Zwierzenia histeryczki/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Klęsk
Tytuł Zwierzenia histeryczki
Podtytuł Nowele i opowiadania
Wydawca Księgarnia J. Czerneckiego
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia J. Czerneckiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Dr. A. KLĘSK


ZWIERZENIA
HISTERYCZKI



NOWELE I OPOWIADANIA






WARSZAWA — KRAKÓW
NAKŁADEM KSIĘGARNI J. CZERNECKIEGO


CZCIONKAMI DRUKARNI J. CZERNECKIEGO W KRAKOWIE.




TEMPERAMENT KOBIETY
(ZWIERZENIA HISTERYCZKI)


Tak panie doktorze, jestem histeryczką a raczej mimo mej woli ośmiu lekarzy za taką mnie uznało — cóż robić, trzeba się z tem pogodzić! Zostawszy tedy histeryczką, postanowiłam wyciągnąć przynajmniej z tego pewną korzyść naukową, studjuję więc wszystkie możebne teorje histerji i analizuję siebie równocześnie. Absolutnie nie mogę jednak pogodzić się ze zdaniem tych, którzy twierdzą, że histerja ma za podkład zawsze nie zaspokojoną sferę płciową. Weźmy n. p. takiego Weinnigera czyż zdanie: „im gwałtowniej jakaś kobieta mówi o swym wstręcie do seksualności, tem silniej odzywa się w niej natura zmysłowa“ — nie jest wprost oburzające? I kto mówi o tem, wy mężczyźni, którzy nie znacie zupełnie temperamentu kobiety! Gdy kobieta jest pozornie zimną, to u was zaraz jest już to nienormalne, gdy jest zbyt gorąca także, bo chcecie, by była ona szematem, który ma się zawsze dostosowywać do was, a to jest wprost niemożebne. Tę samą kobietę uzna też pan X. za histeryczkę, pan Y. powie, że jest zupełnie zimna, natomiast pan Z. będzie stanowczo twierdził, że jest zupełnie normalną i pełną temperamentu kobietą. Pochodzi to stąd, że na kwestję t. zw. temperamentu kobiety, zapatrują się ludzie bardzo rozmaicie, a najczęściej mylnie. Ogólnie podzielićby sobie można te zapatrywania na dwa obozy: jedni twierdzą, że kobiety tylko wyjątkowo mają temperament, drudzy znów są zdania, że sfera płciowa kobiety zajmuje przeważną część życia kobiety w stadjum utajonym, wybuchając żywiołowo co pewien czas.
A tymczasem w kwestji tej popełnia się zawsze ten sam błąd, że porównuje się i przyrównuje temperament kobiety z temperamentem mężczyzny, a tymczasem są to dwie zupełnie różne jakości. Mężczyzna w pojęciu samca, jest przeciętnie zawsze zdolny do aktu płciowego, nieomal z każdą nie brzydką kobietą. Zupełnie natomiast inaczej rzecz ma się u kobiety, bo te u niej z wyjątkiem patologicznego wprost temperamentu, kwestja zmysłowa stoi na drugim planie, i kobieta uczciwa wyjątkowo tylko odczuwa zaraz po poznaniu mężczyzny do niego pociąg zmysłowy. Ponadto na kobietę nie działa zmysłowo z zasady każdy przystojny mężczyzna (tak jak na was przystojna kobieta) owszem często wywołać może w kobiecie zmysłowość mężczyzna fizycznie nawet mniej miły. Sfera zmysłowa kobiety ma bowiem swoje specjalne cechy, których normalna sfera płciowa mężczyzn nie posiada.
Tak n. p. w odróżnieniu od sfery męskiej, cechuje żeńską wielka powściągliwość (jako wypływ różnych czynników fizjologicznych i wychowania) robiąca często wrażenie chłodu zmysłowego. Przyrównać by też można temperament kobiety do ognia, tlejącego pod grubą warstwą popiołu, stworzonego z zasad, konwenansów, obaw, wstydliwości i marzeń. Kto znajdzie się w tem szczęśliwem położeniu, że ogień ten rozdmucha, wtedy i temperament kobiety wybuchnie, natomiast w przeciwnym razie tlić on będzie i latami ukryty.
