<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Przez stepy
Podtytuł Opowiadanie kapitana R.
Pochodzenie Nowele Tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1931
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

VIII.

We dwa tygodnie po opuszczeniu letniego obozu, wjechaliśmy w granice Utahu, a podróż, lubo po staremu nie bez trudów, jednakże z początku szła raźniej. Mieliśmy jeszcze do przebycia zachodnią część Gór Skalistych, tworzących cały splot rozgałęzień pod nazwą Wahsatch Mountains. Ale dwie znaczne rzeki: Green i Grand River, których zlew tworzy ogromne Kolorado, i liczne przytoki tychże rzek, przecinające góry we wszystkich kierunkach, otwierają w nich dość łatwe przejścia. Przejściami temi dotarliśmy po niejakim czasie aż do jeziora Utah, od którego zaczynają się słone ziemie. Otoczył nas kraj dziwny, jednostajny, posępny: wielkie doliny stepowe, okolone amfiteatrami tępo uciętych skał, następują tu jedne po drugich, wiecznie takież same i nużąco jednostajne. Jest w tych pustyniach i skałach jakaś surowość, nagość i martwota, tak, że na widok ich przychodzą na myśl pustynie biblijne. Jeziora tu słone o brzegach jałowych i bezpłodnych.
Drzew niema, łysa na ogromnych przestrzeniach ziemia poci się solą i potażem lub pokrywa się szarem zielem o grubych wałkowatych listkach, które rozłamane sączą sok lepki i słony. Podróż to nudna i gnębiąca, bo upływają całe tygodnie, a pustynia ciągnie się bez końca i w wiecznie jednakie, jednako skaliste otwiera się płaszczyzny. Siły nasze poczęły się znów wyczerpywać. Na stepach otaczała nas jednostajność życia, tu jednostajność śmierci.
Jakieś pognębienie i obojętność na wszystko opanowała zwolna ludzi. Minęliśmy Utah: ciągle te umarłe ziemie! wjechaliśmy do Nevady: to samo! Słońce piekło tak, że głowa pękała z bólu; promienie, odbite od pokrytej solą powierzchni, raziły oczy; w powietrzu unosił się pył jakiś, niewiadomo, skąd się biorący, który rozpalał powieki. Bydło pociągowe raz wraz chwytało zębami ziemię, a często padało, rażone słońcem, jakby piorunem. Większość ludzi trzymała się tylko myślą, że jeszcze tydzień lub dwa, i Sierra-Nevada ukażą się na widnokręgu, a za niemi upragniona Kalifornja. Tymczasem upływały dnie i tygodnie w trudach coraz większych. W ciągu tygodnia trzy wozy musieliśmy zostawić, bo nie było już dosyć zaprzęgów. O! ziemia to była nędzy i niedoli. W Nevadzie pustynia stała się jeszcze głuchszą, a stan nasz gorszy, bo rzuciły się na nas choroby.
Pewnego ranka ludzie przyszli mi powiedzieć, że Smith chory. Poszedłem zobaczyć, co mu jest, i z przerażeniem przekonałem się, że to tyfus powalił starego górnika. Tylu klimatów nie zmienia się bezkarnie; zmęczenie mimo krótkich odpoczynków odzywa się ustawicznie, a zarody chorób rozwijają się z utrudzenia i niewygód. Liljan, którą Smith kochał, jak dziecko własne i w dzień ślubu błogosławił, uparła się go pilnować. Ja, słaby człowiek, drżałem o nią duszą całą, alem jej przecie nie mógł zabronić być chrześcijanką. Przesiadywała też nad chorym całe dnie i noce, wraz z ciotką Attkins i ciotką Grosvenor, które poszły za jej przykładem. Drugiego dnia jednak stary stracił przytomność, a ósmego od dnia choroby umarł na rękach Liljan. Pochowałem go, wylewając rzewne łzy nad zwłokami tego, który nietylko był moim pomocnikiem i prawą we wszystkiem ręką, ale prawdziwym ojcem dla nas obojga. Myśleliśmy, że po tak bolesnej ofierze Bóg zmiłuje się nad nami, ale to był dopiero początek