Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Takiemi gawędami się bawiąc, spostrzegli nagle na polu trzydzieści czy czterdzieści wiatraków[1]. Don Kichot, zoczywszy je, rzekł do swego giermka:
— Fortuna nam płuży bardziej, niżbyśmy tego chcieć mogli. Oto, przyjacielu Sanczo, ukazuje się nam srogi hufiec olbrzymów, z którymi myślę bitwę wszcząć i zgładzić ich wszystkich z tego świata. Piękny łup stanie się początkiem naszego bogactwa. Jest to sprawa słuszna, a i Panu Bogu miłe będzie, jeśli to podłe plemię zniknie z powierzchni ziemi.
— Gdzie są olbrzymy? — zapytał Sanczo.
— Widzisz ich przecie przed sobą — odparł jego pan. — Niektórzy mają tak okrutne ramiona, że im nawet na dwie mile sięgają!
— Zważcie, Wielmożny Panie — że nie są to olbrzymy, lecz wiatraki. Skrzydła, które, poruszane wiatrem, obracają młyński kamień, wzięliście za ramiona.
— Owóż i widać zaraz, że rycerskich przygodach żadnej niemasz eksperjencji. Są to olbrzymy, a jeśli strach cię obleciał, tedy zostań tutaj i klep sobie pacierze, ja zaś tymczasem wyzwę ich na nierówną i okrutną rozprawę.
I mówiąc tak, spiął swego rumaka ostrogami, puściwszy koło uszu krzyki Sanczy, który starał się go jeszcze raz przekonać, że z wiatrakami ma do czynienia.
Tak sobie do głowy ćwieka wbił, że są to olbrzymy, iż nawet, stanąwszy przed wiatrakami, grubej swej omyłki nie poznał, ale przeciwnie gromkim głosem zawołał:
— Nie uciekajcie podli tchórze, nie uciekajcie nikczemnicy, jeden tylko rycerz na was uderza!
Właśnie zerwał się lekki wiatr i skrzydła obracać się jęły. Ujrzawszy to, Don Kichot krzyknął:
— Zapłacicie mi za to, że z większym impetem łapami machacie, niż olbrzym — Briario.
Rzekłszy to i poleciwszy się z całego serca Pani swojej, Dulcynei, prosząc ją, aby go w tym wielkim hazardzie na pieczy miała, zasłonił się dobrze tarczą, zniżył kopję, z całą furją na pierwszy wiatrak się rzucił i srogi cios w skrzydło wymierzył. Aliści wiatr obrócił śmigę z taką gwałtownością, że połamała ona kopję na kawałeczki, rycerza zaś wraz z koniem, w nader żałosnym stanie, daleko na pole odrzuciła. Sanczo Pansa, co sił w ośle, pognał mu na ratunek, a stanąwszy przed nim, ujrzał, że się ruszać nie może. Tak ciężkiej doznali obrazy on i Rossynant pospołu.
— Niech, mnie Bóg skarze — rzekł Sanczo — jeśli nie mówiłem, aby Wasza Miłość dobrze zważył, co uczynić zamyśla. Dosyć było mieć oczy, aby poznać, że są to wiatraki, chyba, żeby się coś innego po głowie roiło.
— Zamilcz, przyjacielu Sanczo — odparł Don Kichot. Sprawy wojenne, bardziej niż każde inne, podlegle są losów niestatkowi. Prawda to jest oczywista, że czarownik Freston, który mi księgi ukradł i komnatę zniszczył, teraz tych olbrzymów w wiatraki przedzierzgnął, aby mi odjąć chwałę zwycięstwa nad niemi, tak wielką bowiem urazę do mnie żywi. Ale koniec końcem te jego złośliwe sztuczki na niewiele się zdadzą, wobec dzielności mego ramienia.
— Będzie, jak Bóg chce — odparł Sanczo Pansa.
I pomógłszy mu dźwignąć się na nogi, wsadził go na Rossynanta, który był także srodze poturbowany.
