Przez jasne wrota/Na Dalekim Wschodzie
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez jasne wrota |
Rozdział | Na Dalekim Wschodzie |
Wydawca | Nakładem Wydawnictwa Polskiego |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładczy T.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Miły i piękny jest Władywostok ze swoim „Złotym Rogiem", błękitną zatoką, po której jeździłem „Śmielczakiem“, małym czeskim parowcem. Była to „łupina", doskonała do przejażdżek po zatoce, malutki portowy parowczyk, ale pod czeską banderą, którą wojenne statki sojusznicze salutowały, z czeską załogą i z czeskim kapitanem. Czupurny „Śmielczak“ dumnie i energicznie uwijał się po zatoce, gdzie w owym czasie stało kilka krążowników sojuszniczych, między nimi jeden japoński.
Miasto zgrupowane jest wzdłuż jednej długiej ulicy, biegnącej nad zatoką. Tu są wszystkie ważniejsze instytucje, admiralicja, instytucje i domy rządowe, magazyny, teatry, restauracje, kawiarnie. Ponad dachami domów, opadającemi stromemi, krótkiemi uliczkami ku morzu, widać świetlisto-błękitną zatokę, na niej statki, grające różnobarwnością flag. Oto sunie statek pocztowo-pasażerski — na Sachalin, do Japonji lub do Szangaju — na pokładzie czerni się mrowie ludzkie, a statek przyśpieszonym dzwonkiem daje znać, że odjeżdża, że te brzegi opuszcza. Na krążowniku japońskim widziało się marynarzy kujących się i słyszało się dziwną, gardłową komendę japońską. A dalej, szeroko rozstawione, stały inne statki, szare, ostrokanciaste, zarozumiałe machiny. Lecz przedewszystkiem pociąga i rozmarza lśnienie zatoki, błękitny żar, tlejący ponad wodą i pryskający srebrnemi iskrami. Zaś po drugiej stronie ulicy, biegnącej względnie równym paskiem ziemi nad wodą, skaliste, różowawo-szare szczyty, poryte głębokiemi jarami, a tu i owdzie zabudowane białemi willami, wyglądającemi zupełnie jak gniazdka przylepione do skały. Te wąwozy zaczynają już dziś udawać ulice, zdaje mi się jednak, że mieszkając w takiej willi na górze, w krótkim przeciągu czasu można się wyrobić na znakomitego „taternika“, albo rozchorować się na serce.
Na jednym końcu tej nieskończenie długiej ulicy — nazywa się ona Świetlańska — są małe, niskie domki portowe, różne i liczne warsztaty i przeróżne międzynarodowe restauracje i herbaciarnie — dalej, już za miastem, koszary wspaniałe i olbrzymie. Na drugim końcu jest dzielnica niemniej zajmująca, mianowicie — bazar, wielki, za moich czasów zalany towarami japońskiemi i również międzynarodowy. Widać tam było Anglików, Amerykanów, Rosjan, Japończyków w eleganckich futrach, a także ludzi z Północy w „dochach“ z myszowatej skóry reniferów z pięknemi białemi intarsjami. Za grzbietem skał, okalających miasto, a który żołnierze czescy przezwali „Karpatami“, była dzielnica mniej szanowna, a zato bardzo wesoła. Stały tam jeden obok drugiego niskie domki z małemi lampkami elektrycznemi nad bramą. Biała lampka oznaczała, iż dom jest rosyjski, czerwona — japoński.
Byłbym faryzeuszem i hipokrytą, gdybym twierdził, że dzielnica ta nie jest mi znaną. Przeciwnie, byłem w niej wiele razy, pociągany jej bujnym, różnobarwnem życiem. Już sama wyprawa na „Karpaty“ była niebezpieczna — żołnierze armij sojuszniczych staczali tam nieraz między sobą krwawe bójki, którym dopiero patrole japońskie koniec kładły. Tam napadano też nieraz na te patrole, które wogóle służbę miały ciężką i wciąż ścierały się z Rosjanami, tępiącymi Japończyków przy każdej sposobności. Tam, w tej dzielnicy, widziałem dziwne rosyjskie domy publiczne, gdzie wśród dziewcząt, przeważnie kozaczek, olbrzymek z nad morza lub z nad Amuru, tajemniczy jacyś, półdzicy ludzie, zdaje się, koloniści z lasów, prowadzili długie, „zasadnicze“ dyskusje o bolszewiźmie, w dymie chińskich papierosów i w zaduchu małej kuchenki kucharza chińskiego, poważnie i w skupionem milczeniu pitraszącego na skwierczącym tłuszczu nieznane mi przysmaki. Te domy to były brudne, duszne, gwarne nory zbójeckie, zbliżone do japońskich tylko prowizorycznością wewnętrznego urządzenia, to znaczy, podzielone na pokoiki, za pomocą cienkich, niemal papierowych przepierzeń.
