<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Przez różowe szkiełka
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom VI
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Artystyczna S. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom VI
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

W skromnie umeblowanym saloniku na Lesznie, siedziały dwie kobiety. Starsza czytała z zajęciem „Kuryera,“ młodsza pochyliła jasną główkę nad krosienkami, pracując nad wyszyciem obrazu jakiejś czułej pary, na tle egzotycznych roślin i kwiatów. Właśnie obliczała ile krzyżyków zawiera płomienne oko włóczkowego bohatera, gdy starsza z okrzykiem przerażenia i zdziwienia zarazem, zawołała:
— Julciu! Julciu! Jezus Marya, jakaż okropna wiadomość!
— Co się stało? cioteczko — zapytało jasnowłose dziewczę, zwracając ku mówiącej duże niebieskie oczy.
— Wyobraź sobie, duszko, że Dezydery umarł! przezacny Dezydery! Mój Boże, czyż widząc go przed dwudziestoma pięcioma laty, przypuszczałam, że go już nigdy oglądać nie będę. Tak, tak, nie mylę się, to było istotnie przed laty dwudziestoma pięcioma, wówczas jeszcze żył mąż mój nieboszczyk, świeć Panie nad jego duszą... Ktoby się spodziewał, mój Boże...
— Przepraszam cioteczkę, kto był ten pan Dezydery?
— Kto? Kto był Dezydery? Wstydź się, Julciu, sądziłam, że lepiej ci są znane nasze koligacye i stosunki rodzinne? Pan Dezydery był to stryjeczny brat twego ojca. Czyż podobna, żebyś nie wiedziała o tem?
— Istotnie, słyszałam, że mam stryja tego imienia, ale nie spotkałam go nigdy w życiu... Co zaś do koligacyi rodzinnych wogóle, to droga cioteczko co nam po nich? Czy w najcięższych dla nas czasach, kiedy Wiktor nie miał jeszcze posady, a ja żadnego zajęcia, ktokolwiek z tej licznej, a jak ciocia twierdzi, świetnej koligacyi, znał nas? Czy przyszedł nam z pomocą?...
— Dziecko jesteś; zawsze co rodzina, to rodzina, zwłaszcza, gdy się w niej liczy tyle nazwisk starych i pięknych...
— Najpiękniejsze nazwisko jest to, jakie sobie człowiek sam zdobyć potrafi.
— Książki ci w głowach przewróciły, kochanie, ale Dezydery! Dezydery! ktoby się spodziewał? Umarł w Meranie, na obczyźnie, zdala od swoich, pewnie mu nawet garstki ziemi nikt na trumnę nie rzucił.
— Czy mieszkał stale za granicą?
— Właściwie, jeżeli mam ci prawdę powiedzieć, to on nigdzie nie mieszkał.
— Jakto, cioteczko?
— Dziwak był. Majętny bardzo i oszczędny przytem, lubił podróżować; w podróżach tych nie trwonił pieniędzy, mieszkał w trzeciorzędnych hotelach, żywił się byle czem, ale za to wszędzie był, wszystko co godne uwagi zwiedzał; powiadają nawet, że miał jakieś zbiory obrazów, starych książek; powiadają, że pisał jakieś dzieła, ale jak rzeczywiście było, nikt nie wie.
— Czy nie korespondował z krewnymi?
— Kto? on? co też ty mówisz?
— Przecież nie byłoby w tem nic dziwnego?
— Zapewne, ale mówiłam ci, że był to dziwak; nie miał zwyczaju odpisywać na listy, to też familia po kilku niefortunnych próbach dała za wygranę i nie trudziła go już więcej swoją korespondencyą.
— Czyż nie miał żony, dzieci?
— Nie, pamiętam; kiedy był jeszcze młody, sama go namawiałam, żeby się ożenił, obraziło go to bardzo, przez trzy dni mówić do mnie nie chciał. Powiedział wtenczas (pamiętam jak dziś), że człowiek myślący ma piękniejsze zadanie do spełnienia, niż siedzieć pod pantoflem kapryśnej kobiety.