krzyżów, albowiem tego samego dnia zapadł inny górnik, a potem co dnia prawie kładł się ktoś na wozie i opuszczał go dopiero, znoszony na naszych rękach do grobu. I tak wlekliśmy się po pustyni, a za nami wlokła się zaraza, rzucając się na coraz nowe ofiary. Zkolei zachorowała i ciotka Attkins, ale dzięki staraniom Liljan choroba jej przesiliła się szczęśliwie. Dusza zamierała wówczas we mnie każdej chwili, i nieraz, gdy Liljan była przy chorych, a ja gdzieś tam na straży na przodzie taboru, sam wśród ciemności, to rękoma ściskałem skronie i w modlitwie do Boga kładłem się, jak pies pokorny, skowycząc o miłosierdzie dla niej i nie śmiejąc wymówić: „bądź Twoja, a nie moja wola“. Czasem w nocy, gdyśmy nawet byli przy sobie, budziłem się nagle, bo mi się zdawało, że zaraza uchyla płótno mego wozu i zagląda, szukając Liljan. Wszystkie te chwile, w których nie byłem przy niej, a takich było najwięcej, zmieniły się w jedną męczarnię dla mnie, pod którą giąłem się, jako drzewo pod wichrem. Dotąd jednak Liljan wytrzymywała wszystkie trudy i wysilenia. Najsilniejsi ludzie padali, a ją widziałem, zawsze wychudłą wprawdzie, bladą i z coraz wyraźniejszemi znakami macierzyństwa na czole, ale zdrową, przechodzącą od wozu do wozu. Nie śmiałem nawet pytać jej, czy zdrowa, tylkom ją brał w ramiona i przyciskał do piersi długo i długo, a gdym i chciał co rzec, to mnie tak coś ściskało w gardle, żem słowa nie mógł przemówić.
Zwolna jednak nadzieja zaczęła we mnie wstępować, a w głowie przestawały mi huczeć straszne słowa Biblji: „Who worshipped and served the creature more than the Creator?!“
Zbliżaliśmy się już do zachodniej części Nevady, gdzie za pasmem martwych jezior słone ziemie i pustynia skalista kończą się, a zaczyna się znowu pas stepowy równiejszy, zieleńszy i bardziej żyzny. Gdy po dwóch dniach drogi nie zachorował nikt, myślałem, że już się skończyła nędza nasza. A czas był wielki po temu!
Dziewięciu ludzi zmarło, sześciu było jeszcze chorych; pod wpływem strachu zarazy karność zaczęła się była rozprzęgać; konie nam powyzdychały prawie wszystkie, a muły były podobniejsze do szkieletów zwierzęcych, niż do zwierząt, z pięćdziesięciu wozów, z którymi wyruszyliśmy z letniego obozu, już tylko trzydzieści dwa wlokło się po pustyni. Przytem, ponieważ nikt nie chciał iść na polowanie, z obawy, aby nie upaść gdzie zdala od obozu i nie pozostać bez pomocy, zapasy więc nieprzymnażane kończyły się. Od tygodnia już, pragnąc je zaoszczędzić, żywiliśmy się czarnemi wiewiórkami ziemnemi, ale cuchnące mięso ich uprzykrzyło nam się tak, iż z najwyższem obrzydzeniem braliśmy je do ust. Zresztą i tej nikczemnej strawy nie było poddostatkiem. Za jeziorami jednak zaraz zwierzyna stała się częstszą, a pasza obfitszą.
Spotkaliśmy znowu Indjan, którzy napadli nas wbrew swoim zwyczajom w biały dzień i na równym stepie, — że zaś mieli kilkanaście sztuk broni palnej, zabili nam czterech ludzi. Ja w zamieszaniu zostałem ranny w głowę toporkiem tak silnie, iż wieczorem tegoż dnia straciłem od upływu krwi przytomność. Ale byłem prawie szczęśliwy, że się tak stało, teraz bowiem Liljan pilnowała mnie, nie chorych, od których mogła dostać tyfusu. Trzy dni przeleżałem na wozie, i to były dobre trzy dni, bo byłem ciągle przy niej, mogłem całować jej ręce, gdy mi zmieniała bandaże, i patrzeć na nią. Trzeciego dnia byłem już w stanie siąść na koń, ale dusza zesłabła we mnie, i udawałem jeszcze chorego przed samym sobą, byle tylko być z nią dłużej.
