Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część pierwsza/XVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Don Kichot, ocknąwszy się wreszcie z omdlenia, rzekł do swego giermka równie lamentliwym głosem, jakim minionego dnia przemawiał Sanczo, leżąc, obity kijami.
— Sanczo, przyjacielu, czy śpisz? Czy śpisz, przyjacielu Sanczo?
— A jakże, u kaduka, mógłbym spać? — odparł Sanczo, pełen rankoru i złości. — Cała sfora djabłów harcowała przecież po mojem ciele tej nocy.
— Ani chybi, że i tak być mogło, gdyż, jak mniemam, zamek ten musi być zaczarowany. Pragnę, abyś się dowiedział... Ale musisz mi przyrzec, że to, co ci teraz powiem, utrzymasz w tajemnicy aż do dnia mej śmierci.
— Przysięgam! — rzekł Sanczo.
— Domagam się tej przysięgi, gdyż niczyjej czci nie chcę przywodzić na osławę.
— Przecież mówię, że przysięgam — rzekł Sanczo — nie puszczę pary z gęby aż do końca dni Waszych; daj, Boże, jednak, abym mógł prędko sekret wyjawić.
— Jakto, Sanczo, zaliż ci tyle złego wyrządziłem, że chciałbyś mnie ujrzeć na marach, już tak niezadługo?
— Nie dlatego — odparł giermek — ale nie lubię czegoś długo w przechowaniu trzymać, obawiam się bowiem, aby się nie zaśmiardło.
— Niech będzie, jak chcesz — rzekł rycerz. — Wielką ufność pokładam w twojej przyjaźni do mnie i w twej roztropności. Wiedz tedy, że nocy dzisiejszej spotkała mnie jedna z najdziwniejszych i najpiękniejszych przygód. Mówiąc pokrótce, nawiedziła mnie córka władcy tego zamczyska, panienka tak urodziwa i wdzięczna, że drugiej takiej na całym świecie niemasz. Cóż mam ci rzec o jej wdzięku, cóż mam rzec o osobnych umysłu przymiotach i o innych delicjach dla wzroku śmiertelnika ukrytych, których tknąć się nie ważyłem, aby nie naruszyć mej wierności do pani Dulcynei z Toboso? To ci tylko powiem, że chyba niebo pozazdrościło mi tak pięknego daru, który fortuną, do rąk moich złożyła, albo, prawdziwiej mówiąc, chyba ten zamek jest zaczarowany, gdyż, skoro tylko wstąpiłem w słodki dyskurs miłosny z tą panienką, której ani widziałem, ani słyszałem, nagle jakaś łapa ogromnego wielkoluda trzasnęła mnie w szczękę tak, że zaraz krew mi z ust buchnęła. Potem ten zdradliwy ladaco tyle mi plag wymierzył, że czuję się jeszcze gorzej, niż wczoraj, gdy mulnicy, z powodu wybryków Rossynanta, wyrządzili nam wiadomy ci despekt. Z tego wnoszę, że jakiś zaczarowany Maur strzeże niebiańskiego skarbu piękności tej dzieweczki dla kogoś innego, niż dla mnie.
— Nie lza sądzić — odparł Sanczo — aby ten skarb miał być dla mnie przeznaczony, gdyż ze czterystu Maurów tak się znęcało nade mną, że w porównaniu z wczorajszym omłotem było to, jak pranie kłonicą przy głaskaniu różeczką.[1] Lecz powiedzcie mi, Panie, czy godzi się nazywać tę przygodę szczęśliwą i piękną, skoro nas w podobny sposób potraktowano? Wy to macie jeszcze w zysku, że trzymaliście w ramionach tę niezrównaną ślicznotkę, mnie zaś przypadły w udziale jeno najtęższe kułaki, których, póki życia, nie zapomnę. Nieszczęsna moja dola i nieszczęsna moja matka, która taki płód na świat wydała! Nie jestem błędnym rycerzem, ani nie myślę nim zostać, jednakoż z każdego nieszczęścia ja największy profit odbieram.
— Także cię więc poturbowano? — zapytał Don Kichot.
— Czyżem już Wam o tem nie powiedział?
— Nie trap się, przyjacielu — rzekł Don Kichot — gdyż, nie mieszkając, przyrządzę ten balsam cudowny, który nas w okamgnieniu na nogi postawi.
W trakcie tego łucznikowi, udało się zapalić lampę. Wszedł do komnaty, aby przekonać się, czy ten, którego miał za trupa, naprawdę jest bez duszy.
