Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XIX
O MĄDRYM DYSKURSIE SANCZY Z JEGO PANEM, O SPOTKANIU Z UMARŁYM I O INNYCH PRZEDZIWNYCH PRZYGODACH

— Wydaje mi się, WPanie, że wszystkie te nieszczęścia, spadłe na nas w ciągu dni ostatnich, są karą za grzech, jaki popełniliście przeciwko zakonowi rycerstwa, nie zdzierżywszy przysięgi, ślubowaliście przecie, że nie będziecie jedli chleba na obrusie, że nie pofolgujecie sobie choćby i z królową i że wiele innych prywacyj zniesiecie, póki nie zdobędziecie hełmu Malandrina, czy jak mu tam temu Maurowi.
— Dobrze gadasz, Sanczo — rzekł Don Kichot — ale po prawdzie całkiem mi to z pamięci wypadło. Takoż możesz to mieć za rzecz niezawodną, że ta przygoda z derą i skokami w powietrzu spotkała cię za to, że, w stosownej porze i na stosownem miejscu, o przysiędze tej mi nie przypomniałeś. Co do mnie, to uchybienie to naprawię, gdyż w stanie rycerstwa są sposoby na wszystko.
— A czy ja, WPanie, coś ślubowałem? — zapytał Sanczo.
— Nie wchodzi to w rachubę, żeś nie ślubował — odparł Don Kichot — wystarcza, żeś miał udział w moim grzechu. Jakkolwiekby jednak było, trzeba pomyśleć o naprawie.
— Jeżeli tak jest — rzekł giermek — tedy miejcie to, Panie, na pieczy, aby drugi raz tym ślubom nie chybić, gdyż znów może przyjść ochota tym upiorom poigrać ze mną albo i z Wami, skoro ujrzą, że trwacie nadal w swej niedbałości.
Gdy taką bawili się rozmową, noc zaskoczyła ich w pół drogi, oni zaś nie wiedzieli wcale, gdzie im stosownego schronu szukać należy. Nadomiar złego przymierali głodem, gdyż po stracie sakiew bez żywności zostali. Sanczo zapewniał, że, ponieważ jest to główny trakt, więc gdzieś tu, w odległości jednej lub dwóch mil, jakaś oberża znajdować się musi. Przebijając się tak przez mroki, giermek, umierający z głodu, i pan, pełen dobrego apetytu, ujrzeli nagle po prawej ręce wielką ilość świateł, podobnych do gwiazd ruchomych. Na ten widok Sanczo ścierpł ze strachu, a Don Kichot mocno się zastanowił. Jeden ściągnął konia za cugle, drugi osła za uzdeczkę. Stanęli, jak wryci, patrząc pilnie, coby to być mogło.
Ujrzeli, że światła zbliżają się ku nim i że w miarę zbliżania coraz większe się stają.
Wówczas Sanczo zaczął się trząść, jakby miał żywe srebro we wszystkich członkach ciała. Don Kichotowi zasię włosy dęba na głowie stanęły. Zdobywając się jednak na odwagę, rzekł:
— Bez wątpienia, Sanczo, szykuje się tu jakaś wielka i niebezpieczna przygoda, w której będę musiał okazać całą dzielność moją i męstwo.
— O, nieszczęsna moja dola — wykrzyknął Sanczo — jeżeli, jak na to patrzy, ma to być nowa przygoda z upiorami, cóż poczną moje biedne boki i żebra?
— Choćby nie wiem jakie to były straszydła, nie pozwolę im tknąć jednego włoska na twojej głowie — odparł Don Kichot. — Jeżeli zeszłym razem tak igrali z tobą, to jeno dlatego, że nie mogłem przeskoczyć przez mur od dziedzińca, teraz jednak znajdujemy się w szczerem polu, gdzie mogę swobodnie mieczem szermować.
— A jeśli WPana zaczarują i w odrętwienie wprawią, jak wtedy? — spytał Sanczo — cóż przyjdzie z tego, że znajdujemy się w otwartem polu?
— Mimo to — odparł Don Kichot — proszę cię, Sanczo, abyś nie tracił odwagi, gdyż z eksperjencji swej wkrótce poznasz, ile ja mam animuszu.
— Będę ją miał, jeśli Bóg pozwoli — rzekł Sanczo.