Rozmawiając dalej o tej przygodzie, skierowali się ku wąwozom Lapice, gdyż Don Kichot twierdził, że cała kupa przygód tu, gdzie tylu podróżnych przejeżdża, spotka ich musi. Strasznie był gniewny, że kopję straciły zwracając się do giermka, rzekł:
— Przypominam sobie, że pewien rycerz hiszpański, zwany Diego Ferez de Vargas, gdy mu się w jednej potrzebie szpada złamała, wielką gałęź z pnia dębowego wyłomił, siła nią przewag dokonał i tylu Maurów natłukł, że mu przydomek Tłuczy-łba nadano, a on i jego potomkowie zwali się odtąd Vargas-Tłuczyłby[2]. Mówię ci o tem, gdyż mam zamiar z pierwszego dębu wyrwać gałęź, równie dobrą, jak tamta i tyla nią zawołanych czynów dokazać, że będziesz sobie to za wielkie szczęście poczytywał, iż możesz na nie patrzeć własnemi oczyma, będąc przytomny rzeczom, które zaledwie śnić się mogą.
— Wszystko to w ręku Boga — odparł Sanczo. — Wierzę w każde słóweczko Waszej Miłości, ale poprawcie się nieco na siodle, Dostojny Panie, gdyż całkiem na bok zwisacie. Musieliście się przy upadku srodze urazić.
— Prawdę mówisz — rzekł Don Kichot. — A jeśli nie utyskuję na ból, to jeno dlatego, że nie lza błędnym rycerzom na swe rany się żalić, choćby im i bebechy na wierzch wyłaziły.
— A kiedy tak, to ja już nic do gadania nie mam — odparł Sanczo — ale Bóg widzi, że radbym był z całej duszy, gdybyście, Wielmożny Panie, użalili się trochę przedemną, kiedy Wam coś doskwierać będzie. Ja zaś, dopóki nie usłyszę, że giermkowie błędnych rycerzy także na nic uskarżać się nie powinni, będę w głos lamentował z racji najmniejszej choćby dolegliwości.
Uśmiechnął się Don Kichot z prostoduszności swego giermka i oznajmił mu, że może się żalić, ile tylko zechce, czy będzie miał powód, czy nie, gdyż dotychczas nie czytał w księgach rycerskich nic, coby temu przeciwne było. Sanczo przypomniał mu wówczas, że nadchodzi pora, aby się czemś posilić, ale Don Kichot odparł, że nie czuje głodu. Jednak on, Sanczo, może jeść do woli.
Otrzymawszy takie zezwolenie, Sanczo rozsiadł się wygodnie na swym ośle i wyciągnąwszy z sakwy wszystko, co tam miał, pojadał i od czasu do czasu z butelki z taką lubością pociągał, że najlepszego oberżystę z Malagi zazdrośćby wzięła. Łyknąwszy kilka haustów, zapomniał całkiem o obietnicach swego pana. Przypadło mu do smaku to nowe zajęcie, które było raczej wywczasem niż pracą. Iść na spotkanie przygód, choćby najniebezpieczniejszych — to igraszka prawdziwa!
Koniec końców noc tę spędzili pod drzewami. Z jednego dębu ułamał Don Kichot gałęź, która potrzaskaną lancę zastąpić mu miała. Na końcu jej zasadził grot, pozostały po tamtej kopji.
Rycerz nasz przez całą noc oka nie zmrużył, myśląc o pani swego serca, Dulcynei. Chciał iść za przykładem tego, co w księgach rycerskich czytał. Błędni rycerze spędzali wszak bezsenne noce wśród puszcz i na odludziu, bawiąc się myślami o damach swoich.
Inaczej postąpił sobie Sanczo Pansa, który, mając brzuch dobrze wypchany (a nie wodą i wiatrem), usnął tak krzepkim snem, że gdyby go jego pan wreszcie nie obudził, ani promienie słońca, na twarz mu padające, ani śpiewy ptasząt, które radośnie i gwarnie witały jutrzenkę budzącego się dnia dokonaćby tego nie mogły.