Jakże inaczej wyglądało to wszystko w domach japońskich. Cisza, czystość bezwzględna, uprzejmość i grzeczność daleka od wszelkiego rajfurstwa, spokój, wdzięk dziewcząt, wesołych wprawdzie, ale dalekich od rozpasania, przeciwnie, pragnących tylko rozbawić, rozweselić swych gości. Nawet tam, w tych biednych domach grzechu, kobieta japońska wciąż jeszcze jest przedstawicielką japońskiej kultury i nie dziczeje, nie stoi ani poza etyką, ani poza pewną przyzwoitością, ani poza dobremi formami towarzyskiemi.
Tu zaznaczył się jednak wpływ Czechów, którzy byli w owych czasach bardzo na Wschodzie popularni, a wodząc rej wszędzie, wodzili go też i na Karpatach. Nauczyli oni japońskie dziewczęta po czesku, i Japoneczki świergotały w tym języku płynnie, jednakże to, co za swymi mistrzami powtarzały, nie licowało bynajmniej z ich pięknemi manierami, pstremi kimonami i miłemi, uprzejmie uśmiechniętemi twarzyczkami. Były to najohydniejsze, najbrudniejsze przezwiska i wyzwiska z Podskala, Pankracu czy Żyżkowa. Takie są zwykle żołnierskie dowcipy. Ale fakt, że trudno się było powstrzymać od śmiechu, gdy zamiast zwykłego "ohajo" usłyszało się wyszczebiotane biegle przez wdzięczną i strojną Japoneczkę: — Pojd' sem, bobeczku, mam tie rada!
Ulica Świetlańska jest zajmująca. Mieści się tam gmach admiralicji rosyjskiej, przed którym u drzwi wchodowych zawsze stało na warcie dwóch wyprężonych jak struny, czarnych żołnierzy marynarki rosyjskiej. Albowiem we Władywostoku był jeszcze jakiś oddział nie-bolszewickich marynarzy. Z wieżyczki gmachu admiralicji dawano w dzień sygnały flagami, wieczorem świetlne. Dalej przed jakimś rządowym gmachem rosyjskim stało znów na warcie dwóch kozaków z obnażonemi „szaszkami“. Jeszcze dalej, przed niskim, żółtym budynkiem, na którym powiewała flaga francuska i czesko-słowacka, prezentował broń żołnierz czeski w rosyjskim mundurze i w białej „papasze“ z biało-czerwoną wstążeczką. Z wielkim hałasem i ferworem wywijał w powietrzu swym krótkim karabinem żołnierz kanadyjski w bajecznym płaszczu w kratkę i w pięknej futrzanej czapie z klapami na uszy. „Międzynarodów“ było w moim czasie co niemiara.
Władywostok właściwie już nie ma rosyjskiego typu. W jesieni 1918 r. był zupełnie międzynarodowy. Komendę nad miastem sprawował oficer czeski, również komendantem garnizonu był Czech, podczas gdy zwierzchnią komendę nad wojskami Dalekiego Wschodu sprawował jenerał japoński, marszałek Otani. Wojska były wszystkich sojuszniczych kolorów.
Dużo jest Chińczyków, trudniących się handlem, głównie zaś uliczną sprzedażą owoców. Dobrze, czysto i ciepło ubrani „chodje“, przeważnie wesoło dowcipkujący i skłonni do śmiechu, na każdym kroku sprzedają piękne owoce, sprowadzane z Mandżurji lub z Japonji. Są winogrona, śliczne jabłka, mandarynki, pomarańcze, znakomite gruszki, banany i japońskie „kaki“, złoto-brunatne, słodkie i mięsiste. To znów widać tych żółtych „chodjów“, jak w szerokich, płaskich koszach, przyczepionych do długich nosideł, niosą guzowate, biało nakrapiane kraby. Dużo Japończyków, mężczyźni przeważnie w nienagannych kostjumach europejskich, mimo to dość pokraczni, ale kobiety uparcie, i słusznie zresztą, chodzą w strojach narodowych, trzymając się mody tokijskiej, i skrzypią po bruku swemi drewnianymi „getami“, jakby garbate z powodu sterczących pod ciemnemi płaszczami wielkich kokard jedwabnych „obi“. Twarzyczki oczywiście poprawnie wymalowane, brwi estetycznie „poprawione“, usta karminowe, zachowanie się skromne, ale „oko“ robią niegorzej od Paryżanek. Zwłaszcza są kokietliwe, kiedy niosą na plecach dzieci. Taki młody człowiek — japońskie dzieci są nieproporcjonalnie tęgie i ciężkie — siedzi sobie w worku na plecach mamy i opiera się na niej całym ciężarem — a mama, pochylona naprzód i nieraz zarumieniona ze zmęczenia, drepce powoli ze swym skarbem i jakby zawstydzona, czy dumna, uśmiecha się i czarnemi oczkami strzela do przechodniów zpodełba. Obojętni, brodatemi twarzami przypominający chłopów rosyjskich — choć zarost mają rzadki — wałęsają się po ulicach bezradnie Koreańczycy w białych, dziwnych strojach i jeszcze dziwaczniejszych kapeluszach, podobnych do drucianych fasonów z malutkiemi, czarnemi cylinderkami na wierzchołku głowy. Nie brak jednakże i ludzi z południa i nierzadko ujrzeć można bronzową twarz Hindusa pod czerwonym lub żółtym turbanem.