Usunęli się nieco na stronę i jęli patrzeć pilnie na te wędrujące światła.
Wkrótce ujrzeli kilku ludzi, którzy, jak im się zdało, na zwierzchnie szaty mieli narzucone koszule.[1] W Sanczy na ten widok serce zamarło. Zaczął szczękać zębami, jak człek, w febrze będący. Ów przestrach jeszcze bardziej się zwiększył, gdy rozpoznali jasno, co to było. Ze dwudziestu ludzi, siedzących na koniach i ubranych w koszule, trzymało w rękach zapalone pochodnie. Za nimi postępowała lektyka, kirem obita, otoczona sześciu jezdnymi, których suknie żałobne aż do kopyt mułów sięgały. Po powolnym chodzie rozpoznać można było, że nie są to konie. Ludzie, ubrani w koszule szli, mrucząc coś głosem cichym a lamentliwym.
Ta dziwaczna, z jawy o tak późnej porze i w tak odludnem miejscu wystarczyły całkiem, aby napełnić strachem serce Sanczy, a nawet i serce jego pana, gdyby nie to, że (podczas gdy całe męstwo giermka w niwecz się rozwiało) Don Kichot wyobraził sobie, iż musi być to jedna z przygód, w jego księgach zawartych.
Rycerz nasz wykoncypował sobie, że lektyka jest trumną lub marami, na których niosą rycerza srodze poranionego albo i martwego, i że jemu jednemu zemsta ma być pozostawiona. Nie tracąc czasu po próżnicy, zniżył kopję, umocnił się na siodle i, pełen hamowanego męstwa, stanął wpoprzek drogi, którą ci ludzie, w koszule ubrani, przejść musieli. Gdy się zbliżyli, rzekł podniesionym głosem:
— Stójcie tu, ktokolwiek jesteście, i zdajcie mi zaraz sprawę, skąd idziecie, dokąd zmierzacie i co na tych marach niesiecie? Według pewnych oznaką sądzić można, że albo wy komuś szwank uczyniliście, albo was ktoś pokrzywdził. Muszę koniecznie o tem wiedzieć, aby was ukarać za zło, którego byliście sprawcami lub też pomścić was za wyrządzoną wam krzywdę.
— Spieszno nam bardzo — odparł jeden z ludzi, ubranych w koszule — do oberży jeszcze kęs drogi, tak iż nie mamy czasu bawić się w próżne rozmowy i odpowiadać na wasze pytania — i, spiąwszy muła ostrogą, chciał przejechał mimo. Don Kichot poczuł się bardzo urażony tym responsem, schwyciwszy przeto jego muła za cugle, krzyknął:
— Stój, naucz się przystojniej znajdować i odpowiadaj na to, o co się pytam, gdyż w przeciwnym razie rozpocznę walkę z wami wszystkimi. — Muł był tak bardzo płochliwy, że gdy Don Kichot ujął go za uzdę, rozwierzgał się, wspiął i wywalił się wraz ze swym panem na ziemię. Jeden z pieszych pachołków jął wówczas miotać obelgi na Don Kichota, który, pełen kolery i rankoru, rzucił się, nie mieszkając, ze zniżoną kopją na pierwszego z brzegu żałobnika i zwalił go na ziemię, ciężko poturbowanego. Później napadł na innych i aż miło było patrzeć, jak gracko się uwijał, wprawiając ich wszystkich w zamieszanie. Zdawało się, że Rossynantowi skrzydła wyrosły.
Ludzie, ubrani w koszule, byli strachliwego przyrodzenia, a do tego nie mieli przy sobie żadnej broni. W jednej chwili pierzchnęli też z pola bitwy i jęli pomykać przez pola z płonącemi pochodniami w rękach, sprawiając wrażenie maszkar i larw, chodzących po świecie w mięsopustne noce.
Żałobnicy zasię, zaplątani w długie suknie i sutanny, nie mogli się nawet poruszyć, tak iż Don Kichot prał ich dowoli i zmusił wkrótce do ustąpienia z placu.
Sanczo przypatrywał się tej rozprawie, pełen admiracji dla zuchwałego męstwa swego pana i mówił do siebie: „Ani chybi mój pan musi być tak dzielny i mężny, jak sam o tem mówi“.
