Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Kiedy tak rozprawiali, nagle Don Kichot krzyczeć począł: „Bywajcie tu, bywajcie, waleczni rycerze, ukażcie dzielność swych ramion, gdyż dworacy przewagę biorą w turnieju“.
Wszyscy wespołek na ten krzyk pobiegli, poniechawszy już dalszego książek badania, tak, iż wydaje się, że niewysłuchane, ani widziane, na pastwę płomieni oddane zostały: La Carolea, Lew Hiszpanii wraz z Sławnemi czynami cesarza przez Don Ludwika d’Avila[1], ułożonemi?
Zasługiwały na to, aby je oszczędzić i pewnie, gdyby je pleban był obaczył, uniknęłyby srogiego wyroku.
Wszedłszy do komnaty Don Kichota, ujrzeli, że podniósł się z swego łoża, wrzeszcząc i brnąc dalej w myśli obłędliwe. Walił na odlew i sztychem po wszystkich ścianach uderzał, tak na dobre rozbudzony, jakby nigdy nie był spał. Wzięli go pod ramiona, do łoża gwałtem zawlekli, a gdy się już krztynę uspokoił, rzekł do proboszcza na ten kształt:
— Na honor arcybiskupie Turpinie, wielki to despekt dla nas, dwunastu parów Francji, że, niegodnie ustąpiwszy z pola, pozwoliliśmy odnieść na turnieju zwycięstwo rycerzom — dworakom, chocia przez trzy dni, my, rycerze błędni, prym tam dzierżyliśmy, nagrody odnosząc[2].
— Cierpliwości, drogi kumie — rzekł proboszcz — jeśli Bóg zechce, fortuna się odwróci. Kto dziś pod wozem, jutro może być na wozie. Teraz jeno miejcie na pieczy swoje zdrowie, gdyż, jak mi się zdaje, musicie być okrutnie zmęczony, jeśli już i ranion nie jesteście.
— Ranion nie jestem — odparł Don Kichot — a jeno dotkliwie porażony i obity — i ani w tem sporu trzymać będę. Ów przeklęty bękart Don Rolanda usadził się na mnie, tłukąc mnie po grzbiecie pniem dębowym, a wszystko to z brzydkiej zawiści, gdyż wie, że ja jeno jego chełpliwości na wstręcie stawam. Nie byłbym jednak Rinaldem z Montalbanu, gdybym, dźwignąwszy się z łożnicy; nie odpłacił mu z nawiązką, mimo wszelkich jego czarodziejskich sztuczek. A teraz dajcie mi się posilić, gdyż wcale to nie będzie od rzeczy, a myśl o zemście mnie już pozostawcie.
Spełnili jego życzenie i jeść mu dali; później sen go znów zmorzył, a oni zdumiewali się tak niesłychaemu szaleństwu. Tejże nocy gospodyni, zgarnąwszy wszystkie księgi, które na podwórzu leżały, spaliła je. Niektóre, warte tego, aby je na wieki w publicznych archiwach zachować, w ogień rzucone zostały. Nie płużyła im fortuna, a lenistwo examinatora zgubne się dla nich okazało. Sprawdziło się tedy przysłowie, że często dobrzy za złych cierpią!
Proboszcz i cyrulik uradzili, że najskuteczniejszem lekarstwem na chorobę przyjaciela będzie zamurować drzwi od bibljoteki, tak, aby ich odnaleźć nie mógł, kiedy się z łoża dźwignie. Sądzili, że, gdy przyczyna zniknie, skutki też bróździć przestaną. Jemu zaś rzekną, że czarnoksiężnik porwał książki, zniszczywszy komnatę i wszystko. Tak też i uczynili.
Po dwóch dniach Don Kichot wstał z łoża i zaraz pierwszą jego myślą było, aby swoje księgi odwiedzić; nie mogąc żadną miarą znaleźć komnaty, w której je zostawił, szukał jej na prawo i lewo. Kręcił się w miejscu, gdzie dawniej drzwi były, macał rękoma po ścianach, bacznie na wszystkie strony oczami śledził, ani pary z gęby nie puszczając. Gdy już kęs czasu upłynął, zapytał gospodyni, po której stronie domostwa znajdowała się izba z książkami? Gospodyni, wiedząc już, jaki ma dać respons, rzekła:
— Jakiej to izby szukacie? Niema już ani dawnej komnaty, ani ksiąg w tym domu, gdyż czart wszystko porwał.