A wśród tego żołnierze angielscy i Szkoci, wysocy, dobrze ubrani, bardzo dobrze płatni, więc pewni siebie, błękitne mundury Francuzów, wśród których we Władywostoku niemało było żydów, krępi i niscy żołnierze japońscy w „khaki“ z wściekle czerwonemi wyłogami i z białemi, futrzanemi kołnierzami, od których odbijały czarniawe twarze dziwne i z błyszczącemi oczami, zmarznięci i żółci strzelcy anamiccy, rozbuchani Kanadyjczycy, wiecznie nieszczęśliwi, śniadzi Serbowie, Włosi w zielonawych, operetkowych pelerynkach — i tu i owdzie jakaś panieneczka o czystym angielskim owalu różowej twarzyczki ze złotemi włosami, niania chińska w czarnych jedwabnych spodniach krocząca powoli na pokracznych nóżkach, suchą, żółtą ręką ze złotą bransoletą trzymająca za rączkę malca, który się jej wyrywa i klnie ją mięszaniną chińskiego i „międzynarodowego“ języka...
Kultura intelektualna miasta jest oczywiście słaba, mimo że Władywostok jako taki ma wszelkie warunki, aby móc się stać ośrodkiem jakiejś twórczości. Tę kulturę za moich czasów obniżyła znacznie obecność wojsk cudzoziemskich, szukających rozrywki jak najgrubszej i najbardziej zrozumiałej. Jednakże teatr, w którym grała jakaś rosyjska trupa prowincjonalna, był zawsze wyprzedany, a aktorzy, choć wyraźnie prowincjonalni, więc zmanierowani, pretensjonalni kabotyni, grali sumiennie i z zapałem. Pism wychodziło kilka — różnych odcieni. Redagowane były wielkim nakładem pracy, druku i papieru, lecz — jak zwykle pisma rosyjskie — z nieproporcjonalnie małym nakładem inteligencji i temperamentu dziennikarskiego. Rozumie się, pisma te, pisma narodu, który tak upadł, że za zbawienie musiał uważać, gdy obcy przyszli, aby gospodarować po swojemu, pisma narodu po tysiącu lat powtarzającego znów swoje „władiejtie nami“, stały na stanowisku zasadniczo-krytycznem i nieufnem wobec wszystkiego, co drudzy robili.
Sposób zachowania się „międzynarodów“ we Władywostoku nie był ani budujący, ani ujmujący. Żołnierze cudzoziemscy, doskonale płatni i rozmieniający swe dolary, funty, czy franki na olbrzymie ilości rubli, byli we Władywostoku znakomicie sytuowani i mogli żyć po pańsku. Sypali pieniądzmi na prawo i lewo, szukając jednak za nie rozrywek grubych i niskich. To samo przez się nie byłoby jeszcze tak nadzwyczajnem, bo ostatecznie żołnierz nigdy nie przyczyniał się do podniesienia obyczajności lub oszlifowania obyczajów. Nie interesowałem się tak bardzo oddziałami, przysłanemi przez sojuszników na Daleki Wschód, jednakże mam wrażenie, że to nie był kwiat rycerstwa. Co jednak uderzało w tej zbieraninie, to wyniosłość i brutalne, pogardliwe lekceważenie, mina wyższości, z jaką żołnierze cudzoziemscy raczyli niewłaściwie zachowywać się we Władywostoku, nie dbając zupełnie o to, że ludność miejscową tem drażnią. To też wciąż gdzieś w odleglejszych ulicach, a zwłaszcza w dzielnicy lampek różnobarwnych, na „Karpatach“, na cudzoziemskich żołnierzy napadano. Bójki, bitki i zabójstwa były na porządku dziennym.