Obudziwszy się, sięgnął po flaszę, aliści bardziej mu się letka wydała, niż wczorajszego wieczora. Zmartwił? się tem wiełce, gdyż wiedział, że nie odrazu będzie można w drodze tej letkości zaradzić.
Don Kichot nie chciał jeść śniadania, gdyż, jak się rzekło, karmił się słodkiemi i smakowitemi wspomnieniami.
Dosiadłszy wierzchowców, udali się w stronę wąwozów Lapice, gdzie stanęli około trzeciej godziny po południu.
— Tutaj — rzekł Don Kichot — będziemy mogli, braciszku Sanczo, po same uszy pławić się w przygodach. Zważ jednak, że nie lza ci brać do ręki miecza w mojej obronie, nawet gdybyś mnie zoczył wśród największy perieułów, chyba, że ujrzysz, iż ci, którzy na mnie następują, to hałastra i ciury podłe. Wówczas możesz mi z sukursem pośpieszyć.
Jeśli to jednak będą rycerze, wara ci na plac z bronią wyjeżdżać. Zabraniają ci tego prawa zakonu rycerskiego do czasu, aż na rycerza pasowany nie zostaniesz.
— Bardzo wam w tej mierze posłuszny będę; Wielmożny Panie, choćby i dla tej racji, że jestem człekiem spokojnego przyrodzenia i wrogiem wszelkich burd, zwad i kłótni. Ale gdy już pójdzie o moją własną skórę, tedy nie będę się na nic oglądał, gdyż według boskich i ludzkich przykazań, każdy się może bronić, kiedy na niego nastają.
— Nie przeczę ci wcale — odparł Don Kichot — lecz gdy się będę potykał z rycerzami, pamiętaj, abyś był hamowny i przyrodzoną swą krewkość na wodzy dobrze trzymał.
— Możecie być, panie, spokojny, że tak uczynię — rzekł Sanczo Pansa — i że będę pilnował tego przykazania, jak niedzieli, którą święcić trzeba.
Gdy tak gawędzili, ukazało się na drodze dwóch zakonników z klasztoru Benedyktynów, jadących, jak się zdało, na wielbłądach, gdyż muły na których siedzieli, niewiele co mniejsze były. Mieli okulary na nosach: i parasole w rękach. Za nimi ukazała się kolasa, otoczona przez trzech czy czterech jezdnych i dwóch pieszych mulników. W kolasie, jak to się później okazało, siedziała pewna dama biskajska, jadąca do Sevilli, gdzie przebywał jej mąż, który właśnie gotował się w drogę do Indji, na jakiś znaczny urząd. Mnisi nie należeli do jej pocztu; jechali jeno tą samą drogą.
Gdy ich Don Kichot spostrzegł, rzekł do Sanczy:
— Albo się mylę, albo też będzie to przygoda schwał, jakiej jeszcze na świecie nie widziano. Te czerń, co się tam gęści, są to czarnoksiężnicy, którzy uprowadzają w kolasie jakąś księżniczkę. Aby ten gwałt ukrócić, uczynię wszystko, co w mej mocy leży.
— Gorze! — zawołał Sanczo. — Zdawa mi się, że jeszcze mniej pomyślny obrót ta sprawa weźmie, niż przygoda z wiatrakami. Spójrzcie dobrze, panie, są to wszak mnisi z klasztoru św. Benedyktyna; zaś w kolasie siedzi kilku podróżnych. Zważcie na to, co mówię, opamiętajcie się, gdyż djabeł was kusi i ku złemu podwodzi!
— Mówiłem ci już, Sanczo, że na sprawach rycerskich wcale się nie rozumiesz. Prawdą oczywistą jest, co tu widzę, i wnet się o tem przekonasz.
Mówiąc to, kształtownie koniem zatoczył i wyjechał na środek drogi. Gdy się mnisi zbliżyli tak, że mógł już usłyszeć ich słowa, krzyknął gromkim głosem:
— Precz mi potępieńcy i niestwory od dostojnych księżniczek, które w tej kolasie więzicie, inaczej gotujcie się na rychłą śmierć, która będzie stosowną karą za łajdactwa wasze.
