który go nie chciał odstąpić w tak złym razie. Cyd Hamet powiada, że rzadko widywał Sanczę bez osła, a osła bez Sanczy, tak wielka bowiem była ich wzajemna wierność i przywiązanie. Don Kichot odplątał nieboraka giermka, który, znalazłszy się na ziemi już bezpieczny, spojrzał na swoją suknię rozdartą i nie mało się zasmucił, gdyż szacował ją na całą majętność. Wspaniały odyniec został włożony na grzbiet muła i przykryty gałęziami rozmarynu oraz mirtu. Myśliwi zawiedli go, jako łup zwycięzki do namiotów, rozstawionych w środku kniei, gdzie stoły były sowicie zastawione. Po obfitych a wymyślnych daniach łatwo było zgadnąć wspaniałość tego, kto tę ucztę wydawał. Sanczo przybliżył się do księżnej i, pokazując jej strzępy sukni rozdartej, rzekł:
— Gdyby to polowanie było na zające albo na ptaszki, moja sukniaby ocalała i uniknęłaby tego oporządzenia. Nie wiem, co to za uciecha czekać na zwierza bezecnego, który kły wyszczerzywszy, człowieka na tamten świat może wyprawić. Przypominam sobie starodawną romancę, która powiada:
Pożarty będziesz przez niedźwiedzi
Jak ten Favila znamienity.
— Był to król Gotów — rzecze Don Kichot — który na polowaniu od niedźwiedzi został pożarty.
— Toż samo ja chcę mówić — odpowie Sanczo — nie chciałbym, aby książęta i królowie podawali się na takie niebezpieczeństwa, przynaglani do tego folgowaniem swemu upodobaniu, które nie wiem na czem się zasadza.
Co za pociecha zabić zwierza niewinnego, który nic złego nie uczynił? — Mylisz się, Sanczo — rzekł książę — łowy na wielkie zwierzęta są przyzwoitsze królom i książętom, niż wszystkie inne zabawy; polowanie jest obrazem wojny, trzeba używać fortelów, chytrości, zasadzek, aby zwyciężyć zwierza bez swojej szkody, znosić zimno i skwar nieznośny, gardzić wczasem i snu nie zaznawać. Przez to wszystko siły rosną, a członki ciała zwinne się stają, słowem jest to rozrywka, która nikomu szkody nie przynosi, a wielu raduje, zwłaszcza że nie jest ona dla wszystkich, jak inne łowów rodzaje, krom polowania z sokołami, które dla królów i panów znacznych powinno być zostawione. Dlatego też, Sanczo, zmień swój sąd, zaś gdy będziesz sprawował rządy wyspy, radzę ci bawić się myślistwem, a uznasz, że to ci będzie użyteczne.
— Oh, co to, to nie — rzekł Sanczo. — Dobry rządca to noga złamana; o każdej godzinie winien być w domu. Pięknieby było, gdyby rudzie, pilne mając sprawy, szukali go niecierpliwie, on zasię tymczasem zabawiał się w lasach. Wielkorządstwo wkrótceby djabli wzięli.
Na mą duszę, Mości Książę Panie, polowanie jest bardziej dla próżniaków, jak dla Rządców przyzwoite. Myślę, że w Święta Wielkanocne, będę się bawił grą w „triumf o czterech łapach“ a w niedzielę grą w pliszki, bo te wszystkie łowy nie są według mojego smaku i sumienia.
— Czyń, jak sam rozumiesz, Sanczo — rzekł książę — acz od mówienia do czynienia daleki przeciąg.
— Niech będzie jak chce, — odparł Sanczo — dobry płatnik zawsze gotów dać dobry zastaw, człekowi szczęśliwemu, nawet gdy śpi, fortuna muchy ogania, na pomocy Boskiej więcej zależy, niż na rannem wstawaniu; bebechy ruszają nogi do drogi, a nie nogi bebechy. Chcę przez to powiedzieć, że jeżeli mnie Pan Bóg wesprze, a ja zacnie będę moją powinność czynił, ani chybi, rządzić będę lepiej od raroga. Kto nie wierzy, niechaj mi palec do gęby włoży, obaczy czy kąsam, czy nie.
— Bądź przeklęty od Boga i wszystkich świętych, Sanczo niegodziwy — zawołał Don Kichot. — Kiedyż wreszcie nastąpi dzień, gdy obaczę, że rozprawiasz do składu, w słowach foremnych i bez dziesiątka przysłów. Proszę Księstwa Ichmościów rozkazać milczeć temu plotuchowi, jeżeli nie chcą, aby im dusze zmiażdżył, już nie między dwoma, ale między dwoma tysiącami przysłów.