Głównem miejscem rozrywki szlachetnych Wikingów nowożytnych było jakieś „Varieté“, nie wiem już, „Apollo“, czy „Aquarium“, niedaleko Świetlańskiej, tuż przy najsłynniejszej restauracji, zwanej „Złoty Róg“. W owym „Złotym Rogu“ schodziła się śmietanka ówczesnego towarzystwa — sztabowcy i żandarmi wszystkich możliwych nacyj, członkowie różnych ciał dyplomatycznych, a tu i owdzie widać było kucające na fotelach damy chińskie lub kudłatych, ponurych i zdziczałych oficerów Siemionowa, grasującego w Mandżurji i Kałmykowa z nad Amuru. Stąd, najadłszy się istotnie obficie a tanio i nasłuchawszy się powtarzającej się bezustannie „It is long the way to Tipperary“, towarzystwo przenosiło się do wspomnianego już a niedalekiego szantanu na rzekomą „czarną kawę“. Oczywiście, piło się koniak i wino. Tam było zawsze pełno i piekielnie wesoło a „szczerze“. Skromni Anglicy zachowywali się najzupełniej nieprzyzwoicie podczas przyzwoitych numerów programu, zresztą nudnych — zato wszyscy Anglo-Sasi wyli z radości, kiedy jakaś dama zaczynała sobie zanadto na scenie pozwalać. Przypominam sobie jakąś większą orgję w dzień zawarcia rozejmu z Niemcami — bo wieść o tem tam nas zaskoczyła. Żołnierze angielscy i amerykańscy powłazili z nogami na poręcze lóż, wyli jak wyjcy i wyprawiali niesłychane awantury, ale pod koniec przedstawienia wybrali delegację i wysłali ją do siedzących przy stolikach oficerów. Delegaci przychodzili, kłaniali się i z uprzejmym uśmiechem na ogolonych, czerwonych, twardych gębach, mówili: — Zechciejcie nam darować, żeśmy się popili i narobili trochę hałasu, ale oto zawarto rozejm z Niemcami, wygraliśmy wojnę i dlatego jesteśmy weseli.
Szalenie komiczne były rosyjskie aktorki w tym jakimś tynglu. Rozumie się, że przychodzący tam z nudów oficerowie wojsk sojuszniczych, nieraz wyżsi, nie znający Rosjan ani Rosji, chcieli coś rosyjskiego zobaczyć. Ludzie, którzy dużo już świata widzieli i mieli znakomicie wyrobiony zmysł spostrzegawczy, bawili się poprostu tem naiwnem chamstwem pornograficznem aktorek, wyobrażających sobie naturalnie, że frenetyczne oklaski i wycie zanoszących się od śmiechu cudzoziemców są dowodami zachwytu, jaki wywołuje ich olśniewająca i czarująca a wdzięczna ciętość. Więc kompromitowały się coraz bardziej i brnęły coraz dalej, zupełnie poważnie myśląc o wielkoświatowych „tournée“. O ile mogłem zauważyć, to nieporozumienie jest typowe dla stosunku do świata cywilizowanego Rosjanina, który — według wyrażenia Kiplinga — czarujący jako człowiek wschodni, staje się niemożliwym do pożycia w chwili, gdy, zamiast uważać się za naród najbardziej zachodni z wszystkich wschodnich, pragnie, aby go traktowano jako naród najbardziej wschodni z wszystkich zachodnich.
Pokazało się to też w końcu w tym właśnie lokalu. Kiedy na Syberję przybył przeznaczony na głównodowodzącego całym frontem wschodnim jenerał francuski Janin z ministrem wojny czesko-słowackim, zacnym jenerałem Sztefanikiem i z odpowiednim sztabem, wyjechali na jego spotkanie do Władywostoku także i jenerałowie rosyjscy, więc jen. Chorwat, jen. Iwanow-Rynow, który wówczas, o ile pamiętam, po Griszen-Ałmazowie był syberyjskim ministrem wojny, jen. Romanowskij i jeszcze inni. Jen. Janin przyjął ich zimno, a zwłaszcza źle obszedł się z jen. Iwanowem-Rynowem, któremu w porcie podczas oficjalnego powitania nie podał ręki. Mimo to jenerałowie ci postanowili jakoś się wobec Francuzów postawić i wydali dla nich i dla innych jeszcze sojuszników wielki bankiet w sali tego tam tynglu. W obiedzie tym wzięli udział oficerowie przeróżnych armij rosyjskich — więc byli: Syberyjczycy, oficerowie Chorwata, Siemionowa i Kałmykowa, jenerałów prowadzących głównie operacje nie tyle wojenne, ile finansowe. I tak: Chorwat, oprócz żołdu od sojuszników, zarabiał przez to, że miał kolej w swych rękach mandżurską, Siemionow zrobił miljony na spekulacji cukrowej, przyczem w puch rozbił giełdę charbińską, Kałmykow znów, biorąc pieniądze od Francuzów, Anglików i Amerykanów, szachrował z Japończykami i eksploatował kolej amurską — jednem słowem każdy tu miał swe interesy mało polityczne. Rozumie się, że różnice zdań, jakie na tak konkretnym gruncie powstawały, miały charakter znacznie ostrzejszy, niż różność poglądów politycznych, a przeto i bankiet z uroczystej biesiady zamienił się zwolna w jedną straszną kłótnię. Szlachetni wodzowie sojuszników starali się zpoczątku pogodzić rozindyczonych, gdy im się to nie udawało, uciekli; wówczas niektórzy z biesiadników dobyli szabel i ciężko się poranili, zaś reszta skończyła bankiet jeneralnym „bojem kułacznym“.