Mnisi ściągnęli cugle swym mułom, niepomału zdziwieni zarówno pozorem Don Kichota, jak i jego słowami.
— Panie rycerzu — odparł jeden z nich — nie jesteśmy wcale potępieńcami jakimiś, ani monstrami, jeno i zakonnikami z klasztoru św. Benedykta; jedziemy swoją drogą i wcale nie wiemy, czy w tej kolasie, są jakieś księżniczki, które gwałtem uprowadzone zostały.
— Wobec mnie cukrowane słówka na nic się nie zdadzą — znam was dobrze wiarołomną nędzniki! krzyknął Don Kichot i nie czekając na respons, spiął Rossynanta ostrogą i ze zniżoną kopją na pierwszego mnicha runął, pełen takiego impetu a furji, że gdyby mnich nie spadł sam z muła na ziemię, pewnieby go nasz rycerz na nią powalił, ciężko rannego, a może i bez życia. Drugi mnich, widząc jak nieobyczajnie z jego towarzyszem postąpiono, uderzył krzepko po brzuchu piętami swego poczciwego muła i śmignął, jak wiatr, w pole.
Sanczo Pansa, ujrzawszy zakonnika na ziemi, podjechał doń, zsiadł z osła i jął przetrząsać jego odzież. W tej chwili przybiegli pachołkowie mnichów i zapytali go, czemu ich pana z szat obdziera. Sanczo odparł, że mu się z prawa należy brać łup po bitwie, którą wygrał Don Kichot. Pachołkowie, którzy się na podobnych żartach nie rozumieli, zaś na bitwach i łupach całkiem się nie znali, ujrzawszy, że Don Kichot już się oddalił i że rozmawia z tymi, którzy w kolasie siedzą, rzucili się na Sanczę, powalili go na ziemię, wymłócili kijem i wytarmosili tęgo, nie zostawiając ani jednego kłaka w brodzie. Został biedak jak półmartwy na ziemi. Mnich tymczasem w te pędy się zerwał, okrutnie zestrachany i na twarzy srodze, zmieniony.
Jednym susem na muła wskoczył i pognał w stronę swego towarzysza, który zatrzymał się na stronie, chcąc się dowiedzieć, co z tej burdy wyniknie. Wkrótce, nie czekając już końca przygody, pojechali w dalszą drogę, żegnając się co chwila znakiem krzyża świętego, jakby srogi hufiec djabelski gnał ich śladami.
Don Kichot zaś wstąpił w grzeczny dyskurs z damą, siedzącą w kolasie.
— Możesz teraz piękna pani, uczynić ze swą osobą co tylko zechcesz, gdyż zuchwalstwo tych, którzy cię uprowadzili, jest już skończone i na proch starte, siłą tego niezłomnego ramienia. Abyście zaś pytać nie potrzebowali, jak brzmi imię Waszego oswobodziciela, wiedzcie, że się zwę Don Kichot z Manczy, rycerz błędny, niezrównanej piękności damy, Dulcynei z Toboso, niewolny sługa. Proszę Was jeno, abyście na znak wdzięczności za dobrodziejstwo odemnie doznane, powrócili do Toboso, w mojem imieniu przed tą damą stanęli i opowiedzieli jej, co uczyniłem, aby Wam wolność przywrócić. — Jeden z luzaków biskajskich, towarzyszący kolasie, przysłuchiwał się pilnie słowom Don Kichota. Widząc, że ten nietylko kolasy puścić nie chce, ale i żąda, aby zawracać do Toboso, ruszył ku Don Kichotowi, chwycił za jego kopję i rzekł łamanym kastylijskim i jeszcze bardziej połamanym biskajskim językiem[3]: — Precz stąd rycerzu, bo jak mnie stworzył Bóg i jakem Biskajczyk, tak musisz być trup, jeśli kolomaga nie puścisz.