— Proszę! dla czego pod pantoflem i dla czego kapryśnej?! — rzekła Julcia z nadąsaną minką — czyż wszystkie mają być kapryśne i złe.
— On tak sądził przynajmniej.
— Nieszczególne zdanie... ale wspominała cioteczka, że ów stryjaszek był zamożny, któż więc odziedziczy te skarby, skoro nie chciał szukać kapryśnicy i żył samotnie jak odludek.
— Otóż właśnie chciałam przeczytać, ale nie dałaś mi przyjść do słowa, w „Kuryerze“ jest coś o tem.
— Niechże cioteczka czyta.
— „Świetne zbiory złożone z książek, rękopismów, obrazów, starożytności, zapisał dla muzeum w Szwajcaryi, kapitały na rzecz akademii i na cele oświaty.“
— A to szanowny człowiek ten stryjaszek, cioteczko, wracam mu moją sympatyę, a jutro pomodlę się serdecznie za spokój jego zacnej duszy. O! teraz przekonywam się, że to nie był dziwak, moja ciociu.
— Jezus Marya! doprawdy, że wam wszystkim poprzewracało się w głowach. Zapisać taki majątek jakiejś akademii, mając biednych krewnych, to zacność! to u was nazywa się szlachetność! Koniec świata! koniec świata, zaiste. Niechby wreszcie, kiedy już tak pragnął zrobić prezent jakiemuś muzeum, ofiarował mu te wszystkie potłuczone skorupy i butwiejące szpargały, ale pieniądze! doprawdy, to głupstwo, że gorzej nie nazwę...
To mówiąc, ciotka rzuciła „Kuryera“ na ziemię i zerwawszy się z kanapy, zaczęła szybko chodzić po pokoju.
Julcia podniosła zmięte pismo i odszukawszy wiadomość o śmierci nieznanego stryjaszka, zaczęła czytać uważnie.
— Cioteczko — rzekła z uśmiechem — powtórnie muszę zwrócić honor temu stryjaszkowi; tu jest albowiem wydrukowane wyraźnie, że poczynił także zapisy na rzecz krewnych.
— Piękne mi zapisy! jakieś głupie resztki zapewne. U niego pierwsza była jakaś tam akademia, aniżeli bracia i siostry. Rodzonych nie miał wprawdzie, ale stryjeczni! Pomyśl sama: w Warszawie bieda aż piszczy, Józef ledwie zipie w swojej wiosczynie, ciągle pod grozą wywłaszczenia, wdowa po Karolu ma tylko emeryturę, która jej ledwie na życie wystarcza, a my? my, Julciu, my?! Czy nam słodko na święcie? Czy wszystko nam nie idzie jak z kamienia? Cóż tam jakaś akademia! tej żydzi nie sprzedadzą, zawsze bowiem znajdzie się jakiś półgłówek, który jej co zapisze.
— Nie trzeba grzeszyć, cioteczko, nam teraz bardzo źle nie jest, przecież Wiktor dostał nareszcie posadę w banku i przy swoich zdolnościach pójdzie wyżej. Mnie teraz również roboty nie brak, czemuż więc mamy się skarżyć? na co? na kogo? Bóg dobry daje nam zdrowie i spokój, a to już bardzo wiele. Nawet Wiktor, który był w zeszłym roku tak mizerny i blady, dziś jest znacznie silniejszy, wesoły; praca go nie nuży.
Ktoś gwałtownie szarpnął dzwonek w przedpokoju.
— O wilku mowa — rzekła Julcia, spiesząc do drzwi.
Zaledwie je otworzyć zdołała, wpadł do pokoju młody człowiek i nie zdejmując paltota, zaczął całować siostrę, następnie ciotkę, przyczem co chwila wybuchał wesołym śmiechem.
— Co tobie jest, Wiktorze? — spytała siostra.
— Wiktorze, czyś bzika dostał? — rzekła ciotka, z pewnem rozdrażnieniem w głosie.