Jestem też absolutnie zdania tego, że płciowo zimna czy obojętna kobieta należy do wielkich rzadkości a w miejsce ich spotyka się tylko tak zwane „niezrozumiane kobiety“. Ogień ten można czasem łatwo rozdmuchać, lecz i łatwo zagasić.
A gdy mężczyzna dopuści do tego, że ogień ten przy nim zagasł, niech się już nie trudzi na nowo go rozpalić. Praca to daremna, zrobi zamiast tego z żony — jak się wyrażacie histeryczkę.
A teraz dalsza różnica. Tak zwane silne uczucie do kobiety łączy zwykle mężczyzna zarazem z silnym do niej pociągiem płciowym. Natomiast u kobiety często istnieć może głębokie uczucie a nawet miłość do mężczyzny, pozbawiona zupełnie pierwiastku zmysłowego. Ten ostatni może dopiero mężczyzna z czasem w niej zbudzić, lub też zbudzony na nowo stłumić, choć kobieta kochać będzie dalej. I dlatego obserwujemy w życiu często pozornie paradoksalne wypadki n. p.: żona kocha męża, lecz nie czuje do niego żadnego pociągu płciowego, który znów wzbudzić może w niej nagle mężczyzna uczuciowo dla niej obojętny, lecz trafiający w jej sferze zmysłowej w ton, którego mąż wyzyskać nie umiał czy nie potrafił.
Trzecią wreszcie różnicą jest to, że choć kobiety są moralniejsze, to jednak obojętnieją częściej względem mężczyzn zmysłowo i to często z błachych nieraz powodów. Bo temperament kobiety jest rzeczą bardzo subtelną i wymaga też subtelności. Nieraz brutalny gest, żart nie na czasie, lub też podrażniona ambicja i duma kobiety, gasi ogień jej temperamentu. Prócz tego zaś istnieje wiele przyczyn, jak choroby kobiece, zmartwienia, podejrzenia i inne, które stworzyć mogą obraz tak zwanej psychicznej impotencji. I znowu mamy histerję — powie pan — panie? O nie panie doktorze — histeryczkami bywają także kobiety zanadto zaspokajające swe pragnienia zmysłowe, nie liczące się z opinją, z nikim i z niczem. Lecz wy nie znacie kobiet zupełnie! Porywają was za sobą damy półświatka, posiadające kunszt działania na zmysły w sposób wyrafinowany, wprost naturze kobiecej przeciwny. Te dla was nie będą histeryczkami, bo sami przy nich robicie się nimi. Znosicie wtedy wszelkie kaprysy, ulegacie tym kobietom niewolniczo, błagacie je o jedno spojrzenie, a w żonie widzicie histeryczkę! Czyż więc dlatego jest ona w waszych oczach histeryczką, że jest uczciwą, że jej brak fałszu i blichtru życia?
Przy boku wesołych kobiet, marzycie o kobietach uczciwych i chcecie koniecznie tych dobrych cech w tych kobietach się dopatrzeć, a naodwrót w kobiecie uczciwej brak wam tego „pieprzyka“, który mają tamte, a który wy najfałszywiej uważacie za temperament. Trzeba lepiej znać kobietę, trzeba umieć ją rozumieć i wstawiać się w jej położenie, a nie żądać od niej tego, przed czem czasem wzdryga się jej natura, gdy dana chwila lub moment są potemu niestosowne.
Kobieta wymaga we wszystkiem pewnych, że tak powiem akcesorij, wymaga ich tembardziej w miłości. Rycerski gest mężczyzny potrafi ją często oszołomić i zaślepić, jak naodwrót kazanie o moralności odstręczyć.
Kobieta łatwo może zapalić się, lecz i łatwo może się ostudzić. Jeżeli więc ta sfera zmysłowa jest w niej tak subtelna, tak wątła i kapryśna, to przyzna pan, że trudno jest przyjąć, by była ona głównym podkładem jej duszy i by każda kobieta nerwowa, była nerwową tylko na tem tle.