Don Kichot zrozumiał to bardzo dobrze i rzekł z wielką godnością:
— Gdybyś był rycerzem, tak jak nim nie jesteś, jużbym ukarał twoją zuchwałość, podły ciuro!
Biskajczyk krzyknął: — Ja nie rycerz? Łżesz jak pogan, a ja przysięgać na Boga. Jeżeli rzucić kopija i wziąć zobaczysz, buch kota do wody[4]. Jam Biskajczyk na ziemi, hidalgo na morzu, hidalgo do stu bisów, a ty łgać, łgać i mleć szalbierczym ozorem.
Zaraz to zobaczysz[5] — odparł Don Kichot — i, poniechawszy kopji, targnął się do korda, zasłonił tarczą i rzucił się na Biskajczyka, chcąc go uśmiercić. Biskajczyk, widząc, że to nie przelewki, chętnieby zeskoczył z muła, na którym nie czuł się zbyt pewnie, gdyż byłą to bydlę z najmu, ale ledwie mu czasu na dobycie miecza starczyło. Miał szczęście, że stał blisko kolasy, gdyż mógł przynajmniej porwać z niej poduszkę i za tarczę jej użyć. Dopadli do siebie zażarcie, jak dwaj śmiertelni wrogowie. Wszyscy przytomni chcieli ich pogodzić, ale i marzyć o tem nie lza było, ponieważ zaciekły Biskajczyk niezbyt dwornemi słowy oznajmił, że jeśli mu walczyć nie dadzą, zabije damę, siedzącą w kolasie oraz wszystkich tych, którzy mu przeszkadzać będą. Dama osłupiała, widząc, co się dzieje, i kazała woźnicy na stronę nieco odjechać, aby zdala przypatrywać się tej wściekłej potyczce. Biskajczyk ciął okrutnie z góry Don Kichota w ramię i, ani chybi, byłby go do samego pasa rozpłatał, gdyby ostrze się na tarczy nie zatrzymało.
Don Kichotowi zdało się, że ogromny ciężar spadł mu na barki.
— Pani mojej duszy, — zawołał — kwiecie piękności, Dulcyneo, ratuj swego rycerza, który, chcąc stać się godnym ciebie, w tak srogie popadł terminy.
Rzekłszy to, w tem oka mgnieniu chwycił kopję, wraz zasłonił się tarczą i skoczył ku Biskajczykowi, chcąc jednem okrutnem pchnięciem pojedynek roztrzygnąć.
Biskajczyk, poznawszy po zadufanej minie furję jego zamysłów, postanowił z takąż zajadłością walczyć. Zasłonił się poduszką i czekał śmiało, nie mogąc zmusić muła do ruszenia z miejsca. Bydlę zmęczone i do podobnych harców nie nawykłe, ani kroku postąpić nie chciało.
Don Kichot natarł tedy, jak się rzekło, na przebiegłego Biskajczyka z mieczem, wzniesionym do góry, chcąc go na dwoje rozciąć, zaś Biskajczyk czekał na niego, zasłaniając się poduszką i miecz wysoko dzierżąc nad głową. Wszyscy przytomni, bez tchu w piersiach, zamarli w oczekiwaniu, śledząc ostrza, co w powietrzu zawisły; dama z karocy i jej słeżebne zanosiły modły gorące do wszystkich świętych Hiszpanji, aby Bóg ocalił jej luzaka i wszystkim z tej operacji cało wyjść pozwolił.
Aliści autor historji, doszedłszy do tego punktu, zostania, niestety, bitwę tę bez rozstrzygnięcia, to jeno na swoje uniewinnienie podając, że nic dalej już nie wie o wielkich czynach Don Kichota. Inny autor tego dzieła, przekonany będąc, że tak ciekawa historja nie może być zdana na pastwę zapomnienia i że obywatele Manczy napewno zachowali w swych archiwach i bibljotekach jakieś szpargały, naszego sławnego rycerza dotyczące, nie stracił nadziei, że uda mu się dowiedzieć, jaki był koniec tej uciesznej przygody. Jeśli mu niebo przychylne będzie, znajdzie ją w drugiej części dzieła[6].