Obok człeka, który spadł z muła, leżała na ziemi pochodnia; przy jej blasku Don Kichot mógł dobrze widzieć; podszedłszy do nieszczęśnika[2], zbliżył ostrze lancy do jego szyi, żądając, aby się poddał, gdyż w przeciwnym razie żywot postrada.
Człek, powalony na ziemię, rzekł:
— Aż nadto jestem poddany, gdyż ruszać się nie mogę, mając jedną nogę złamaną.
Zaklinam, was, Panie, nie zabijajcie mnie, jeżeli jesteście rycerzem chrześcijańskim, gdyż popełnilibyście wielką zbrodnię; jestem licencjatem i otrzymałem już pierwsze święcenia.
— Cóż za djabeł sprowadził was tutaj, skoro jesteście duchownym? — zapytał Don Kichot.
— Nieszczęście, Panie, tylko nieszczęście — odparł człek, leżący na ziemi.
— Jednakowoż może was spotkać jeszcze gorsze nieszczęście — rzekł Don Kichot — jeżeli nie zadowolnicie mnie i nie odpowiecie na wszystko, o co się uprzednio pytałem.
— Łatwo was zadowolnię — odrzekł licencjat. — Dowiedzcie się, panie, że chociaż powiedziałem wam, że jestem licencjatem, w rzeczywistości jestem tylko bakałarzem. Nazywam się Alfonsem Lopezem, rodem z Alcovendas. Szedłem z Baezy, w towarzystwie jedenastu księży, tych, którzy właśnie z latarniami pouciekali. Zdążamy do Segovii, odprowadzając ciało pewnego szlachcica, zmarłego w Baezy; niesiemy do grobu jego kości. Grób ten znajduje się w Segovii, w miejscu jego urodzenia.
— Któż go zabił? — zapytał Don Kichot.
— Bóg — odparł bakałarz — przez gorączkę trawiącą, którą zesłał na niego. W takim razie Bóg zwolnił mnie od obowiązku pomszczenia się za śmierć jego, cobym uczynić musiał, gdyby go zabił ktoś inny ale ponieważ uśmiercił go Ten, Kto go uśmiercił, trzeba milczeć, coby wypadało zrobić i wówczas, gdyby mnie żywota zbyto.
Chciałbym, aby Jego Rewerencja wiedział, że jestem rycerzem, rodem z Manczy; nazywam się Don Kichot, którego powołaniem jest jeździć po świecie, aby prostować błędy i brać pomstę za krzywdy.
— Nie wiem, jakie to jest prostowanie błędów — odparł bakałarz — gdyż do tej pory chodziłem prosto, zaś odtąd będę chodził krzywo, dzięki temu, żeście mi, Panie, złamali nogę, której już do końca życia nie wyprostuję. Co zaś do krzywdy, pomszczonej przez was, to jestem tak skrzywdzony, że już i na resztę dni żywota mego skrzywdzony pozostanę[3].
Największem nieszczęściem dla mnie jest to, że spotkaliście mnie wy, którzy przygód szukacie.
— Nie wszystko jednakim trybem na tym świecie idzie — odparł Don Kichot. — Kaduk chce, że włóczycie się po nocy, ubrani w komże i w szaty żałobne, z zapalonemi pochodniami w rękach i mrucząc coś pod nosem tak, iż podobni jesteście do jakichś upiorów i istot nie z tego świata.
Nie mogłem się powstrzymać od uczynienia tego, co mi mój obowiązek nakazywał; natarłem na was, a wiedzcie, że uderzyłbym na was również wówczas, gdybym wiedział, że jesteście czartami z piekła rodem, za których was zawsze miałem.
— Tak chciał mój los nieszczęsny — rzekł bakalarz — ale teraz błagam was, Panie rycerzu błędny, którzyście mnie w ten sposób uraczyli, abyście dopomogli mi wydostać się z pod tego muła, gdyż mam nogę uwięzioną w strzemieniu.
— Moglibyście gadać tak i do jutra — odparł Don Kichot. — Jak długo myśleliście czekać, aby mi o swojem nieszczęściu powiedzieć?