— Przysłowia Sanczy — powie księżna — choć są liczniejsze, niż przysłowia Greka, objaśniacza Santiago[1] cenić należy dla ścisłości i krótkości ich sentencyj. Co do mnie powiedzieć muszę, że mi bardziej od innych do smaku przypadają, choćby tamte i lepiej przystosowane były.
Tak rozmawiając, wyszli z namiotu i obrócili się w głąb kniei, aby stanowiska obejść i obaczyć, jeżeli czego w sieci nie ułowiono.
Na tem zabawianiu się noc ich zaskoczyła, ciemniejsza i mniej pogodna, niżby się tego można było spodziewać po porze roku, którą było lato. Mrok, wraz z nocą zapadający, bardzo był dogodny dla zamysłów księcia i księżnej. Gdy noc schodzić poczynała, zanim jeszcze zmierzchło, nagle zdało się, że las z czterech stron się zapalił; usłyszano, tu, tam i powszędy odgłos trąb, kotłów i innych wojennych narzędzi brzmienie okropne, jak gdyby kilka pułków wojska konnych w boru się spotkało. Łuna ognia i hałas narzędzi wojennych uczyniło ślepymi i głuchymi wszystkich, co się w boru naleźli. Usłyszano potem nieskończone „hélélis“ okrzyki, które Maurzy wznoszą, rzucając się do boju. Dźwięczały trąby i puzony, warczały bębny, świszczały piszczały i hoboje, a wszystko to jednocześnie taki przeraźny i gwałtowny huk sprawowało, że trzeba było być głuchym, aby nim się nie stać. Książę został zadziwiony, księżna się zestrachała, Don Kichot osłupiał, a Sanczo od strachu ledwie żył. Księstwo zdawali się być przestraszonymi. Zadrżeli nawet ci, co byli uwiadomieni o wszystkiem.
Nareszcie, wraz z obawą, i spokój zapanował. Posłaniec, ustrojony na podobieństwo djabła, przybiegł, dmąc miast w trąbę, w róg olbrzymi, który odgłos chrypliwy i przeraźliwy wydawał.
— Hej, gończe, — zawołał książę. — Kto jesteś, dokąd zmierzasz i co za wojownicy są ci, co przez las przechodzą?
— Ja jestem djabeł — odpowie goniec strasznym głosem — szukam Don Kichota z Manczy; konni, co tu jadą, stanowią sześć oddziałów czarnoksiężników, którzy prowadzą nieporównaną Dulcyneę na wozie zwycięskim; pospołu z zaczarowaną jedzie waleczny Francuz Montesinos, co ma opowiedzieć Don Kichotowi sposób odczarowania Dulcynei.
— Gdybyś był djabłem, jak powiadasz i o czem pozór twój świadczy, — rzekł książę — poznałbyś zaraz rycerza co go szukasz, gdyż masz go przed sobą!
— Na Boga i na duszę mą przysięgam — odparł djabeł, — że nie zauważyłem tego, tyle mam dziwnych rzeczy w umyśle, żem przepomniał najznaczniejszej, dla której tu właśnie przybyłem.
— Zaprawdę — zawoła Sanczo — ten djabeł musi być człekiem poczciwym i dobrym chrześcijaninem, jeśliby tak nie było, nie przysięgałby na Boga i na swoją duszę. Odtąd będę utrzymywał, że i w piekle są ludzie zacni.
Czart, obróciwszy wzrok na Don Kichota, zawołał, nie zsiadając z konia:
— Do ciebie, Rycerzu Lwów (obym cię mógł prędko widzieć w moich pazurach) przysyła mnie nieszczęśliwy, acz waleczny rycerz Montesinos; kazał ci mówić, abyś czekał w tem miejscu, gdzie cię zastanę, bo prowadzi z sobą niejaką Dulcyneę z Toboso, którą przez sposoby mu wiadome, może odczarować. Ten jest powód mojego poselstwa, zaś wypełniwszy, co należy, nie chcę tu dłużej bawić! Niech złe duchy, takie jak ja, zostają z tobą, zaś anioły z tymi Ichmościami. To rzekłszy, zatrąbił w róg chrypliwy i odjechał co tchu, nie czekając odpowiedzi. Wszyscy jeszcze więcej się zdumieli, zwłaszcza zaś Don Kichot i Sanczo; Sanczo widząc, że na wspak prawdzie, zaczarowanie Dulcynei rzetelne się okazuje, Don Kichot, gdyż nie mógł się przeświadczyć, czy przytrafienia w jaskini Montesinos są prawdą całkiem niezmyśloną. Gdy Rycerz z Manczy te w głowie swojej przemyśliwał widziadła, książę rzekł do niego:
— Czyś WPan umyślił zaczekać na tych niezwyczajnych gości, Mości Panie Don Kichocie?