Młody człowiek usiadł w fotelu, zrobił komicznie poważną minę i rzekł:
— Przedewszystkiem, moje panie, trzeba wiedzieć z kim się mówi i jak kogo należy uszanować. Wolno było opowiadać o bziku jakiemuś tam buchalterowi z jakiegoś prywatnego banczku, ale mnie, takiej osobie, to wcale nie wypada. Jestem człowiek z pozycyą i stanowiskiem, więc mi się należy szacunek. Dziwię się nawet, że ciocia na przyjęcie takiego jak ja gościa, nie wydobyła z kieszeni przedostatniego rubla i nie kazała przynieść butelki kwaśnego wina; byłoby to przyjęcie uroczyste i odpowiadające memu stanowisku społecznemu.
— Mój Wiktorze, trzymają się ciebie jakieś niesmaczne żarty, a ja bynajmniej nie jestem do nich usposobiona, mam ciężkie zmartwienie.
— Co tam zmartwienie! powiadam cioci, że już nie ma zmartwień. Wszystkie, jakie były, poszły na suche lasy. Jestem dziś taki potentat, że się nikogo i niczego nie boję, mogę nawet bez najmniejszej obawy spotkać się z najstraszniejszym naszym gościem, rudym Ickiem z Nowolipia.
Ciotka zaprzestała przechadzki po pokoju.
— Wiktorze — rzekła — zdaje mi się, że ci się coś pomyślnego zdarzyć musiało; jeżeli tak, to nie trzymaj nas w niepewności, lecz powiedz.
— Ślicznie, kochana ciociu; powiem wszystko od początku do końca, który będzie najciekawszy, tylko pozwólcie niech myśli zbiorę, a ty, kochana siostruniu, bądź łaskawa nalej mi filiżankę herbaty.
— Masz ją, nudziarzu i mów prędzej.
— Rano jak zwykle poszedłem do banku i nieszczęście chciało, że woźny jakoś źle obszedł się z piecem; wszystkich nas głowy rozbolały, a dyrektora najbardziej. Nie pracowałyście panie w banku, nie wiecie więc, co to znaczy, gdy dyrektora głowa boli, ale mogę was zapewnić, że w takiej chwili cały bank się trzęsie; najpewniejszy weksel może być nie przyjęty do dyskonta, buchalterzy dostają przekaz na wszystkich dyabłów, woźnym uszy puchną, słowem cały bank drży, jak podczas jakiegoś europejskiego krachu.
— Przypuszczam, że i ty drżałeś.
— Ja nie. Na szczęście jestem w wydziale depozytów, do którego szanowny dyrektor nie zaglądał, ale koło godziny drugiej woźny wręczył mi kartę.
— Od kogo?
— Otóż to najciekawsze, od mecenasa Borutowicza.
— Cóż żądał pan mecenas?
— Wzywał mnie do swej kancelaryi w pilnym bardzo interesie.
— Naturalnie, pobiegłeś tam natychmiast.
— Nie, cioteczko, nie przymawiając obecnym, jestem mężczyzną i, do pewnego stopnia przynajmniej, potrafię nad swoją ciekawością panować.
— Szkaradnik!
— O godzinie czwartej złożyłem porządnie papiery, zamknąłem biurko i dopiero poszedłem do owego jegomości. Starowina, jak kościany dziadek, w złotych okularach na nosie, siedział przy biurku, przeglądając akta. Gdy wszedłem, spojrzał na mnie i rzekł. Zmarły niedawno serdeczny mój przyjaciel Dezydery...
— Dezydery! — zawołała ciotka — zapisał ci?! ile? mówże ile? No, Wiktorze, bo dalibóg rozgniewam się na ciebie. Tu idzie o ważne rzeczy, o los całego życia, a ty...
— Moja ciociu, kiedy ja sam nie wiem ile mi zapisał.
— Przecież mecenas musiał ci powiedzieć.
— Powiedział tyle tylko, że stryj Dezydery pozostawił u niego testament, mocą którego zapisał mi folwark zwany Kalinówką.
— Śliczny folwark, znam doskonale — zawołała ciotka z uniesieniem radości. — Ślicznie, wybornie! winszuję ci z serca.
— I ja ci winszuję, drogi braciszku — rzekła Julcia, zarzucając mu ręce na szyję.
— A o Julci nie pamiętał jednak.
— O nie ciociu, tylko dał jej inną rolę.
— Jakto?