Gdy Sanczo ujrzał go w jednej tylko koszuli, z głową obwiązaną brudną szmatą, z lampą w ręku i z bardzo gniewliwym wyrazem oblicza, rzekł do swego pana:
— Czy to przypadkiem nie ów zaczarowany Maur, który tutaj powraca, aby się dowiedzieć, czy mamy jeszcze jakie zdrowe żebro do pogruchotania?
— Nie może to być Maur — odparł Don Kichot — gdyż zaczarowani oglądać się nie pozwalają.
— Jeżeli nie pozwalają się oglądać — rzekł Sanczo — to czuć się dają kaducznie. Plecy moje są tego świadectwem.
— I moje także — odrzekł Don Kichot — lecz nie jest to dostatecznym powodem, aby twierdzić, że ów drab jest zaczarowanym Maurem.
Łucznik przybliżył się i, ujrzawszy, że rozmawiają tak spokojnie, stanął jak wryty. Don Kichot leżał jeszcze z wypiętym brzuchem, nie mogąc się poruszyć, tak był bowiem obity i pokryty plastrami.
Łucznik rzekł doń:
— Jak się masz, poczciwcze?
— Odzywałbym się z większym respektem, gdybym był na twojem miejscu. Czy w tym kraju tak się błędnych rycerzy traktuje, kpie jeden?
Łucznik, popędliwy z natury, nie mógł ścierpieć tego grubijaństwa od człeka, tak napozór mało znaczącego, cisnął więc ze wszystkiej siły lampą w głowę rycerza, tak, iż wszystka oliwa wyciekła, sam zaś umknął pocichu.
Sanczo rzekł: — Ani chybi, proszę pana, że jest to ów Maur zaczarowany, który dla innych skarbu strzeże, a dla nas ma same kułaki i ciskania lampą.
— Może masz i rację — odparł Don Kichot — ale to jeno wiedz, że drwić raczej z tych czarów należy, niż się zżymać na nie. Są to rzeczy fantastyczne i niewidziane, gdybyśmy się więc mścić chcieli, nicbyśmy nie wskórali. Podnieś się, Sanczo, jeśli możesz, zawołaj władcę tego zamku i powiedz mu, aby mi dał trochę oliwy, wina, soli i rozmarynu. Chciałbym przyrządzić ten skuteczny balsam, którego, prawdę mówiąc, bardzo mi teraz potrzeba, gdyż krew mi ciurkiem płynie z rany, zadanej przez owo monstrum.
Sanczo wstał, uskarżając się na ból w kościach, i poszedł poomacku szukać oberżysty. Po drodze natknął się na łucznika, który stał w sieni, nie wiedząc, co się z jego wrogiem stało.
— Panie! — zawołał Sanczo — ktokolwiek jesteś, bądź tak miłosierny i daj nam trochę rozmarynu, soli, oliwy i wina. Potrzeba tego wszystkiego, aby wyleczyć najznamienitszego na ziemi błędnego rycerza, który leży w łożu, srodze poraniony przez zaczarowanego Maura.
Gdy łucznik te słowa usłyszał, poznał, że musi być to człek niespełna rozumu. Ponieważ dzień się już robić zaczynał, otworzył drzwi, zawołał oberżystę i powiedział mu, czego się ten poczciwiec domaga.
Gospodarz dostarczył wszystkiego, czego od niego żądano. Sanczo zaniósł te przyprawy Don Kichotowi, który rękoma obejmował głowę, skarżąc się na ból, zadany uderzeniem lampy, które jednak prócz dwóch wielkich guzów innej szkody mu nie wyrządziło. Rzekomą krwią na obliczu był pot, który Don Kichot, srodze zmordowany, z siebie wydzielał.
Rycerz nasz zmieszał wszystko i kazał gotować miksturę tak długo, aż mu się zdało, że powinna być już gotowa. Dopytywał się natarczywie o butelkę, ale ponieważ w całej gospodzie ani jednej nie było, musiał poprzestać na żelaznej manierce, którą mu oberżysta wspaniałomyślnie podarował. Odmówił nad nad manierką osiemdziesiąt Pater Noster, Ave Maria, Salve Regina i Credo, żegnając się za każdem słowem znakiem Krzyża Świętego. Ceremonjom tym przyglądał się Sanczo, oberżysta i łucznik, gdyż mulnik był pod ten czas zajęty swemi bydlętami.