— Oj, nie czart to — przerwała siostrzenica — lecz czarnoksiężnik, który pewnego wieczoru na obłoku tu przybył, rychło po wuja wyjeździe i zsiadłszy ze swego smoka, wkroczył do komnaty. Nie wiem, co tam za harce wyprawiał! Zabawiwszy krzynę czasu, przez dach czmychnął, zostawiając po sobie pełno dymu w całym domu. Gdyśmy zebrały na odwagę, aby pójść i zobaczyć, co tam uczynił, nie było już ani ksiąg, ani komnaty. To sobie jeno dobrze, zarówno ja, jak i gospodyni, przypominamy, że ów sprośny staruch, uciekając, rzekł z fukiem, że, mając ukryty rankor do pana tych ksiąg i tej komnaty, przysporzył domostwu szkody, którą później na własne oczy obaczymy. Czarnoksiężnik ów rzekł także, że się zwie mędrzec Muniaton.
— Musiał rzec, Freston[3] — rzekł Don Kichot.
— Nie wiem, — odparła gospodyni — czy się zwał Freston, czy Friton, to mi jeno w pamięci utkwiło, że jego imię na „ton“ się kończyło.
— Musi tak być, ani chybi — rzekł Don Kichot — gdyż ów Freston jest mędrcem — czarnoksiężnikiem, moim wielkim adwersarzem. Zagiął ci on na mnie parol, ponieważ wie, dzięki swej wiedzy i sztuce, że przyjdzie dzień, gdy bitkę w szrankach stoczę z pewnym rycerzem. Nie skąpi mu on swoich faworów» ale i to wie, że nie będzie mógł zapobiec memu nad swym ulubieńcem zwycięstwu. Z tej racji czyni mi wszystkie wstręty, jakie tylko czynić może. Ostrzegam go jednak, że wszystkie jego wysiłki na niczem spełzną, gdyż nie będzie mógł wyroków niebieskich odwrócić.
— Któżby o tem wątpił, mój wuju? — rzekła siostrzenica. — Lecz zważcie dobrze, co was ku temu pobudza, abyście się w te zwady i burdy mieszali? Nie lepiej że to w domu siedzieć spokojnie, niż tak się wałęsać po świecie i szukać lepszego chleba, niż chleb pszenny? Są przecie i tacy, co to idą w świat wełny szukać, a wracają częstokroć postrzyżeni.
— O miła siostrzenico, ni kęska nie znasz się na tej materji! Zanimby mnie postrzygli, oskubałbym brodę tym wszystkim, którzyby mi włosek na głowie tknąć śmieli!
Gospodyni i siostrzenica nie odpowiedziały już ani słówka, aby mu bardziej kolery we krwi nie rozpalać.
Przez piętnaście dni pozostawał w domu spokojniuchny, jak trusia, nie dając nikomu poznaki, że szaleństwo swoje jeszcze raz powtórzyć pragnie. W tym czasie, w bardzo grzeczne dyskursy ze swymi kumami, proboszczem i cyrulikiem, wchodził, twierdząc, że rzeczą na świecie najpotrzebniejszą jest zakon rycerstwa błędnego, i że owo rycerstwo teraz w nim swe odrodzenie święci. Proboszcz czasem mu przeczył, czasem zaś udawał, że się do jego racyj przechyla, gdyby bowiem takiego wybiegu nie użył, żadną miarą do ładuby z nim nie doszedł.
Don Kichot, przebywając w domu, jednał sobie skrycie pewnego kmiotka, swego, sąsiada, człeka szlachetnego, (gdyż taką nazwę dać można i temu, co jest biedny), ale któremu także się kiełbie we łbie zalęgały.