— Mnie zrobił właścicielem większej posiadłości ziemskiej, a Julcię moim... zgadnij czem...
— Alboż ja wiem... może gospodynią, albo szafarką.
— Jeszcze gorzej... Ciebie zrobił stryjaszek moim Ickiem.
— Ickiem?!
— Jeżeli wolisz, to Ickową. Zalecił bowiem, aby na hypotece Kalinówki zabezpieczyć dla ciebie dziesięć tysięcy. Umówmy się tedy o procent, moja śliczna Ickowo; a nie zdzieraj bardzo, bo teraz na szlachtę ciężkie czasy, dodał, wzdychając komicznie.
— O poczciwy! o zacny! niechże Pan Bóg da mu za to niebo — rzekła ciotka, składając ręce jak do modlitwy.
— Przebaczyła mu ciocia akademię?
— Dziesięć akademii mu przebaczę, skoro o krewnych pamiętał. Zacności człowiek!
— Toż samo mówił mecenas Borutowicz. Żart na stronę, kochana Julciu, ale usłyszałem przy tej sposobności, wiele ciekawych rzeczy i przekonałem się, jak fałszywe bywają sądy ludzkie. Borutowisz znał stryja Dezyderego od młodych lat, był jego przyjacielem, powiernikiem, doradcą.
— Słyszałam o tem — wtrąciła ciotka — to podobno znajomość jeszcze od szkolnej ławki.
— Tak jest i nietylko znajomość, ale przyjaźń, szacunek, uwielbienie prawie. Ten stary prawnik, z pozoru zimny jak kamień, suchy jak kodeks, przy którym całe życie przepędził, zawiędły w starych szpargałach, miał pełne oczy łez, gdy mi o stryju opowiadał. Trzymał mnie u siebie kilka godzin. „Musisz to wszystko wysłuchać co ci powiem, rzekł do mnie; żebyś wiedział jakiego mieliście człowieka w rodzinie i jak powinniście szanować jego pamięć i nazwisko, które nosicie. Nazywali go ludzie odludkiem i dziwakiem, wyśmiewali się z niego, że starym kawalerem pozostał, rodziny własnej nie założył, lecz on miał inne cele, rodzinę pojmował w bardzo szerokiem znaczeniu. Dla niego myśmy wszyscy byli braćmi. Z fortuny jaką miał, nietylko, że nic nie stracił, lecz żyjąc bardzo skromnie i oszczędnie, podwoił ją prawie. Hojny zrobił zapis na cele naukowe, ale i o krewnych nie zapomniał.
— Poczciwy! — wtrąciła ciotka — poczciwy Dezydery, taki śliczny folwark, bo i to trzeba ci wiedzieć, mój Wiktorze, że owa Kalinówka to złote jabłko. Co tam za położenie, jaki dworek, jaki ogród, a ziemia! Egipska ziemia, jak to mówią. Wody dość, łąki i las, jak przypuszczam niezniszczony, bo nieboszczyk nie pozwoliłby na to.
— Mówi ciocia zupełnie jak mecenas, bo i on wychwalał także Kalinówkę.
— Mój Wiktorze! — zawołała Julcia — mój braciszku! Kiedy tam tak pięknie, to pozwolisz mi przecież zobaczyć kiedyś owo złote jabłko; tak dawno już nie widziałam prawdziwego pola, ani lasu!
— Cóż za pytanie?! Spodziewam się, że wszyscy troje opuścimy to ciasne mieszkanie i udamy się na wieś, na swobodę. Ta myśl zachwyca mnie, ale...
— Jakież ale, mój kochany Wiktorze.
— Otóż pan Borutowicz, aczkolwiek nie narzucał mi swego zdania, radził jednak dobrze się namyśleć, czy nie lepiej będzie oddać Kalinówkę w dzierżawę, jakiemu porządnemu, pewnemu, a zamożnemu gospodarzowi. Radził mi przytem, żebym się z Warszawy nie wyprowadzał i posady w banku nie rzucał.
— Ale dla czego, mój kochany, dla czego? Skoro stryj ci zapisał majątek, dla czego nie masz z niego korzystać w całem znaczeniu tego wyrazu?