Przyrządziwszy ten zacny kordjał, jakim według jego mniemania, to plugastwo było, chciał na sobie, nie mieszkając, jego skuteczność wypróbować. Napił się z garnka, do którego zlano resztę, gdyż cały likwir w manierce pomieścić się nie mógł. Ledwie Don Kichot połknął kilka tęgich haustów, gdy zaczął rzygać tak gwałtownie a zapalczywie, iż zdało się, że mu nic w żołądku nie pozostanie. Z wysiłku spocił się cały, jak mysz, i rozkazał, aby go ciepło owinięto i pozostawiono samego. Spał przez trzy godziny, zaś obudziwszy się, poczuł znaczną ulgę, tak że miał się już za zdrowego i wyleczonego. Uwierzył, iż naprawdę posiadł sekret przyrządzania balsamu Fierabras i cieszył się bardzo, mniemając, że, dzięki temu remedium, będzie mógł bez szwanku dla zdrowia we wszystkich przygodach, bitwach i zwadach udział przyjmować. Sanczo Pansa, który to ozdrowienie za cud poczytał, poprosił swego pana, aby mu dał tę resztę, co w garnku została. Gdy rycerz przyzwolił, Sanczo chwycił łapczywie garnek dwiema rękoma i wypił w dobrej wierze niemniej, niż jego pan.
Być może, że żołądek Sanczy nie był tak delikatny, jak żołądek jego pana, gdyż, zanim lekarstwo skutek wzięło, chwyciły go kolki, ckliwości i nudności, wszystkie siły biły na niego zaś pot zimny na czoło wystąpił. Biedak pomyślał, że ostatnia jego godzina nadeszła. Widząc się w tak opłakanym stanie, jął przeklinać kordjał i zdrajcę, który mu go dał.
Don Kichot, spojrzawszy nań, rzekł:
— Mniemam, Sanczo, że całe to cierpienie tem jest spowodowane, że nie jesteś jeszcze na rycerza pasowany, a trzeba ci wiedzieć, że balsam ten tylko dla rycerzy jest przeznaczony.
— Jeśliście, panie, wiedzieli o tem — rzekł Sanczo — czemuście pozwolili, abym go tknął?
W tej chwili balsam Fierabras swoją skuteczność pokazał, i biedny giermek jął womitowań smrodliwie, z taką zapalczywością, że całą plecionkę, na której leżał i całą kołdrę popluskał i na nic popsował.
Drżał całem ciałem i trząsł się w takich paroksyzmach i dziwnych wysileniach, że wszyscy zwątpili już o jego życiu. Nawałnica ta trwała dwie godziny, po upływie których nie doznał tej folgi, co jego pan, lecz był tak osłabiony i z sił zbity, że się z ledwością, na nogach trzymał. Don Kichot, który, jakeśmy już powiedzieli, czuł się dziarski i zdrów, chciał natychmiast na spotkanie przygód wyruszyć, gdyż zdało mu się, że każda chwila mitręgi pociąga za sobą krzywdę tych, co jego opieki i osłony potrzebują. Miał przytem wielkie zaufanie do swego drogocenne go balsamu Fierabras. Pełen niecierpliwości i animuszu, osiodłał Rossynanta, włożył juki na osła, pomógł się ubrać giermkowi i na osła go wsadził. Sam skoczył na rumaka; ujrzawszy zasię w kącie podwórza kawał drąga, schwycił go z tą myślą, że mu za lancę posłuży. Wszyscy przytomni w oberży, w liczbie dwudziestu osób, przypatrywali mu się, pełni rozradowania. Podziwiała go także córka oberżysty, a on nie odrywał od niej oczu, wzdychając od czasu do czasu tak żałośnie, iż miało się wrażenie, że te wzdychania z głębi wnętrzności mu się dobywają.
Don Kichot zatrzymał rumaka przed bramą oberży, zawołał gospodarza i rzekł doń poważnym głosem:
— Fawory, które mnie w zamku waszym spotkały, Panie kasztelanie, wielkie są i niazliczone. Będę wam za nie wdzięczny przez życie całe. Pragnąłbym z wam się odpłacić, mszcząc się na jakimś pysznym i w sobie zadufanym człeku, który wam krzywdę wyrządził, wiedzcie bowiem, że powołaniem mojem jest pomagać słabym i karać zdrajców. Poszperajcie dobrze w swojej pamięci, a jeśli coś mi do poruczenia znajdziecie, powiedzcie jeno dwa słowa. Przysięgam wam na moją cześć rycerską, że ani na włos woli waszej nie uchybię, tak, abyście całkiem ukontentowani byś mogli.