- ↑ W epoce, w której żył Don Kichot, wiatraki były nowością, poczytywaną za rzecz cudowną. Richard Fort w swem „Handbook for travallers in Spain“, mówi, że w Manczy zaczęto je stawiać w 1575 roku. Jerónimo Cordano w książce „De rerum varietate“ wyznaje szczerze: „Nie chcę taić, że jest to rzecz tak cudowna, iż gdybym jej na własne oczy nie ujrzał, nigdybym w nią nie wierzył“.
Cóż dziwnego zatem, że Alonso Quijano wziął wiatraki za olbrzymy. Don Miguel de Unamuno, żarliwy wyznawca donkichotyzmu narodowego, jeden z najświetniejszych komentatorów Cervantesa, w książce swojej „La Vida de Don Quijote y Sanczo“, mówi, że „młyny to to samo, co dzisiaj lokomotywy, maszyny, dynamo. Tylko strach sprawia, że widzimy młyny i lokomotywy, miast olbrzymów, siejących zło. Młyny te mielą ziarno, a ludzie dzięki swej ślepocie jedzą z tej mąki chleb. Tylko strach, sanczopansowska trwoga, każe nam padać na kolana przed tymi olbrzymami chemji i mechaniki, błagając ich o miłosierdzie. Rodzaj ludzki odda wreszcie swego, pełnego nudy, ducha na progu kolosalnej fabryki, produkującej eliksir długiego życia. Tymczasem Don Kichot będzie żył dalej, ponieważ szukał zbawienia w sobie samym i ośmielił rzucić się na wiatraki. - ↑ Fakt ten miał jakoby miejsce podczas oblężenia Jerez (1250) za czasów króla Don Ferdynanda III, zwanego Świętym. Lorenzo de Sepulveda ze zdarzenia tego wziął osnowę do swego „romance“ („Jerez aquesa nombrada — cercada era de cristianos“). Lope de Vega wspomina o czynie tym w „Laurel de Apolo“ (silva III).
- ↑ Gburowaty i ciemny Biskajczyk, mówiący łamanym językiem kastylijskim, padał często pastwą drwin hiszpańskich pisarzy. W intermezzo „El Vizcaino findigo“ Cervantes wprowadza na scenę Biskajczyka Quinones, którego ośmieszają donja Brigida i donja Krystyna.
- ↑ „Menar el gato al aqua“ — sens niejasny, nie mający odpowiednika w polskim przysłowiu czy powiedzeniu. Zdaje się, że ma to oznaczać: brać górę nad kimś.
- ↑ „Ahora lo veredes, dijo Agrajes“ — powiedzenie przysłowiowe, które w dosłownym przekładzie znaczy: „Zaraz to zobaczysz, rzekł X“. Wyrażenie to pochodzi z romansów rycerskich cyklu amadisowego. Siostrzeńcem Amadisa był Agrajes, który, imając się szpady, zawsze mawiał „Ahora lo veredes“. Quevedo ośmiesza go w „La Vista de los chistes“. (Obras satiricas y festivas. Str. 246 tom XXXIII Bibl. Clńsica Medrid 1910).
- ↑ Ariosto i autorowie romansów rycerskich przerywali nieraz opowieść w najciekawszem miejscu, aby czytelnik pozostał z „rozdziawioną gębą“. Cervantes podzielił pierwszą część swego dzieła na cztery księgi. Pierwsza kończy się tutaj, druga na rozdziale XIV, trzecia na XXVI, czwarta na LII. Druga część Don Kichota nigdy podziałów nie miała. Cervantes opublikował ją w dziesięć lat po ukazaniu się części pierwszej, czyli w 1615 roku. Chcąc podkreślić, że jego dzieło nie ma nic wspólnego z dziełem Ayellanedy, nazwał ją „Segunda parte“ i dał nową numerację kapitulów, których jest 74.