— Bo widzisz, moja Julciu, mecenas twierdzi, że w dzisiejszych czasach gospodarstwo jest trudne, zwłaszcza dla takiego, kto się na niem nie zna.
— Jużci co prawda to prawda — rzekła ciotka, — istotnie jest to zawód, którego nie znasz, mój Wiktorze.
— Eh! moja ciociu, czy to święci garnki lepią?! Nie znam się, wielka rzecz, to się poznam z czasem, nauczę. Sam Borutowicz mówił, że w Kalinówce jest doskonały rządca, agronom w całem znaczeniu tego wyrazu, mogę więc przy nim...
— Tak, to prawda — rzekła ciotka z westchnieniem — lecz, bądź co bądź, czasy teraz nie dobre: ciągle słyszę o sprzedażach, licytacyach. Każdy obywatel narzeka.
— Moja ciociu, kto ich nie zna?! Oni zawsze tak piszczą. Znam przecie wielu ludzi z tej sfery, przyjeżdżają tu często za interesami. Nie zdarzyło mi się jeszcze słyszeć, żeby który z nich był zadowolony. Jeżeli słońce świeci, płaczą że niema deszczu, gdy deszcz pada, krzyczą, że ich woda zaleje; mając dużo zboża płaczą, że ceny nizkie, skoro zaś zboże zdrożeje lamentują, że nie wiele zebrali. Znam ja ich, moja cioteczko, jak zły grosz. Widzę nieraz w handlu, jak przy butelce wina i to dobrego wina, utyskują na okropne czasy i dowodzą, że im na chleb braknie. To już natura ich taka, przyzwyczajenie....
— Ale zawsze, przecież ja tyle lat na wsi mieszkałam...
— Tem bardziej, tem bardziej. Ja wiem, że cioteczka jest zawołana gospodyni; więc też oddam jej pod komendę wszystkie krowy, będzie ciocia wyrabiała sławne na całą Europę, a może i na Amerykę nawet, masło i sery, będzie ciocia smarzyła arcydzieła konfitur i tym podobne osobliwości. O, proszę się nie wymawiać; wiem ja dobrze, że tak znakomitej gospodyni jak ciocia w świecie poszukać! Nieprawdaż Julciu?
— Ależ naturalnie.
Ciotka nie obojętna na pochwałę — rzekła z uśmiechem:
— Z tego coś powiedział, mój Wiktorze, widzę, że nie pójdziesz za radą mecenasa...
— Niech się ciocia nie dziwi. Przez całe życie było mi duszno i ciasno. Młodość moja upłynęła wśród murów szkolnych, a później przy męczącej pracy biurowej, teraz więc, gdy mi się nadarza tak niespodziewana sposobność, chciałbym odetchnąć pełną piersią, zaczerpnąć aromatycznego powietrza, które mi tylko z poematów jest znane.
— Pamiętasz, Wiktorze, jak mówiłeś: gdybym był bogatym....
— Jakto czy pamiętam? Cóż za pytanie! Istotnie los, a raczej stryj, którego nie znałem zupełnie, nie mógł mnie piękniejszym uszczęśliwić podarkiem.
— Rzeczywiście folwark prześliczny — wtrąciła ciotka.
— Cóż tam folwark! to rzecz podrzędna; ale stanowisko!
— Chłopstwo...
— Chłopstwo! co to jest chłopstwo pytam, przecież to bracia nasi, tylko duchem ubożsi.
— Kradną na potęgę, szkody robią.
— A dla czego? Dla tego, że tak zwana inteligencya wiejska nie umie się z nimi obchodzić, że ich za najmniejszą rzecz ściga i prześladuje; a mojem zdaniem to nie jest dobry system. Przecież to są ludzie, można im wyperswadować, wytłomaczyć, przekonać. Otóż możność zbliżenia się do nich, oddziaływania na ich serca prostacze, jest dla mnie bardziej ponętna, aniżeli sam majątek. Ona mnie zachwyca i ożywia, bo wierz mi cioteczko, że wedle mego przekonania, najpiękniejsze to zadanie człowieka stać się pożytecznym.