Jednakże teraz dopiero poznałem, jak byłem strudzony i jakie zmęczenie wychodziło z kości moich, gdym leżał. Bom przecież i nacierpiał się także poprzednio niemało, ze strachu o żonę. Wychudłem też jak kościotrup jaki, a jak dawniej na moją ukochaną, tak teraz ona na mnie spoglądała z trwogą i niepokojem. Ale, gdy głowa przestała już chwiać mi się z ramienia na ramię, — nie było rady! trzeba było siadać na ostatnią żywą jeszcze szkapę i prowadzić dalej tabor, tem bardziej, że jakieś niepokojące oznaki otoczyły nas znowu ze wszystkich stron. Upał stał się prawie nadnaturalny, a w powietrzu unosiła się jakby jakaś mgła brudna, jakby dym odległej srzeżogi. Widnokrąg zamącił się i zaciemnił; nieba nie było można dojrzeć, a promienie słońca przychodziły na ziemię rude i chorobliwe. Zwierzęta okazywały dziwny niepokój i oddychały chrapliwie, wyszczerzając zęby; my także piersiami wciągaliśmy ogień. Myślałem, że to jest skutek jednego z tych wiatrów duszących z pustyni Gila, o których opowiadano mi na wschodzie, ale naokół panowała cisza i żadne źdźbło trawy nie poruszało się na stepie. Wieczorami słońce zachodziło takie czerwone jak krew, a noc nastawała duszna. Chorzy jęczeli o wodę, psy wyły, ja zaś nocami całemi krążyłem o kilka mil od obozu, aby się przekonać, czy się czasem stepy nie palą. Ale nigdzie nie było widać łuny.
Uspokoiłem się wreszcie myślą, że to istotnie musi być srzeżoga, ale z pożaru, który już wygasł. W dzień zauważyłem, że zające, antylopy, bawoły, wiewiórki nawet ciągną pośpiesznie na wschód, jakby uciekając od tej Kalifornji, do której dążyliśmy z takiem wysileniem. Że jednak powietrze stało się trochę czystsze, a upał mniejszy, ugruntowałem się ostatecznie w myśli, że pożar miał miejsce, ale już przeszedł, zwierz zaś szuka tylko paszy gdzie indziej. Trzeba nam było tylko dotrzeć jak najprędzej na miejsce, by się przekonać, czy szlak pożarny można przebyć, czy też należy go objechać. Wedle mego wyrachowania, do gór Sierra-Nevada nie mogło być już więcej jak trzysta mil angielskich, czyli około dwudziestu dni drogi, postanowiłem więc dążyć do nich, choćby ostatnim wysiłkiem.
Jechaliśmy teraz nocami, bo w południowych godzinach upał osłabiał niezmiernie zwierzęta, a między wozami zawsze było trochę cienia, w którym mogły w dzień odpocząć. Jednej takiej nocy, którą — nie mogąc się już utrzymać ze zmęczenia i rany na koniu, spędzałem na wozie przy Liljan, usłyszałem nagle dziwne świstanie i zgrzyt kół trących o jakiś szczególniejszy grunt, a jednocześnie okrzyki: „stop! stop!“ rozległy się na całej długości taboru. Zeskoczyłem natychmiast z wozu i przy blasku księżyca ujrzałem woźniców schylonych ku ziemi i wpatrujących się w nią pilnie, a jednocześnie doszedł mnie głos: „Ho! kapitanie! jedziemy po węglu!“ Schyliwszy się, pomacałem grunt — istotnie byliśmy na spalonym stepie.
Zatrzymałem tabor natychmiast, i staliśmy resztę nocy na miejscu. Nazajutrz, skoro słońce weszło, dziwny widok uderzył nasze oczy. Jak okiem sięgnąć, ciągnęła się płaszczyzna czarna, jak węgiel; nietylko wszystkie krzewy i trawy były na niej spalone, ale ziemia zeszklona tak, że nogi naszych mułów i koła wozów odbijały się w niej jak w przezroczu. Nie mogliśmy dobrze dostrzec, jak szeroko przeszedł pożar, bo widnokrąg zamglony był jeszcze srzeżogą; kazałem jednak bez wahania nawracać ku południowi, by dotrzeć do krańca szlaku, zamiast hazardować się na zgliszcza. Wiedziałem z doświadczenia, co to jest podróż spalonym stepem, gdzie niema jednego źdźbła trawy dla zwierząt; ponieważ zaś ogień szedł widocznie z wiatrem w kierunku północnym, spodziewałem się, idąc ku południowi, dosięgnąć początku pożogi. Ludzie wypełnili wprawdzie mój rozkaz, ale dość niechętnie, bo pociągał on za sobą, Bóg wie, jak długą zwłokę w podróży. W czasie południowego odpoczynku srzeżoga rzedniała coraz bardziej, a upał zato stawał się tak straszny, że aż powietrze drżało z gorąca, i nagle stało się coś takiego, co za cud można było uważać.