— Za co nie! — odpowie Don Kichot — oczekiwać ich będę tu nieustraszony i gotów na wszystko, choćby i całe piekło przyszło spotykać się ze mną.
— Ja zaś — rzekł Sanczo — jeżeli jeszcze drugiego takiego djabła obaczę i odgłos drugiego rogu usłyszę, zostanę tu tak, jak i we Flandrjej.
Tymczasem gdy noc zciemniała, jęły biec przez las smugi świateł migotliwe, jak i biegają po niebie gorące wyziewy ziemi, które naszym oczom wydają się być spadającemi gwiazdami. Usłyszano jednocześnie łoskot potężny, podobny do tego, jaki czynią ciężkie koła wozów, ciągnionych przez woły. To nieustanne i nieznośne skrzypienie, przepłasza, jak się mówi, niedźwiedzie i wilki, jeśli się trafunkiem w pobliżu znajdą. Do tych wszystkich stukań, pukań i skrzypień przyłączył się inny jeszcze harmider; wydawało się wszystkim, że po czterech stronach lasu zaczęły się cztery bitewne natarcia. Tutaj słychać było huk ciężkich harmat, tam palbę z muszkietów rzęsistą, wpobliżu rozbrzmiewały głosy walczących, a dalej „hélélis“ synów Agara. Słowem te trąby, rogi, hoboje, bębny, odgłosy harmat i muszkietów, a nadewszystko wozów huczenia, czyniły taki zgiełk, nierząd i rumor, że Don Kichot musiał całą swoją odwagę przywołać, aby wytrwać na miejscu. Sanczę zaś męstwo tak opuściło, że zachwiał się i runął w omdleniu na księżnę, która, schwyciwszy go w ramiona, kazała mu zaraz gębę zimną wodą spryskać. Przyszedł do utraconych zmysłów w chwili, gdy wóz o skrzypiących kołach, właśnie się z lasu wynurzył. Wóz ten był w cztery woły zaprzężony i czaprakiem czarnym cały okryty. U każdego rogu wołów świeciły zapalone pochodnie woskowe. Na przodzie wozu było wywyższone siedzenie, na którem sędziwy i cny staruch się znajdował, z brodą białą jak śnieg i tak długą, że za pas mu spływała. Odziany był w suknię długą z zwisającemi rękawami, z czarnej i świetlistej materji uczynioną. Można było łatwie rozróżnić całą wozu zawartość, dzięki niezliczonym światełkom. Przy wozie szło dwóch plugawych djabłów, także na czarno ubranych, a o tak szkaradnych twarzach, iż Sanczo, raz ich ujrzawszy, oczy zmrużył, aby ich powtórnie nie oglądać. Gdy wóz przybył na miejsce, gdzie stał książę, staruch podniósł się na nogi i gromkim głosem rzekł:
— Jam jest Mędrzec Lirgand.
Po tych słowach zaraz wóz odjechał, później podobny, czarny przybył ze starcem, na tronie siedzącym, który, zatrzymawszy wóz, rzekł głosem uroczystym:
— Jam jest Mędrzec Alguif, przyjaciel wielki Urgandy Nierozpoznanej — i przejechał jak inny. Dalej trzeci wóz, z tem samem przybraniem nadciągnął, lecz ten, co na nim siedział, nie był staruchem jak tamci, jeno osiłkiem krzepkim, tłustym, o twarzy nieprzyjemnej i dzikiej. Stanąwszy na nogi, zawołał głosem chrypliwym i djabelskim:
— Jam jest czarnoksiężnikiem Arkalausem, nieprzyjacielem jawnym Amadisa z Galji i całego pokolenia jego.
To powiedziawszy, odjechał jak i drudzy. Trzy wozy, nieco oddaliwszy się, zatrzymały się opodal, a gdy skrzypienia kół ustały, dała się słyszeć, miast rumoru i zgiełku, wdzięczna melodja kapeli. Sanczo rozradował się i, biorąc to za dobry znak, rzekł:
— Tam gdzie grają nie może by nic złego, ani smutnego!
— Ani tam gdzie jest światło i jasność widać — dodała księżna.
Na co Sanczo odparł:
— Światło daje ogień, jasność zasię pochodzi od płomieni któremi i my zająć się możemy; muzyka tymczasem zawsze znaczy wesołość i uciechę.
— Wnet to obaczym — odparł Don Kichot — który wszystko słyszał.
Rzekł słusznie, jak o tem dowiemy się w następnem kapitulum.