— Jak ty pięknie mówisz, Wiktorze! — zawołała Julcia, zarzucając ręce na szyję brata — pozwól niech cię uściskam serdecznie i wiedz, kochany mój braciszku, że będę najszczęśliwszą, jeżeli zdołam chociaż w drobnej cząstce przyczynić się do urzeczywistnienia twoich planów.
— Dziękuję ci; znam twój sposób myślenia i wiem, że pójdziesz ze mną zawsze ręka w rękę.
— Wszystko to pięknie mój Wiktorze — rzekła ciotka — ale zdaje mi się, że należałoby...
— Ah, kochana cioteczko, należałoby przedewszystkiem cieszyć się z szczęścia, które na nas najniespodziewaniej spadło.
— No tak, ale...
— Odrzućmy wszystkie ale, damy sobie przecież radę. Posiadamy majątek, a to dużo znaczy, gdyż daje możność urządzenia sobie życia w sposób dowolny.
— Zawsze nie obejdzie się bez kłopotów.
— Precz z niemi! Na teraz przynajmniej nie troszczmy się o nie. Wogóle uważam, że ludzie za wiele żądają od losu, zanadto się skarżą na świat i na życie, a w gruncie rzeczy ono nie jest tak złe jak się niejednemu wydaje.
— Teraz tak mówisz.
— Nie tylko teraz, ale i poprzednio miałem takie samo zdanie. Przechodziliśmy ciężkie koleje, to prawda, z wysiłkiem zdobywaliśmy codzienny kawałek chleba; ja chorowałem, zdawało się, że już giniemy, a przecież znaleźli się jeszcze dobrzy ludzie. Poczciwy nasz doktór podźwignął mnie z niemocy i prócz tego, przez swoje stosunki w sferach finansowych, przyczynił się nie mało do tego, że dostałem posadę. No i smutne nasze położenie polepszyło się. Sama ciocia przyzna, że w ostatnich czasach nie było nam tu bardzo źle. Mieszkanko szczupłe, lecz miłe i wygodne, nie zaznaliśmy głodu, nie chodziliśmy obdarci. Prawda, że gnębiły nas długi, a raczej dłużki dawniejsze, lecz zwierzchnicy okazywali mi wiele dobroci, nadzieja awansu była coraz bliższa urzeczywistnienia się.
— Wierzyłeś w nią? — spytała ciotka.
— Dla czego nie miałbym wierzyć? Bezpośredni zwierzchnik bardzo mnie lubił i dyrektor był dla mnie uprzejmy i przychylny, wszyscy koledzy życzliwi, pracowałem uczciwie, robiłem co do mnie należało, chodziłem do biura punktualnie.
— A jednak dwa razy już cię awans ominął.
— Wielka rzecz! Ominął dwa razy, lecz dostałbym za trzecim. Cioci się zdaje, że dyrektor ma zupełną swobodę w rozdawaniu awansów? Gdy wnosi za kim instancyę człowiek wpływowy, figura, na której dyrektorowi wiele zależy, to trudno, cóż on ma robić? Musi spełnić prośbę, może nawet wbrew własnej woli. Sądzicie panie, że dyrektor jest wszechwładny, lecz to nie prawda; są względy, z któremi musi on się liczyć, jak najzwyczajniejszy śmiertelnik, ale dajmy pokój tej kwestyi. Ostatecznie, cóż mnie to teraz może obchodzić? Jutro zaraz pójdę i podziękuję za posadę, a w tych dniach pojadę do Kalinówki, obejrzę jak tam jest, urządzę mieszkanie. Zobaczycie, jak wam wszystko przygotuję. Pokój dla cioteczki, pokój dla Julci, elegancko, czyściutko, porządnie; odetchniecie sobie po wszystkich kłopotach; cioteczka szczególniej na stare lata znajdzie wypoczynek, który jej się tak dawno, tak słusznie należy.
Tej nocy w skromnem mieszkanku na Lesznie nikt oka nie mógł zmrużyć; szczęście bowiem zwłaszcza niespodziewane, spędza swoim wybrańcom sen z powiek.