Oberżysta odparł:
— Wcale mi nie trza, Panie rycerzu, abyście się mieli mścić za krzywdy mi wyrządzone, gdyż umiałbym się sam zemścić, gdyby zaszła tego potrzeba, pragnę jeno, abyście zapłacili mi za słomę i jęczmień dla waszych bydląt oraz za wieczerzę i nocleg.
— Jakto, więc to jest zajazd? — wykrzyknął Don Kichot.
— Tak, i to zajazd bardzo zacny — odparł gospodarz.
— W grubym tedy byłem dotychczas błędzie, gdyż myślałem, że jest to zamek, i to wcale niepośledni — rzekł nasz rycerz. — Musicie się jednak obejść bez zapłaty, gdyż nie mogę sprzeciwiać się regule rycerzy błędnych, o których czytałem, że nigdy nie płacili za nocleg, lub za jakąś inną rzecz w oberży, gdzie się zatrzymać raczyli. Z prawa i obyczaju należy im się gościna i zacne przyjęcie, jako nagroda za niewysłowione trudy, które znoszą, szukając przygód dniem i nocą, zimą i latem, pieszo i konno, cierpiąc głód i pragnienie, zimno i gorąco i wszystkie
— Te bałamuctwa wcale mnie nie obchodzą! — odparł karczmarz — zapłaćcie mi, co mi się należy, i zostawmy już banialuki o jakichś tam rycerzach. — Za darmo nikomu swego dobra nie daję!
— Jesteś głupim i złym karczmarzem — krzyknął Don Kichot — i spiąwszy Rossynanta ostrogą, krótką i grubą kopję zniżywszy wyjechał z oberży, niezatrzymywany przez nikogo. Nie oglądając się, czy jego giermek za nim podąża, kęs drogi ujechał.
Oberżysta, widząc, że rycerz uciekł, nie uiściwszy mu zapłaty, zapytał Sanczy, czy ma pieniądze. Sanczo odparł, że, skoro jego pan zapłacić nie chciał, to i on nie zapłaci, ponieważ, będąc giermkiem błędnego rycerza, musi przestrzegać praw i reguł, które zasadzają się na tem, aby nie płacić w oberżach, gospodach, karczmach, zajazdach i austerjach.
Gospodarz rozsierdził się nie na żarty i zagroził, że, jeżeli mu nie zapłaci, tedy odliczy sobie zapłatę pięściami na jego grzbiecie.
Sanczo odparł, przysięgając się na ów pas rycerski, który pan jego otrzymał, że ani szeląga[2] nie da, choćby tu i gardłem nadłożyć przyszło, gdyż nie może naszczerbiać chwalebnego i starożytnego obyczaju rycerstwa błędnego. Giermkowie, którzy się kiedyś w czasach późniejszych zrodzą, mogliby do niego urazę żywić za nadwyrężenie tego tak chwalebnego prawa i przywileju.
Na nieszczęście dla Sanczy, wśród ludzi, znajdujących się w oberży, było czterech sukienników z Segovii, trzech kupców igieł wstążek oraz dwóch handlarzy z Sevilli[3], ludzi zadufanych w sobie, przebiegłych; krotochwilnych i szukających wiecznie powodu do śmiechu. Podeszli do giermka zaraz, jakby się zmówili, i ściągnęli go z osła. Jeden z nich przyniósł kołdrę z łoża oberżysty. Położyli na nią Sanczę, ale, podniósłszy oczy do góry, upewnili się, że pułap jest zbyt niski na to, co uczynić zamierzali. Przeszli tedy na dziedziniec, gdzie tylko niebo było w górze granicą. Rozciągnąwszy Sanczę na środku kołdry, jęli go podrzucać do góry i figlować z nim, jak z psem w mięsopustne noce[4].