Oto niespodziewanie owe mgły i dymy rozsunęły się, jakby na skinienie, i przed oczyma naszemi ukazały się Sierra-Nevada zielone i uśmiechnięte, cudne, pokryte błyszczącemi śniegami na szczytach i tak bliskie, że gołem okiem mogliśmy odróżnić szczerby w górach, zielone stoki i lasy. Zdawało nam się, że ich powiew świeży, pełen żywicznego zapachu jodeł, dolatuje nas przez zgliszcza, i że za kilka godzin dosięgniemy ich stóp kwiecistych. Na ten widok ludzie, wyniszczeni tą straszną pustynią i trudami, poczęli prawie od zmysłów odchodzić z radości: jedni padali na ziemię ze szlochaniem, drudzy wyciągali ręce ku niebu lub wybuchali śmiechem, inni pobledli, nie mogąc ani słowa przemówić. Oboje z Liljan płakaliśmy także z radości, która mieszała się we mnie ze zdumieniem, bom sądził, że najmniej sto pięćdziesiąt mil dzieli nas jeszcze od Kalifornji. A tymczasem góry śmiały się do nas przez zgliszcza i zdawały się, jakby przez czarodziejstwo jakie, przybliżać i pochylać ku nam, i zapraszać, i nęcić. Choć godziny wyznaczone na spoczynek nie minęły, ludzie ani chcieli słyszeć o dłuższem pozostaniu na miejscu; chorzy nawet, wytykając swe wyżółkłe ręce z pod dachów płóciennych, prosili, by zaprzęgać natychmiast i jechać. Raźno i ochotnie ruszyliśmy naprzód, a do świstu kół po zwęglonej ziemi łączyły się klaskania z biczów, śpiewy i okrzyki. O objeżdżaniu spalonego szlaku nie było i mowy.
Pocóż to i objeżdżać, skoro kilkanaście mil dalej była już i Kalifornja i jej cudne Góry Śnieżyste! Szliśmy więc naprzełaj. Tymczasem srzeżoga znowu z dziwną nagłością przesłoniła nam nasz widok promienny. Upływały godziny, widnokrąg stawał się coraz krótszy: wreszcie słońce zaszło, zrobiła się noc, gwiazdy zamigotały niewyraźnie na niebie a my ciągle jechaliśmy naprzód. Góry były jednak widocznie dalej, niż się zdawały.
O północy muły poczęły kwiczeć i opierać się, w godzinę zaś później tabor stanął, bo większa część zwierząt pokładła się na ziemię. Ludzie próbowali je podnosić, ale nie było sposobu. Całą noc nikt oka nie zmrużył. Przy pierwszych promieniach świtu wzrok nasz poleciał chciwie wdal... i nie znalazł nic... Czarna żałobna pustosz ciągnęła się, jak okiem sięgnąć, jednostajna, głucha i odrzynająca się surową linją od widnokręgu: gór wczorajszych nie było śladu.
Ludzie osłupieli, mnie zaś złowróżbny wyraz: „fata-morgana“ objaśnił wszystko, ale zarazem przejął dreszczem do szpiku kości. Co było robić? Iść dalej? A jeśli ta spalona płaszczyzna ciągnie się jeszcze przez setki mil? wracać? a nuż tam za kilka mil koniec pożarnego szlaku? zresztą, czy muły zdołają jeszcze zrobić tęż samą drogę napowrót? Nie śmiałem prawie sięgnąć okiem do dna tej przepaści, nad której brzegiem staliśmy wszyscy. Chciałem jednak wiedzieć, czego się trzymać. Siadłszy więc na koń, ruszyłem naprzód i z pobliskiego wzgórza objąłem wzrokiem szerszy widnokrąg. Z pomocą lunety dojrzałem w dalekości jakieś pasma zielone, gdy jednak po godzinie drogi dotarłem na miejsce, okazało się, że była to tylko kałuża, przy której brzegach ogień nie zdołał strawić zupełnie zielska — spalona płaszczyzna szła dalej, niż wzrok i szkła. Nie było rady! Należało cofnąć tabor i objechać pożogę. W tym celu zwróciłem konia. Spodziewałem się zastać wozy na tem samem miejscu, gdziem je zostawił, albowiem dałem rozkaz, by mnie czekano.