Ach widzę pański ironiczny uśmiech i czytam teraz pana myśl: „czemuż, jeżeli tak twierdzisz, opowiadasz mi od godziny o temperamencie, czyż nie zdradzasz się sama?“ Przedewszystkiem odpowiem panu na to, że zupełnie nie twierdzę, ażeby cierpienie moje, jako moje osobiste, nie miało podkładu zmysłowego, ale zarazem obserwując inne kobiety „histeryczki“ nabieram przekonania, że są inne ważniejsze przyczyny, wywołujące t. zw. histerję. Nie przeczę, że wiele kobiet nie zdaje sobie zupełnie z tego sprawy, czy mają temperament czy nie, a gdy się je o to zapyta odpowiadają: „nie wiem naprawdę sama“. Czyż to jednak dowodzi, że tkwi w nich niezaspokojenie?
Kobieta ma tyle innych wpływów, mogących zastąpić jej to przez was wciąż wmawiane u kobiety „zaspakajanie“. Może być dobrą przyjaciółką, opiekunką swej rodziny, może być wreszcie matką. Czy pan potrafi kiedy zrozumieć, co to znaczy być matką? Ja nią nie byłam, a jednak pragnę tego całą duszą, marzę o tem w snach i na jawie, a dziecko byłoby dla mnie wszystkiem, wypełniłoby mi życie, byłoby dla mnie lepszem i stateczniejszem lekarstwem jak wasze bromy i walerjany. Powie pan znów na to: „bije się pani własną bronią, bo właśnie niezaspokojenie popędu zmysłowego w macierzyństwie jest powodem histerji“.
— Przepraszam — rzekłem na koniec, bo pani dotąd wszystko mówiła, ale nie jest to dowodem, że ja tak twierdziłem. Poglądy pani na temperament kobiety są zupełnie trafne, ale muszę stanąć tu w obronie mężczyzn.
Nie przeczę, że często źle rozumiemy i odczuwamy kobiety, ale też często one tylko są temu winne. Czyż nie mylą one nas swoją kokieterją, swą mieszaniną skromności z bezwstydem, swą naturą dziecka dużego a wyrafinowaniem zbyt dojrzałem? Żądacie od nas, by was rozumieć, by trafiać w odpowiednie chwile a same nam to utrudniacie, zmieniając się co chwila jak kameleon.
— O pozwól pan, że mu przerwę, więc chcielibyście, byśmy zawsze były jednakie? Zaraz nazwalibyście nas nudnemi, głupiemi kurami domowemi i t. p.
Czyż nie pociągają was najwięcej właśnie kobiety zmienne, kapryśne i tajemnicze?
Gdy, która z nas zrzuci tę maskę, to wy w zamian za to zaraz ją porzucacie, bo kobieta przestaje was interesować, gdy ustała być zagadką.
Wy sami w nas stwarzacie hysterję i to na każdym kroku — nie lubicie, gdy jesteśmy zbyt szczere, otwarte i wam oddane, gniewa was to, gdy nie bawią nas wasze dowcipy i wątpliwej wartości zabawy, gniewa was to, gdy za dużo pieniędzy wydajemy na stroje, lecz pogardzacie nami, gdy ubieramy się skromnie. Mimo zapewniań ciągłych, jakże mało macie dla nas szacunku! Wszakże sam Kant powiedział, że tezą kobiety jest: „chociaż nas kobiet mężczyźni wewnętrznie nie szanują, zmuszamy ich jednak, by nas za to kochali“!
Powstałem, by pacjentkę mą pożegnać, a ona rzekła: „idź pan już, idź, bo mnie zaczynasz złościć“! Ja panią, czem, jeżeli wolno spytać, byłem chyba cierpliwym słuchaczem?
— Właśnie ta cierpliwość pana mnie rozgniewała, słucha pan, słucha, czasem coś bąknie, a ja bym chciała właśnie, żeby pan ze mną się spierał ząb za ząb!
Ukłoniłem się sztywno, a ona podając mi rękę uśmiechnęła się do mnie czarująco i rzekła: no nie gniewać się na mnie, to nie ładnie, mnie trzeba wszystko przebaczyć, bo jestem przecież histeryczką...