Były to wogóle watażki straszne, mogące iść w porównanie chyba tylko z meksykańskim dyktatorem Villą. Siemionow znany już jest jako zwykły rabuś i bandyta, ale nawet wówczas, kiedy był u szczytu potęgi, nikt się co do niego nie łudził. Pamiętam bardzo dobrze w któremś z charbińskich pism pseudonaiwny artykuł o „tajemniczem zaginięciu“ jakiegoś kupca, który wprosił się na pociąg pancerny Siemionowa, chcąc bezpiecznie przewieść gdzieś na Zachód parę pudów złota. Po jakimś czasie w Bajkale wyłowiono zwłoki tego kupca bez głowy. Oczywiście, „gubiono się w przypuszczeniach“, kto mógłby biedaka zamordować, zaś opinję publiczną oburzała nonszalancja, z jaką Siemionow, mogąc zamordowanego kazać pochować, wrzucił go do Bajkału, nie licząc się z tem, że przecie wszystko wydać się musi.
Kałmykow, niski, suchy, młody człowiek, lat dwudziestu ośmiu, ataman kozaków amurskich, był poprostu dzikim człowiekiem. Widziałem go raz na stacji we Władywostoku. Był okrutny, a jego oficerowie wyglądali jak zwykli zbóje. Dla niego krew była wodą. Ale porównać go nie można było z Siemionowem, który mordował dla zysku. Kałmykow rozstrzelał Bogu ducha winną orkiestrę jeńców, a bolszewików obdzierał ze skóry, Siemionow rozbijał i oszukiwał.
Jedynym, rzekomo przyzwoitym jenerałem był jenerał Chorwat, wysoki, siwy już, z białą, długą brodą i „poczciwem“ wejrzeniem wąskich, niebieskich oczu — chytry lis, wyga stary, spekulant niezrównany i pochlebca. Pamiętam go, jak pochlebiał się naszym żołnierzom, z którymi rozmawiał „po bratersku“, „szczerze“, podziwiając ich dyscyplinę i wojskowe zachowanie się. Widząc, jak nasi chłopcy salutują, rzekł: — Ja wiem, dawniej salutowało wojsko polskie całą dłonią, a te trzy palce, złączone w trójkąt, to od czasów Kościuszki, znak konspiracji wojskowej.
Naogół było to straszne towarzystwo bandytów, okrutników i chytrych, podstępnych geszefciarzy. Naprawdę przyzwoitym i czystym człowiekiem był jenerał Romanowskij, ale ten znów uniemożliwiał sobie pozycję przez swe monarchistyczne, zbyt wyraźnie akcentowane przekonania — bo monarchistą był i Chorwat, ale tego nie rozgłaszał. Jenerał Romanowskij i nas Polaków uważał za monarchistów, a nie znosząc Czechów, chciał wejść z nami w bliższe stosunki. Adtjutantem jego był Polak amerykański, swego czasu poddany rosyjski, nazwiskiem Kulesza. Był to porządny człowiek, zakochany w swym jenerale. Prowadził z nami bezowocne pertraktacje i przejęty duchem i poglądami jenerała Romanowskiego, bardzo się zdziwił, kiedyśmy oświadczyli, że jesteśmy republikanami i „platformy monarchistycznej“ nie uznajemy. Ten jenerał Romanowskij, profesor piotrogrodzkiej Akademji wojskowej, człowiek młody jeszcze i ponoś bardzo zdolny, został w 1920 roku skrytobójczo zastrzelony w Stambule. Był to człowiek wzrostu więcej niż średniego, blondyn o orlim nosie, niebieskich oczach i pociągłej, sympatycznej, jasnej twarzy. Cieszył się opinją jednego z najzdolniejszych jenerałów rosyjskich, zaś we Władywostoku pełnił funkcję łącznika między armją rosyjską a armjami sojuszniczemi.