Tymczasem nie usłuchano już rozkazu. Ludzie popodnosili muły, i tabor szedł dalej. Na pytania moje odpowiedziano mi ponuro:
— Tam są góry, i tam pójdziemy!
Nie próbowałem się nawet szamotnąć, bom widział, że niema siły ludzkiej, któraby powstrzymała tych ludzi. Byłbym może sam wrócił z Liljan, ale nie było już mego wozu, a Liljan jechała z ciotką Attkins.
Szliśmy więc naprzód. Nadeszła znowu noc a z nią przymusowy odpoczynek. Nad zwęglonym stepem zeszedł wielki czerwony księżyc i rozświecił dal, zawsze równie czarną. Nazajutrz rano połowa tylko wozów mogła wyruszyć, bo od reszty pozdychały muły. Upał był w dzień straszny. Promienie, wchłaniane przez węgiel, przesycały ogniem powietrze. W drodze jeden z naszych chorych umarł w strasznych konwulsjach — i nikt nie zajął się jego pogrzebem. Położyliśmy go na stepie i pojechali dalej. Woda w wielkiej kałuży, przy której byłem wczoraj, orzeźwiła na chwilę ludzi i zwierzęta, ale nie mogła im wrócić sił. Muły od trzydziestu sześciu godzin nie uszczknęły już ani źdźbła trawy i żyły tylko słomą, wyciąganą z wozów, ale i tej już brakło. Jakoż dalszą drogę znaczyliśmy ich trupami, a trzeciego dnia pozostał tylko jeden, którego wydarłem przemocą dla Liljan. Wozy, a w nich narzędzia, które miały nam dać chleb w Kalifornji, zostały na tej potępionej po wszystkie wieki pustoszy. Wszyscy z wyjątkiem Liljan szli już piechotą. Wkrótce nowy wróg zajrzał nam w oczy: głód. Część żywności pozostała w wozach, to zaś, co każdy mógł udźwignąć, zostało zjedzone. Tymczasem koło nas, prócz nas, nie było żadnej żywej istoty. Ja sam tylko w całym taborze miałem jeszcze suchary i szmat solonego mięsa, ale chowałem je dla Liljan i gotów byłem rozerwać w szczątki każdego, ktoby się o tę strawę był u mnie upomniał. Sam także nie jadłem. A ta straszna płaszczyzna ciągnęła się bez końca.
Jakby dla powiększenia naszych mąk, w południowe godziny fata-morgana grała znów na stepach, ukazując nam góry, lasy, jeziora. Ale noce jeszcze były straszniejsze. Wszystkie promienie, jakie w dzień ukradły słońcu węgle, wychodziły z nich w nocy, paląc nasze nogi i napełniając spiekotą gardła. Takiej to nocy jeden z naszych ludzi dostał pomieszania zmysłów i, siadłszy na ziemi, począł się śmiać spazmatycznie, a straszny śmiech ten gonił nas długo w ciemnościach. Muł, na którym jechała Liljan, padł. Zgłodniali rozdarli go na kawałki w mgnieniu oka, ale dla dwustu ludzi cóż to był za posiłek! Upłynął dzień czwarty i piąty. Ludziom z głodu porobiły się twarze jakieś ptasie, i poczęli spoglądać nienawistnie na siebie. Wiedzieli, że ja mam jeszcze żywność, ale wiedzieli także, że zażądać ode mnie jednej kruszyny, to śmierć, więc jeszcze instynkt życia przemagał nad głodem. Karmiłem Liljan tylko nocami, by ich nie wściekać tym widokiem. Ona na wszystkie świętości zaklinała mnie, bym się z nią dzielił, ale zagroziłem jej, że w łeb sobie strzelę, jeśli choć wspomni o tem; więc jadła, płacząc. Jednakże umiała jeszcze ukraść w mej baczności okruszyny, które oddawała ciotce Attkins i ciotce Grosvenor. A tymczasem głód żelazną ręką targał i moje wnętrzności. W głowie paliło mnie od rany. Od pięciu dni nie miałem w ustach nic, prócz wody z owej kałuży. Myśl, że niosę chleb i mięso, że mam je przy sobie, że mogę jeść, zmieniała się w męczarnię! Bałem się przytem, że, jako ranny, mogę dostać obłędu i rzucić się na to jadło.