Rycerz nasz zawołał na Sanczo Pansę, aby przybył, nie mieszkając, ale nasz poczciwiec nie spieszył się zbytnio, gdyż zajęty był zdejmowaniem z muła tobołków z żywnością, które ci ludzie mieli ze sobą. Ze swego kaftana uczynił coś w rodzaju wora i, napełniwszy go jak mógł najlepiej, władował go później na grzbiet swego osła. Wreszcie przybiegł na krzyk swego pana, aby dopomóc wydobyć pana bakałarza z pod muła.
Wpakowali go nań i dali mu latarnię do rąk; Don Kichot poradził mu, aby udał się w drogę za swymi kompanami, prosząc go zarazem, aby wybaczył mu wyrządzoną sobie krzywdę, gdyż nie leżało to wszak w jego mocy, by się powściągnąć od uczynienia tego, co był uczynił.
Sanczo rzekł bakałarzowi na pożegnanie:
— Jeśli przypadkiem tamci panowie dowiedzieć się będą pragnęli, kim jest ów waleczny rycerz, który Waszą Wielmożność do tego stanu doprowadził, proszę powiedzieć, że to sławny Don Kichot z Manczy, zwany również Rycerzem Posępnego Oblicza.
Bakałarz, wysłuchawszy tych słów, odjechał.
Don Kichot zapytał Sanczy, dlaczego nazwał go Rycerzem Posępnego Oblicza?
— Muszę rzec — odparł Sanczo — że przyjrzawszy się Wam nieco przy świetle latami, którą niósł ten biedak, spostrzegłem, że macie tak ponure oblicze, jakiego drugiego nie zdarzyło mi się nigdy widzieć. Może pochodzi to z przyczyny trudów, poniesionych w tej bitwie, a może też z powodu braku zębów.
— Inaczej się ta rzecz ma — rzekł Don Kichot — mędrzec, który wziął przed się spisanie historji moich czynów, uważał za słuszne, abym miał jakiś przydomek, tak jak mieli go ongiś wszyscy błędni rycerze. Jeden zwał się rycerzem Płomiennej szpady, drugi Jednorożca, trzeci rycerzem Panien, czwarty Feniksa, inny znów rycerzem Gryfa albo i Śmierci. Z tych to przydomków znani byli w każdym zakątku. Mniemam, że ów rzeczony mędrzec cię natchnął i włożył ci do gęby ten przydomek: Rycerz Posępnego Oblicza, którego odtąd używać zamierzam. I aby takie miano bardziej było dla mnie stosowne, umyśliłem odmalować na tarczy, gdy tylko będę miał myśl po temu, bardzo ponure oblicze.
— Niema potrzeby tracić czasu i pieniędzy — odparł Sanczo — aby takie oblicze na tarczy wystawiać, całkiem wystarczy, gdy Wasza Miłość ukaże swoją twarz, zwracając ją ku temu, kto się Wam przyjrzeć będzie chciał. Wierzajcie mi bowiem, WPanie (a jeśli chcecie miejcie to i za żart), że, czy to z braku zębów, czy też z głodu, takeście zbrzydli, iż i posępnego oblicza na konterfekcie poniechać można.
Don Kichot uśmiechnął się z żartu Sanczy, postanowił na zawsze przyjąć ten przydomek i kazać wymalować go sobie na tarczy, czy też na puklerzu.
— Myślę Sanczo — rzekł — że będę wyklęty za to, żem rękę położył na rzeczy świętej juxta illud, si quis suadente diabolo, chociaż, mówiąc po prawdzie, nie dotknąłem jej rękoma, tylko kopją. Pozatem nie chciałem przecie obrazić ani księdza, ani jakiejś rzeczy, należącej do Kościoła, który miłuję i czczę, jak na prawego katolika i wiernego chrześcijanina przystało, sądziłem bowiem, że mam do czynienia z upiorami i stworami nie z tego świata. Przypominam sobie także dobrze, co się przydarzyło Cydowi Ruy Diaz, który połamał stołek ambasadora królewskiego w przytomności Ojca Świętego, za co został klątwą obłożony. Od tego dnia Rodryg de Vivar[4] przemienił się w szlachetnego i walecznego rycerza.