Nie można powiedzieć, aby i sojusznicy bardzo się tam elegancko zaprezentowali. Wszyscyśmy na Syberji spodziewali się, że po ostatecznem opanowaniu przez nas kolei syberyjskiej, znajdziemy we Władywostoku przygotowane już dla nas składy amunicji, broni, dział, mundurów i innych potrzebnych rzeczy. Przypuszczaliśmy, że może poinformowane o nas władze nasze, to jest polskie i czeskie, przyślą swych ludzi dla utrwalenia sytuacji. Tymczasem przyjechało mnóstwo jenerałów, a broni ani amunicji nie było. Chętnie obiecywano pieniądze, zwłaszcza ruble, ale pieniędzy nikt nie potrzebował, bo za nie nic nie mógł dostać. Przypominam sobie, że już wówczas jeden pułk czeski uzbrojony był w karabiny japońskie, do których w głębi Syberji nie mógł dostać amunicji. Nadchodziła jesień, na gwałt potrzebne były płaszcze, kożuchy, myśleliśmy, że już są — obiecywano nam zamówić te rzeczy w Szangaju, cośmy też bez niczyjej pomocy i żadnym oficerom francuskim nie wypłacając prowizji, sami zrobić mogli. Słowem — sojusznicy zrobili klapę, skompromitowali się i ułatwili nadzwyczajnie sytuację bolszewikom. Zaś wojska sojusznicy nie przysłali prawie wcale. Na froncie stali głównie Czesi, jeden pułk polski i wojska rosyjskie, niepewne i łatwo poddające się do niewoli. Japończycy i Kanadyjczycy siedzieli w Irkucku, ci pierwsi obsadzili też linję kolejową aż do Mandżurji. Tam znowu stali również i Chińczycy. Jeden pułk włoski, bardzo pięknie ekwipowany, a organizowany swego czasu z jeńców w Pekinie, stał w Charbinie. We Władywostoku garnizon był silny, ale utrzymywany właściwie przeciw Japończykom. Linję amurską zajęli Amerykanie, Amur patrolowała rzeczna flotylla japońska. Francuzi mieli parę bataljonów alpinów i anamickich strzelców, prócz tego oddziałek piechoty morskiej. Frontu to wszystko nie oglądało, wyjąwszy Japończyków, którzy wraz z Czechami strasznie rozbili gdzieś na Dalekim Wschodzie bolszewików.
Czesi nie posiadali się z oburzenia. Myśleli, że jak tylko się droga uwolni, jeden za drugim polecą na front eszelony sojuszników, że nadpłynie jakich kilkadziesiąt tysięcy ludzi, którzy albo zluzują Czechów, albo wraz z nimi i nami pójdą na Moskwę i rozbiją w puch bolszewików, nacisnąwszy na nich z czterech stron. Tymczasem sojusznicy zajmowali miasta, w nich co najlepsze koszary i domy i rządzili, wszystko wiedząc zawsze lepiej od innych, zaś Czesi po staremu musieli trzymać front. Jen. Sztefanik zorjentował się łatwo w tej sytuacji. Wojsko na froncie burzyło się. Austrja rozpadła się, powstawała wolna Polska, wolne Czechy — wszyscy chcieli wracać do domu, nikomu nie chciało się umierać w dalekiej i tak już znienawidzonej Rosji. Wojsko czeskie, mające wprawdzie swą własną, oryginalną dyscyplinę, ale w gruncie rzeczy karne, tak się tem zaczęło jątrzyć, że wreszcie w jednym pułku na froncie przyszło do poważnych zaburzeń. Komenderujący pułkiem pułk. Szwec, z głębi duszy nienawidzący wojny i militaryzmu, z patrjotyzmu jeden z najdzielniejszych oficerów bojowych czeskich, chcąc do przytomności i opamiętania doprowadzić pułk, który mu się już z rąk wymykał, zastrzelił się, co też poskutkowało; żołnierze się uspokoili. Nic jednakże dziwnego, że Czesi denerwowali się coraz bardziej, a jen. Sztefanik raz na sojuszniczem posiedzeniu we Władywostoku, kiedy oficerowie ententy w czułych słowach znowu przyrzekali pomoc, nic zresztą konkretnego nie dając, rzekł podrażniony:
— Co wy mówicie o pomocy! Kiedy nas Niemcy gnietli, 300 lat nie chcieliście o nas słyszeć. Chcecie nam pomagać, kiedy już mamy broń w rękach? Teraz my sobie sami pomożemy.
Bo na Dalekim Wschodzie wówczas nie myślano bynajmniej o wojnie z bolszewikami, lecz o opanowaniu ekonomicznem nowych terenów. Kupcy amerykańscy w mundurach oficerów, włoscy, angielscy, japońscy, wagonami przeróżnych misyj jeździli po Syberji, skupując co się gdzie da, kopalnie, domy, lasy, fabryki. Pod tym względem rozwinięto działalność niestrudzoną. Równocześnie bardzo zazdrośnie strzeżono sfery swych wpływów, zwalczając jak najbardziej stanowczo Japończyków. Jedni drugim płatali przeróżne figle, robiono intrygi, szpiegowano się wzajemnie. Władywostok roił się od wywiadowców wszystkich państw ententy.