— Panie! — wołałem w duszy — już przecie nie opuścisz mnie do tego stopnia i nie zezwierzęcisz, abym się miał dotknąć tego, co ją może utrzymać przy życiu!
Ale nie było nade mną wtedy miłosierdzia. Szóstego dnia rano ujrzałem na twarzy Liljan ogniste plamki; ręce miała rozpalone: idąc, oddychała głośno. Nagle, spojrzawszy na mnie błędnie, rzekła szybko, jakby się śpiesząc w obawie, że utraci przytomność:
— Ralfie! zostaw mnie tu; ratuj się sam: dla mnie już niema ratunku!
Ścisnąłem zęby, bo mi się chciało wyć i bluźnić, i, nie rzekłszy nic, wziąłem ją na ręce. Ogniste gzygzaki zaczęły mi skakać przed oczyma w powietrzu i składać się w słowa: Who worshipped and served the creature more than the Creator! Ale jużem się odprężał, jak łuk, za mocno nagięty, i spoglądając w niemiłosierne niebo, odpowiadałem całą duszą zbuntowaną:
— Ja!
Tymczasem niosłem na moją Golgotę ten mój ciężar najdroższy, tę jedyną, świętą, ukochaną moją męczennicę. Nie wiem, skąd mi się brały siły. Stałem się nieczuły na głód, na upał, na zmęczenie; nie widziałem nic przed sobą: ani ludzi, ani spalonego stepu, tylko ją. W nocy stało się jej jeszcze gorzej. Traciła przytomność. Chwilami jęczała cicho:
— Ralfie, wody! — a ja, o boleści! miałem tylko solone mięso i suchary. W najwyższej rozpaczy rozprułem sobie nożem rękę, aby krwią własną zwilżyć jej usta, ale ona oprzytomniała nagle i, krzyknąwszy, wpadła w długie omdlenie, z którego myślałem, że już się nie ocuci. Przyszedłszy do siebie, chciała coś mówić, ale gorączka mąciła jej myśli, więc mruczała tylko pocichu:
— Nie gniewaj się, Ralf! ja jestem twoją żoną.
Niosłem ją dalej, milcząc, bom już i zgłupiał z boleści. Nadszedł dzień siódmy. Sierra-Nevada ukazały się wreszcie na widnokręgu, a tymczasem o zachodzie słońca światło mojego życia poczęło gasnąć także. Gdy zaczęła konać, położyłem ją na spalonej ziemi i sam klęknąłem przy niej. Oczy jej były szeroko otwarte, błyszczące i utkwione we mnie. Na chwilę zajaśniała w nich myśl przytomna. Wyszeptała jeszcze:
My dear! my husband! — potem przebiegł ją dreszcz, strach wymalował się na twarzy, i umarła.
Zerwałem sobie bandaże z głowy, straciłem przytomność i już nie pamiętam, co dalej było. Jak przez sen jakiś przypominam sobie ludzi, którzy otoczyli mnie i odebrali broń, później jakby kopali grób, a jeszcze później pochwycił mnie obłęd i ciemność, a w niej słowa ogniste: Who worshipped and served the creature more than the Creator?!



Obudziłem się w miesiąc potem już w Kalifornji, u osadnika Moszyńskiego. Przyszedłszy trochę do zdrowia, ruszyłem do Nevady; step tam porósł na nowo wysoką trawą i zazielenił się bujnie, tak, że grobu jej nie mogłem nawet odszukać, i do tej pory nie wiem, gdzie leży jej zewłok święty. Com uczynił takiego Panu, że odwrócił ode mnie oblicze swoje i zapomniał mnie na tej pustyni — nie wiem także. Gdyby mi choć na grobie jej wolno było czasem popłakać, ot, lżejsze byłoby życie. Co rok jeżdżę do Nevady i co rok szukam napróżno. Dziś upłynęły już od tych chwil strasznych lata całe. Nędzne wargi moje wymówiły już nieraz: bądź wola Twoja! ale źle mi bez niej na świecie. Człowiek żyje i chodzi między ludźmi, i śmieje się czasem, a stare samotne serce płacze tam i kocha, i tęskni, i pamięta...
Stary jestem, i niedługo w inną, wieczystą podróż mi się wybierać, o to więc tylko Boga jeszcze proszę, abym na onych stepach niebieskich odnalazł moją niebieską — i nie rozłączał się z nią już nigdy.

1879


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.