Bakałarz, jak to już powiedzieliśmy, oddalił się, nie pisnąwszy ani słóweczka. Don Kichot chciał sprawdzić, czy trup, leżący w trumnie ma kości, czy nie, ale Sanczo nie pozwolił mu na to, mówiąc:
— Wyszliście, Panie, z tej niebezpiecznej przygody tak obronną ręką, jak się to nigdy dotychczas nie zdarzyło. Ludzie ci, aczkolwiek zwyciężeni i zmuszeni do ucieczki, mogą się opamiętać i zdać sobie sprawę z tego, że jeden tylko człek ich tak rozproszył; zawstydzeni tem i zagniewani gotowi zebrać się do kupy, powrócić tutaj i sprawić nam tęgą łaźnię. Osioł czuje się dobrze, góry są w pobliżu, głód nam dokucza; nic innego tedy uczynić nam nie pozostaje, jak ujść stąd jaknajprędzej. Niech, jak to mówią, umarły idzie do grobu, zaś żywy do oberży.
Wysforowawszy się ze swym osłem naprzód, poprosił pana, aby jechał za nim. Don Kichot przyznał Sanczy rację, nie odpowiedział tedy ani słowa, jeno ruszył w jego ślady.
Ujechawszy kęs drogi, leżącej między dwiema górami, znaleźli się na rozległej równinie. Zsiedli z wierzchowców; Sanczo zdjął z osła prowiant; później rozciągnęli się na świeżej trawie i, przyprawiwszy swoje pożywienie głodem, zjedli wraz śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację. Napełnili swoje żołądki wielką ilością zimnego mięsiwa, gdyż Sanczo znalazł obfitość żywności w tobołkach księży, którzy zwykli są o potrzebach brzucha nie zapominać.
Zdarzyła się inna bieda, którą Sanczo znalazł gorszą nad wszystkie; było to pragnienie, co ich niezmiernie trapiło, nie mieli bowiem wina do picia, ani wody do zwilżenia ust. Sanczo, nękany pragnieniem, widząc, iż znajdują się na łące, pełnej bujnej i soczystej trawy, rzekł swemu panu to, o czem powiemy w kapitulum następnem.




  1. „Incamiciata“ — słowo znane także w języku włoskim. Ci, którzy nocą chcieli zaskoczyć nagle przyjaciół, nakładali na zbroje białe koszule, aby się nie zgubić i rozpoznać w mrokach. Podobną, definicję słowa i jego historyczne wyjaśnienie dają najlepsze słowniki języka włoskiego. Varchi w ks. X swojej „Storia Fiorentina“ mówi o „incamiciata“ Stefana Colonna, walczącego z armją cesarską. („Classici“ Milano 1803).
  2. „Licenciado“ — tytuł człowieka, który ukończył szkoły uniwersyteckie. Franciosini tłumaczy: „człowiek, który uzyskał stopień naukowy na jakimkolwiek fakultecie, dającym mu prawo nauczania, jako specjaliście, w danym przedmiocie, zwał się licencjatem“. Ale „licencjatami“ w Hiszpanji nazywano także tych, którzy nosili długie suknie (w Rzymie „Monsignori“, w Neapolu „Abbati“). Bakałarz — człowiek, który otrzymał pierwszy stopień na fakultecie filozoficznymi prawnym lub medycznym.
  3. Gra słów między „agravio“ (obraza w sensie moralnym) i „agraviado“ — obrażonym, raczej urażonym (w znaczeniu fizycznem).
  4. Przypominam, że Rodryg de Vivar, czyli Ruy Diaz — to słynny — Cid el Campoador, bohater poematu narodowego „Cantar del Mio Cid“, który powstał około 1140 roku. W dwóch „romances“ zawiera się opowieść o Rodrygu de Vivar, który w obecności papieża w Rzymie pogruchotał na kawałeczki krzesło króla Francji, ponieważ stało ono na miejscu wyższem, niż krzesło króla Kastylji i spoliczkował pewnego księcia za uczynione mu wymówki. Papież go wyklął.
    Drugie „romance“ kończy się następująco:

    En saberlo luego el Cid — ante él se ha arrodillado
    — Absolvedme, dijo, Papa — si no seraos mai contado —
    El papa de piasodo — respondió muy mesurado
    — Yo te absolvo, don Rodrigo — yo te absuelvo de buen grado
    Con que seas en mi corte — muy cortés y mesurado.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.