Powiedzmy to poprostu: Dzięki istnieniu na Syberji wojsk polskich, eliminowanych zręcznie przez jenerała Janina z pod wpływu Polskiego Komitetu Wojennego i Komitetu Narodowego w Paryżu, opuszczonych przez jen. Hallera, a potem zlekceważonych przez rząd polski pod zarzutem, że to są „wspólnicy Kołczaka“, Francuzi nie potrzebowali wysyłać na Syberję własnych wojsk. Wystarczyła im dywizja polska, która wówczas najzupełniej ustaliła ich stanowisko na Dalekim Wschodzie, co Francuzi z pewnością wyzyskali, aczkolwiek nasi dyplomaci nietylko nie skorzystali z tego atutu i nie uzyskali żadnego wynagrodzenia, ale dopuścili do tego, że za pomoc, jaką Francuzi w postaci dywizji polskiej na Syberji otrzymali, państwu polskiemu kazano zapłacić pięćdziesiąt miljonów franków. Faktem jest, że dywizję polską na Syberji zgubili Francuzi. Że jednak mogli to zrobić, że potrafili sobie tę dywizję poprostu przywłaszczyć, to stało się tylko skutkiem zbyt wielkiej pewności siebie zarozumiałych oficerów oraz niedbalstwa czynników polskich. Potem całą winę zwalono na Czechów.
Jak to już zaznaczyłem, antybolszewicka kampanja sojuszników na Dalekim Wschodzie miała silny moment ekonomiczny. Korzystając z możności wtargnięcia na Syberję oraz z braku kontroli, cudzoziemcy gorliwie obsadzali punkty ekonomiczne. Punkty te my oddawna mamy już w swych rękach, a co więcej, mamy też na Syberji swe liczne kolonje, których żaden z narodów sojuszniczych mieć tam nie będzie. Czy potrafimy to wyzyskać? Nie wiem. Słyszałem, że Czesi pozakładali na Dalekim Wschodzie i we wszystkich ważniejszych portach cały szereg swych faktoryj handlowych. O faktorjach polskich nic nie słyszałem.
Wracając do Władywostoku muszę powiedzieć, że gdybym mógł sobie wybierać, gdzie chcę mieszkać, chętnie usadowiłbym się tam nawet na czas dłuższy. Miasto, wesołe i żywe, ma dużo wdzięku — wiele poezji nadaje mu morze, które zdrowego człowieka usposabia lekkomyślnie i optymistycznie — zaś położone jest tak, że niema miejsca, z którego nie byłoby widać zatoki i statków, ciągnących za sobą świetliste smugi. Tam skądyś, z nieznanych krańców świata morze wciąż coś przynosi, na pustynne swe, wiecznie tańczące stepy wciąż coś odnosi, jest się czego spodziewać, jest dokąd uciec, a na każdym kroku znajduje się rzeczy nieznane. Pamiętam, jak raz w tynglu uderzył mnie jakiś przedziwnie smętny refren, który się wplątał w pieśń rosyjskiej śpiewaczki. Motyw był niewyszukany, prosty, ale tak daleki, obcy, nowy, że trudno się było od niego oderwać. Był to jakby przebłysk nowego, nieznanego świata. Powiedziano mi, że to motyw japoński. To znów innym razem szedłem za podchmielonym kulisem chińskim, który śpiewał sobie coś wysokim falsetem i śmiał się do tej swej pieśni. Kiedy się ujrzy „dochę“ z reniferowej skóry, trudno nie myśleć o Jakutach, Samojedach i tych wszystkich wspaniałych książkach Sieroszewskiego i ciągnąć zaczyna coś w te kraje, między tych ludzi, znanych, zdawałoby się, od dziecka. Port nie odznacza się specjalną pięknością, czuć go zabójczo rybami a koloryt jego jest twardy, brutalny, ale życie w nim bardzo ciekawe. Słyszy się słowa dziwne i pieśni zupełnie nieznane, z Sachalinu, z Kamczatki, z pustyni Gobi i z Japonji. Klimat dobry i nie zimny, środków żywności, jak zwykle w porcie, dostatek, ludzie bardzo rozmaici i umieją pięknie opowiadać o ciekawych krainach.
