Przy blasku świeczki

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Klęsk
Tytuł Przy blasku świeczki
Pochodzenie Zwierzenia histeryczki
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia J. Czerneckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


PRZY BLASKU ŚWIECZKI


Zapadł wieczór, jakiś senny, cichy. Z oddali słychać ostatnie westchnienia dnia pracy i znoju, poryk bydła, nawoływania pastuszków, tu i ówdzie melodje smętnej jakiejś piosenki. W budynku szkolnym ulokował się szpital polewy i czeka na rannych.
Dr. Lenarski ukończył właśnie urządzanie sali operacyjnej i usiadł w oknie. Promienie zachodzącego słońca złociły dachy chat, czerwieniły szybki w oknach, rozlewały się po polach, nadając całej okolicy tę miłą, spokojną barwę, jaka cechuje letni wieczór przy zachodzie słońca.
Któżby powiedział, że obok tej cichej polskiej wsi, rozgrywają się straszne walki kolosów, krew płynie strumieniami, a żelazo pada deszczem, a tu tak cicho, tak spokojnie, jakby wieczny pokój panował na tej ziemi.
Ściemnia się. Lenarski myślą biegnie w strony rodzinne, w tem zdala zaczynają dochodzić jakieś pomieszane odgłosy, skrzyp, brzęk, dudnienie i odgłos kopyt końskich. Z pagórka zaczynają się staczać zwolna wozy Czerwonego Krzyża. W szpitalu rozpoczął się ruch gorączkowy, a Lenarski wyszedł przed dom, by dopilnować wyładowywania chorych.
Wozy stanęły sznurem przed szpitalem i zaczęto znosić rannych na noszach i kładziono pokotem w sieni. Lenarski przechodził od jednego do drugiego i badał, kogo najpierw opatrzeć należy. A ranni leżeli na noszach, a twarze ich wyrażały albo apatję zupełną, lub ból pomieszany ze znużeniem, lżej zaś ranni rozglądali się wokoło i prosili o papierosy. Wielu wodziło za lekarzem wzrokiem pełnym błagalnej prośby, bo z jednej strony widzieli w nim zbawcę, a z drugiej bali się ewentualnej operacji i bólów.
Wniesiono jakiegoś oficera a towarzyszący mu ordynans podał Lenarskiemu kartkę z djagnozą. Uszkodzenie było straszne i wymagało zaraz interwencji. Lenarski polecił też wnieść rannego do sali operacyjnej, gdzie już przy blasku świeczek uwijały się pielęgniarki.
Położono oficera na stole operacyjnym, a on ani drgnął, lecz leżał cicho z tym bohaterskim hartem ducha, jaki cechował naszych legionistów walczących dla idei. Lenarski umył ręce i zajął się raną, a była ona straszną. Z prawdziwem współczuciem popatrzył Lenarski na twarz rannego i właśnie blask świeczki rozjaśnił półcień na twarzy tegoż. Lenarski zadrżał... czy to złudzenie... wszak to Janecki, jego śmiertelny wróg, który zabrał mu jego ukochaną Olgę, który złamał mu życie i zgasił wszystkie młodzieńcze zapały.
I myśli różne, straszne, szybko biegły mu przez głowę, jak zwykle w ważnych chwilach życia. Czy mam go operować — czy zostawić swemu losowi? Inny lekarz, nie chirurg, zostawiłby go swemu losowi, bo by nie miał odwagi wykonać takiej operacji — ale ja jestem operatorem i mogę go łatwo uratować — i musisz uratować — rzekło sumienie lekarza. To twój obowiązek, a zresztą on biedny teraz i chory, dał w ofierze na ołtarzu ojczyzny wszystko, co miał w sobie, krwią swoją odkupił wszystko, a zapałem ideji postawił siebie w rzędzie bohaterów. A że jest, czy był twoim wrogiem, to tembardziej musisz go ratować! I ze zdwojoną energją przystąpił do operacji, czuł, że wykonuje zabieg, o którym dawniej i marzyć by nie śmiał, był siebie pewny i wiedział, że rannego uratuje, bo uratować musi.
Po operacji przeniesiono oficera na salę i w pewien czas Lenarski, uporawszy się z rannymi, przyszedł do niego i z radością zauważył, że chory śpi spokojnie, puls ma znakomity i miewa się wcale dobrze.
Było już całkiem jasno, gdy Lenarski znowu odwiedził operowanego. Wziął go za puls i chory obudził się i spojrzał na lekarza.
Zwykle, gdy chcemy sobie coś przypomnieć, mrużymy oczy, a ranny zamiast tego rozszerzył je ogromnie i patrzył, jakby w przerażeniu. Poznał widać swego wroga... lecz Lenarski uśmiechnął się życzliwie i rzekł łagodnym głosem: niech pan, panie poruczniku, będzie spokojny, już po operacji, jest pan na najlepszej drodze do wyzdrowienia. Operacja udała się znakomicie. Chory zamknął oczy i szepnął tylko: dziękuję.
W dwa dni później odesłano rannych dalej poza front i Lenarski w nawale pracy niemal zapomniał o tem zdarzeniu.
W kilka miesięcy potem przeniesiono go do szpitala zapasowego w Krakowie i tu nagle na sali ozdrowieńców zobaczył znowu Janeckiego.
Ukłonili się sobie i Lenarski poszedł dalej.
Skończył właśnie wizytę i siedział, odpoczywając w kancelarji, gdy ktoś zapukał... proszę...
Wszedł Janecki, a będąc niższy rangą, przybrał postawę wojskową i rzekł:
Panie kapitanie, nie miałem dotąd sposobności podziękować Panu za uratowanie życia. Wiem, że zrobiłem Panu wielką w życiu krzywdę, czuję w całej pełni, że źle postąpiłem, lecz Pan ukarał mnie swoją wspaniałomyślnością.
Wiem, jaką niemal cudowną operację wykonałeś Pan na mnie, wiem, ile w nią włożyłeś poświęcenia i trudu i dlatego dzięki Ci wielkoduszny człowieku i szlachetny lekarzu. Łzy przerwały mu dalsze słowa a i Lenarski był dziwnie wzruszony — podał dłoń pacjentowi i rzekł krótko: niech Pan będzie pewny, że cieszę się z duszy, iż Pan wyzdrowiał.
Pacjent wyszedł.
A Lenarski oparł głowę na ręku i myślał i nagle stało mu się jasnem, że właśnie ta nienawiść do wroga dokonała tu wiele. Odezwał się w nim lekarz i postanowił go ratować, bo to było jego obowiązkiem. Zaczął więc operację, a ta nienawiść zmieniła się nagle w zapał do pracy, dodała ręce jego pewności i odwagi i dlatego operował wtedy tak świetnie jak nigdy dotąd. Bo obowiązek lekarza jest wielki i święty, nie zna on wroga ni krzywdy mu wyrządzonej, widzi zawsze przed sobą tylko biednego chorego człowieka i ratować go musi!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Klęsk.