Wiktor marzył o pięknem pożytecznem życiu, które będzie nieprzerwanem pasmem dni szczęśliwych i uczciwie spędzonych. Marzył i śmiał się w duchu z tych, którzy posiadając kawał ziemi żyznej, żyjąc wśród przyrody, wśród prostego ludu, utyskują i narzekają, skarżą się i złorzeczą.
On im pokaże, co zrobić można na tem wdzięcznem polu, jakie świetne rezultaty otrzymać!
Marzył, że ta Kalinówka, zwyczajna dziś wioska, taka jak tysiące innych na świecie, pod jego wpływem, w skutek jego pracy i zabiegów, zamieni się w idealnie szczęśliwą oazę, w miniaturowy raj, w którym kwitnąć będzie dobro, piękno i cnota.
Myśli ciotki biegły zupełnie innemi drogami. Kobieta dawnej daty, religijna głęboko, przedewszystkiem pomodliła się gorąco za spokój duszy kuzyna, który uszczęśliwił Wiktora i Julcię. Potem myśl jej pobiegła w dobrze znane strony, do Kalinówki.
Pamięta ciotka doskonale ogród i dwór w Kalinówce; pamięta, gdyż w nim niejedną z lepszych chwil życia spędziła. Tam właśnie, przed laty, serce jej po raz pierwszy żywszem uderzyło tętnem, ale to już tak dawno, bardzo dawno...
Czas potrosze zatarł te wspomnienia, które dziś jak zasuszone kwiaty, pobladłe i bezbarwne, spoczęły na cmentarzu wspomnień.
Westchnęła tylko nad niemi dobra kobieta i zaraz zwróciła myśli na realniejszą drogę, do gospodarstwa, do służby. Ileż pracy ją czeka! Tyle lat w Kalinówce nie było dziedzica, nie było gospodyni! Bóg wie co się tam dzieje? po jakiemu wszystko idzie? Czy są ładne krowy, dość drobiu, czy czuwa nad tem kto? Wszystko wypadnie zreformować, po swojemu przerabiać. Zapewne musi tam być jakaś szafarka, czy klucznica, ale jaka? Może upija się, może kradnie, może nie dozoruje wszystkiego jak należy? O ludzi teraz bardzo trudno. Ciotka wie o tem bardzo dobrze, bo ileż to już w życiu swojem miała ze sługami do czynienia! Jedna gorsza od drugiej, ale nic to, ciotka czuje się jeszcze na siłach, nie brak jej energii; zaprowadzi też w Kalinówce ład wzorowy i Julcię gospodarstwa kobiecego wyuczy, ale nie na tem koniec. Będzie musiała dobrze sąsiedztwo poznać; dla Wiktora żonę, a dla Julci męża upatrzyć. Kocha te dzieci jak swoje własne, to też i szczęście ich ma przedewszystkiem na względzie. Sama i jedno i drugie wyswata, wesele dla Julci wyprawi. Myśli dobrej kobieciny biegną szybko, zmieniają się jak obrazy w kalejdoskopie, tyle roboty, tyle kłopotów ją czeka!
Julcia także zasnąć nie może, rozplotła długie, jasne włosy, oparła głowę na ręku i marzy. W jej wyobrażeniu wioska przedstawia się jak kartka z najpiękniejszego poematu. Marzy więc dziewczę o lasach zadumanych, czarnych, tajemniczych, szemrzących; o srebrnych wodach, łąkach ukwieconych, o barwnych motylach, co się w powietrzu gonią i dla odpoczynku na różach siadają. Marzy, a w uszach jej dźwięczy pieśń słowików, szelest liści, wód szmery... Ah, jakiż piękny świat, jaki wspaniały, jakie nieprzebrane skarbnice wdzięków posiada!
Dziewczę marzy i marzy, a nad miastem, nad wieżycami kościołów, nad okopconemi kominami fabryk, nad ulicami, w których czerwonawe płomyki świateł gazowych migocą, płynie księżyc poważny, spokojny i przygląda się z góry ziemi uśpionej; tej nieszczęśliwej i pięknej, tej kolebce ludzkiej i cmentarzowi zarazem; tej odwiecznej arenie życia, splecionego z przemijających kwiatków szczęścia i — długich, szarych pasem niedoli...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.