W kawiarniach, prócz wojskowych i wszędzie tych samych spekulantów międzynarodowych, spotykało się ludzi bardzo oryginalnych. Jedni hodowali „panty“, słynne jelenie plamiste, których rogi odgrywały wielką rolę w farmaceutyce orjentalnej; drudzy mieli plantacje „żen-żen“, ziół leczniczych, których korzenie w kształcie człowieka są bardzo poszukiwane. Poznałem „gentlemana“, który pod nienagannym czarnym żakietem miał szeroki skórzany pas, a za nim zatknięty sztylet; przywykł do tej tualety w północnych lasach. Znów inny opowiadał o polowaniu na „białe łabędzie“, jak dla ich strojów białych nazywa się Koreańczyków.
Zdaje mi się, że ten punkt znakomicie mógł się nadawać na centrum szerokiej działalności kulturalno-artystycznej. Dużo jeździłem samochodem po okolicy, która jest prześliczna. Było to jesienią, więc brakowało zieleni, a jednak jeżdżąc po tych pięknych i malowniczych dolinach i dolinkach wśród skał, czuło się ich wybujałą i rzeźką poezję, jak gdyby przecie zostało w powietrzu coś z uśmiechu, woni i blasku wiosny. Jeździłem po twierdzy, która dzięki bolszewikom przestała być twierdzą, a stała się wspaniałym, każdemu dostępnym, olbrzymim ogrodem. Przed dawnemi koszarami rosyjskiemi łomotali się po zębach, ćwicząc się w boksie, żołnierze angielscy, posterunek, stojący przed jakąś tam budą z karabinem na ramieniu, oddawał cześć, uroczyście kładąc prawą dłoń na kolbie, wielkie minowe kotwice, czerwone od rdzy, okrągłemi brzuchami połyskiwały wśród trawy, podobne do wielkich, dojrzałych dyń. W jednej rozległej dolinie, opasanej żółtą wstęgą znakomitego fortecznego gościńca, ujrzałem samotne w tem pustkowiu, opuszczone hangary lotnicze, wielką szopę na sterowiec i stanowiska dla aeroplanów. To gniazdo orle było martwe i ciche.
Ale nie zmniejszało to wcale piękności przyrody, istotnie przedziwnej właśnie w okręgu fortecznym. Pięknym także jest tak zwany „Scheldenfels“, góry za miastem, skąd otwiera się przecudny widok na całą zatokę i latarnie morskie, a po drugiej stronie na otwarte morze, gdzie już swobodnie bujają sobie stada „dżonk“.
Otóż ta poezja kraju, z jednej strony zrosłego z lądem, z drugiej przylegającego cichemi zatoczkami do oceanu, z całą swą nieprzebraną rozmaitością typów ludzkich, mogłaby być niewyczerpaną kopalnią dla malarza, poety, wogóle dla artysty. Artysta w rodzaju Kiplinga, artysta narodu, który istotnie jest obywatelem całego świata, mając do dyspozycji bliską, olbrzymią a tak niezmiernie zajmującą Północ, dalej w dwóch dniach drogi Japonję, w dwadzieścia cztery godziny jazdy Charbin, odległy o sto pięćdziesiąt wiorst od pustyni Gobi, stamtąd łatwo dostępny Pekin, Szangaj i Koreę, dysponuje materjałem prawie zupełnie nie eksploatowanym, bardzo mało znanym, a dającym perspektywy niezmiernie głębokie.
Czy Rosjanie umieli te bogactwa ocenić, skorzystać z nich? Nie. To wszystko leży niemal odłogiem. Ten świat reprezentuje pisarz nie rosyjski, lecz — polski Sieroszewski, jako „explorer“ nieznanych ziem, śmiało mogący stanąć w jednym rzędzie obok Kiplinga, Jacka Londona i Conrada.
Oczywiście, nie proponuję literatowi polskiemu, aby tam jechał zakładać „plantacje literackie“. My mamy co innego do roboty, choć, prawdę mówiąc, Władywostok i do nas trochę należy. Jest jednak charakterystyczne, że Rosjanie, do których ten port należał, w myśli swej narodowej nie umieli go sobie w żaden sposób przyswoić, nie zdołali go duchowo anektować. Jeśli powiemy, że i oni mieli co innego do roboty w domu — nie zaprzeczę, przeciwnie, na tej podstawie stwierdzę, że skoro we Władywostoku — prócz zwykłych interesów — nie mieli nic do roboty, on duchowo do nich nie należał.
A to znaczy, że ich wielkość, światowa ekspansja była sztuczna, przez rząd militarystyczny narzucona.
I że Rosjanie, choć może i chciwi zdobyczy, nie cenią ich sobie i nie kochają.
Zdobyć duszą nie umieją.
Dlatego, nie umiejąc w prawdziwem znaczeniu słowa zdobywać, stają się niszczycielami.
I to jet zasadniczy rys ich duszy.