Mówiąc pokrótce, tak się rozwodził szyrokiemi słowy, tak go zachęcał, zwodził i tyle mu obiecywał, że biedny kmiotek zgodził się pójść z nim w świat, jako giermek. Don Kichot radził mu, aby doń z dobrej, nieprzymuszonej woli przystał, gdyż hnet niejedna taka okazja się zdarzy, że, nawet ręką nie machnąwszy, zdobędzie wyspę, której wielkorządcą go uczyni. Poszedłszy na lep takich i tym podobnych obietnic, Sanczo Pansa (gdyż tak się ów wieśniak nazywał), opuścił swoją żonę i dzieci i na giermka do swego sąsiada przystał. Don Kichot, nie mieszkając, jął zabiegać o grosz i sprzedawszy jeden dom, a drugi puściwszy w arendę za nikczemną sumę, trochę reali zebrał. Od jednego z przyjaciół pożyczył wielką tarczę i, naprawiwszy, jak mógł najlepiej, połamaną przyłbicę, zawiadomił giermka o dniu i godzinie wyruszenia w drogę, polecając mu pilnie, aby opatrzył się we wszystko, co mu potrzebne być może. Nadewszystko zaś kazał mu pamiętać o sakwach.
Sanczo rzekł mu, że już je ma i że żywi zamiar, aby wziąć z sobą w drogę swego pięknego osła, gdyż nie jest do tego nawykły, by dużo piechotą chodzić.
Usłyszawszy o ośle, Don Kichot zastanowił się i jął się głowić, chcąc sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek jakiś rycerz błędny miał giermka, siedzącego na ośle, ale całkiem mu to z pamięci wywietrzało.
Mimo to wyraził swą zgodę, myśląc, że gdy tylko okazja się nadarzy, podaruje Sanczy bardziej zacnego wierzchowca, zabierając go, jako łup, pierwszemu lepszemu rycerzowi.
Zatroskał się także o koszule i inne rzeczy, stosując się do rad, których mu oberżysta udzielił.
Gdy już wszystko uładzone zostało, Don Kichot, nie żegnając się z siostrzenicą i gospodynią, zaś Sanczo Pansa z połowicą i dziećmi, wyjechali pewnej nocy ze wsi niepostrzeżenie i-puściwszy się w cwał, jechali i jechali bez opamiętania, tak, iż gdy dzień nastał, byli już spokojni; że choćby ich i nie wiem jak szukano, przecieżby nie znaleziono.
Sanczo Pansa siedział wdzięcznie na swym ośle z sakwami i flaszą, niby jakiś patryarcha, i meło ze się wielkorządcą tej wyspy, którą mu Don Kichot przyrzekł. Rycerz nasz obrał tę samą drogę, co poprzednim razem, wiodącą przez równiny Montielu. Mniej uciążliwa mu się teraz wydała, ponieważ był to ranek, a promienie słońca, padając z ukosa, dokuczały mu mniej okrutnie.
Gdy tak jechali, Sanczo Pansa rzekł do swego pana:
— Pamiętajcie Dostojny Panie, rycerzu błędny o swej obietnicy, tyczącej się wyspy. Będę nią umiał rządzić, choćby i największa była.
Don Kichot odparł: — Trza ci wiedzieć, przyjacielu Sanczo, że leży to w powszechnym u rycerzy błędnych zwyczaju, że swych giermków czynią wielkorządcami wysp lub też namiestnikami królestw zdobytych, a ja nie tylko myślę ten chwalebny obyczaj zachować, ale, szczodrość moją zwiększywszy, innych w tej mierze przewyższyć. Zdarzało się bowiem nieraz, że rycerze czekali, aż ich giermkowie się zestarzeją i w twardej służbie, dniem i nocą bez odetchnienia pełnionej, siły sterają i dopiero wówczas nadawali im tytuł grabiów, albo conajmniej markizów w jakiejś prowincji.
Ja zaś, byleby nas tylko Bóg przy życiu zachował, ani chybi w sześć dni zdobędę państwo, któremu kilka królestw będzie shołdowanych, wówczas zaś ciebie na tronie jednego z nich osadzę.
I nie myśl, aby się w tem coś nadprzyrodzonego kryło, gdyż rycerze błędni zdobywają to wszystko środkami niespodziewanemi, o których nikt nie słyszał, ani ich widział, tak, iż i ja łacno będę mógł przydać niejedno do tego, com obiecał.
— Tym sposobem — rzekł Sanczo — jeśli przez jakowyś cud, jak Wasza Miłość powiada, ja zostanę królem — moja wierna towarzyszka, Juana Gutierrez, królową zostanie, a dzieciaki infantami.