Krzyk kołysanego biedaka był tak przeraźliwy, że dobiegł do uszu jego pana, który, zatrzymawszy się, jął nadsłuchiwać pilnie. Z początku myślał, że to nowa jakaś przygoda się gotuje, lecz po chwili upewnił się, że te wrzaski a piski jego giermek wydawał. Zawrócił rumaka. i pełnym (pożal się, Boże!) galopem ruszył ku karczmie. Widząc, że wrota zamknięte, objechał mur dokoła, aby przekonać się, czy jakiegoś innego wejścia nie znajdzie, ujrzał bowiem, że giermek jego padł pastwą jakichś niegodnych żarcików. Sanczo podskakiwał i spadał z taką szybkością a wdziękiem, że, gdyby nie alteracja Don Kichota i jego rankor, i on sam chybaby śmiechem parsknął. Zaciekł się, aby z grzbietu Rossynanta na mur się przedostać, i dokonałby tego z pewnością, gdyby nie był tak obity, że ledwie nogami powłóczyć mógł. Siedząc na koniu, jął ciskać obelgi, przekleństwa i wyzwiska na tych, którzy Sanczę kołysali. Ale mimo tych wszystkich łajań, niemiłosierni figlarze nie odstąpili swojej roboty i jeszcze bardziej się śmieli. Biedny skoczek Sanczo skarżył się, groził, prosił i błagał po próżnicy, ale nic wskórać nie mógł, póki figlarze sami się nie znużyli. Potem wsadzili go na osła i owinęli dobrze w kaftan. Litościwa Maritornes, widząc go tak sfatygowanym i umęczonym, pomyślała, że gdyby wypił dzban wody, niechybnie znaczną ulgęby mu to sprawiło — przyniosła tedy wody ze studni, dbając o to, aby była świeża. Sanczo podniósł już dzban do ust, ale wstrzymał się, usłyszawszy przeraźliwy głos swego pana:
— Nie pij tej wody, synku mój, Sanczo, syneczku Sanczo, nie pij tej wody. gdyż życiem to przypłacisz! Patrz, mam tutaj cenny mój balsam (i pokazał mu manierkę, pełną paskudstwa), jeżeli napijesz się choćby ze dwa łyki, odrazu ozdrowiejesz.
— Czyście już zapomnieli, WPanie, że nie jestem błędnym rycerzem, czy też chcecie, abym wyrzygał wszystkie wnętrzności, które mi jeszcze od wczoraj w żywocie pozostały? Skończywszy mówić, zbliżył dzban do ust, ale poczuwszy po pierwszym łyku, że go wodą chcą napoić, poprosił Maritornes, aby mu, wina przyniosła. Uczyniła to z ochotą i nawet zapłaciła oberżyście własnemi pieniędzmi. Miała ta dziewczyna coś dobrego i chrześcijańskiego w sobie, chociąż frymarczyła swojem ciałem.
Sanczo wypił, zwarł osła piętami i wyjechał przez otworzoną, mu uprzednio naścieżaj bramę, mocno ukontentowany, że nic nie zapłacił.
Wszystko skrupiło się, jak zwykle, na, jego dwóch poręczycielach, którymi były jego bolu i ramiona. Prawda, że sakwy Sanczy zostały u oberżysty, jako zapłata za dług, ale giermek nie spostrzegł swej straty, tak był przy wyjeździe zestrachany. Gospodarz, ujrzawszy Sanczę za wrotami, chciał je zamknąć na kłódkę, jednak swywolnicy oparli się temu, gdyż mieli nadzieję, — że uda im się pofiglować z samym panem. A byli to ludzie tej natury, że gdyby nawet Don Kichot do Rycerzy Okrągłego Stołu należał, dla nich nawet dwóch szelągówby nie wartał.
- ↑ W tekście „Fue tortas y pan pintado“ — to znaczy słodkie ciasto i chleb z oliwą i ładogą. Podawano te przysmaki głównie na ucztach weselnych.
- ↑ W tekście „comado“ czyli cor(o)nado. Jest to nazwa starej monety miedzianej, małej; wartości. „No vale un cornado“ — znaczy: „Nie warte ani szeląga“. Puścił ją w obieg Don Sanczo IV (1284 — 1295). Przetrwała do XVI wieku.
- ↑ W komedji „El Rufian dichoso“ wspomina Cervantes dzielnicę targową (Heria zamiast Feria) Sevilli, cieszącą się równie posępną sławą, jak San Roman. Były to miejsca, zamieszkałe głównie przez oszustów i różnego gatunku zawadjaków. Hanazas y la Rua w książce „Los rufianes de Cervantes“ daje antologję głosów różnych pisarzy hiszpańskich o tej dzielnicy.
- ↑ Była to zabawa, ogromnie lubiana przez Hiszpanów. Cejador y France, biorąc za podstawę dwa ustępy z dzieł Svetoniusa i Marzlalisa, uważa ją za bardzo starą. W ostatnich dniach karnawału podrzucano na derze, trzymanej za cztery rogi, nieszczęśliwego psa. Podobnie jak z Sanczo Pansy zażartowano w Genui z Guzmána de Alfarache, który szukał nocą gościny w domu pewnego starca.