— A któżby o tem wątpił? — odparł Don Kichot.
— Ja o tem wątpię — rzekł Sanczo Pansa — gdyż choćby i Bóg całą kupę koron królewskich po ziemi rozsypał, żadna z nich dobrzeby na głowie mojej Marji Gutierrez[4] nie wyglądała. Wiedzcie o tem, panie, że jako królowa funta kłaków nawet nie byłaby warta. Już do niej lepiej tytuł grabiny pasuje.
— Poleć tę sprawę Bogu, przyjacielu Sanczo — odrzekł Don Kichot. — On ci już da, co będzie najlepsze dla ciebie. Tymczasem zaś nie trać ducha i na byle czem nie poprzestawaj, chyba, że będzie to wielkorządztwo jakiejś prowincji.
— Uczynię tak, jak mi Bóg miły — odparł Sanczo, — zwłaszcza, że mam takiego pana, jak Wasza Miłość, który zapewnić mi może wszystko, z czem dobrze mi na świecie będzie.
- ↑ Tutaj pamięć zwodzi Cervantesa. „Carolea“ i „León de Espana“ napisał nie Luis de Avila, lecz Jeronimo Sempere (Valencia 1560) i Pedro de la Vacilla Castellanos (Salamanca 1586). „León de Espana“ jest poematem o dwudziestu dziewięciu pieśniach. „Czyny cesarza“ — są to albo: „Comentarios de la guerra que hizo Carlos V in Alemania“ albo też poemat „Carlo Famoso“ (Valencia 1556), napisany nie przez Luis de Avila lecz przez Luis Zapata. Treścią są czyny wojenne Karola V, dokonane między 1522 a 1558 rokiem.
- ↑ Chodzi o nagrodę, jaką stanowiła bądź to więź laurowa, bądź też klejnoty. Była ona wręczana po turnieju dwóm rycerzom, z walczących ze sobą partyj. Rycerzów tych wybierali rycerze, damy i giermkowie, przyglądający się turniejowi. Rodriguez Marin cytuje „Ordenamiento del torneo“ Alfonsa XI, a Cejador y Frauca ustęp z Florindo (II, 14).
- ↑ Często, a nawet nader często, Cervantes każe przekręcać imiona własne i słowa, rzadko używane, ludziom o niskim poziomie umysłowym, jak ochmistrzyni, Sanczy, oberżyście, pasterzom i t. d.
- ↑ Żona Sanczo Pansy, zwana o kilka wierszy przedtem Juaną, teraz nazywa się Mari (forma ludowa od Marja). Jeszcze dziwniejsze, że w kapitulum V księgi drugiej Cervantes, zapomniawszy o Juanie i Marji, nazywa żonę Sanczy, Teresą. W Kapitulum LIX Księgi drugiej robi wyrzuty Avellanedzie, że ją nazwał w swym fałszywym Don Kichocie Mari Gutierrez. Komentator Rodriguez Marin, nie zgadzając się z wywodami Juana Calderona, przypuszcza wraz z Clemencin‘em, że jest to skutek nieuwagi Cervantesa. Cejador y Frauca utrzymuje, że Mari jest rodzajowem imieniem każdej kobiety z ludu. Odmiany tego imienia, jak Maritornes, Marimoco, Mariramos, Marisabidilla, Mariposa są w powszechnem użyciu. A zatem niema mowy o nieuwadze! Pretensja do Avellanedy jest niesłuszna, gdyż żona Sanczy zwała się Teresą, czego dowodzi Kap. V ks. II. Dla Cortejóna zwała się Juaną Teresą Gutierrez. Pierwsze imię, jako dla kobiet z ludu, opuszcza żona Sanczy w swym liście do księżnej, podpisując się drugiem imieniem, jakie na chrzcie świętym otrzymała. Nie używa także przezwiska „Cascajo“ (czerep, żwir). Sanczo używa tutaj imienia ogólnego, nadanego wszystkim kobietom z jego okolic, a czyni to dlatego, aby lepiej podkreślić różnicę między wspaniałością, królewską,, a nicością pospólstwa. Sanczo ma na myśli nie tylko swoją żonę, lecz każdą kobietę z ludu.