SEN LEKARZA


W białych murach szpitala zaległa wieczorna cisza. Cisza szpitalna ma w sobie coś strasznego... pozornie wszystko spokojnie, zdaje się, że sen zacznie roztaczać nad biednymi chorymi swe dobroczynne skrzydła, a tu nagle rozlega się jęk lub krzyk bolesny! O ile w dzień jęk taki jako wyraz bólu jest zupełnie naturalnem zjawiskiem, o tyle w nocy w sali chorych ma on zupełnie inną niejako barwę. Bóle w nocy zwykle się nasilają, chory czuje się wtedy taki biedny, samotny, mdłe światło na sali, rzuca dziwne cienie, gorączka się wzmaga, odpychając sen ze znużonych powiek... szuka tedy oko jakiejś przyjaznej duszy, słów kilka pociechy, ulgi w cierpieniu.
A tu naokół towarzysze niedoli. Jedni spowici snem, inni apatyczni zapatrzeni w dal, inni skurczeni z bólu, lub niespokojni: To cisza szpitalna — cisza, której boją są nieraz najodważniejsi!


Doktor Słupski skończył właśnie wizytę wieczorną na swym dyżurze i usiadł w pokoju inspekcyjnym. Drzwi od tegoż uchylone dozwalały patrzeć mu wprost na dużą salę chorych. Słupski, doglądając ich, nabył już wprawy w słuchaniu. Poznaje dokładnie, że teraz jęknął amputowany, teraz żałośnie skarży się młody chłopak po operacji brzusznej, a teraz znowu ponury głuchy jęk wydaje pacjent ze złamaną szczęką.
Co pewien czas zalega salę cisza... pozornie zdawaćby się mogło, że chorzy usnęli, aż tu nagle nowa serja jęków lub westchnień bolesnych!
Zmęczone oczy lekarza kleją się do snu — zasypia. Do uszu dochodzą ciągle jęki i wywołują sen dziwny. Oto widzi na owej sali, jak chorzy wstają z łóżek, swobodni, weseli i wychodzą do ogrodu, a na łóżkach pozostają choroby. Lecz jakżeż one inne, jak dotąd je sobie przedstawiał! Oto na pierwszem łóżku leży rak żołądka o postaci skłębionej masy złożonej z resztek wykwintnych potraw i napojów! Skłębiona masa się rozwija, zmieniając się w stół wspaniale ubrany kwiatami, uginający się od sreber i kryształów. W wesołem towarzystwie siedzi tam młody człowiek, pełen zdrowia i sił! Wnoszą wytworne potrawy, lecz na każdej jakieś dziwne ciemne plamy. A młody człowiek bierze je w siebie ciągle i ciągle!
A oto na drugiem łóżku leży porażenie! Piękny młodzieniec w szale miłosnym wpija się w usta kochanki a ta sączy mu straszny jad do krwi!
Nagle jęk straszny, bolesny rozdarł powietrze! Słupski zerwał się i pobiegł na salę. Siostra miłosierdzia rozjaśniła lampy i wspólnie z lekarzem stanęli nad pierwszem łóżkiem. Tam wciśnięty w kąt, skurczony blado-siny leżał starzec z rakiem żołądka. Oczy dziwnie szeroko rozwarte utkwił uporczywie w Słupskiego i przerywanym od jęku głosem zaczął szeptać: czy wiesz, dlaczego ja teraz cierpię? Nie wiesz lub powiesz: masz raka żołądka. Tak, mam go rzeczywiście, ale to tylko wyraz mej choroby, coś, co stać się musiało i stało się. Chorobę mą i me cierpienia wywołało jednak me życie całe, trwonione lekkomyślnie w gonitwie za szałem i marą szczęścia ułudną. Wiedziałem, że wszystko zakończyć się musi jakoś strasznie i tak się też zakończyło!
Słupski zajął się pilnie cuceniem chorego a ten ciągnął dalej cichszym już głosem: doktorze, po co to wszystko? Co chcesz ratować? Cha! Cha! wyleczysz może mnie, nie, to nie jest w twej mocy, bobyś musiał odwrócić na nowo me życie, a wstecz żyć nie można!
Parę cichych westchnień i chory skończył życie.
Słupski spojrzał na kartę nadgłówną chorego i wyczytał:
Stefan Koroski, lat 68, zajęcie: artysta malarz. Ach, to ten Koroski, którego obrazy wzbudzały taki podziw na wszystkich wystawach świata! Czyż to możebne? A teraz leży przed nim biedny, nędzny trup, wsunięty w kąt łóżka!
Westchnął głęboko, poszedł do pokoju dyżurnego i w protokole zanotował: o godzinie 11, minut 20, zmarł chory na sali drugiej, łóżko pierwsze, wśród objawów zapadu. Rozpoznanie kliniczne: rak żołądka.



DZIWNA PRZYGODA W ŻYCIU
(OPOWIADANIE CHOREGO)


Operowałem swego czasu pewnego bardzo inteligentnego człowieka i przez dłuższe stykanie się zawiązaliśmy między sobą bliższą znajomość a rozmowy nasze schodziły często na różne ciekawe tematy. Razu pewnego przemówił do mnie: wiem, że pana, panie doktorze interesują zdarzenia z życia żywcem wzięte, opowiem też panu jednę moją dziwną przygodę.
Lat temu około dwadzieścia byłem młodym i podobno zajmującym (jak twierdziły kobiety) młodzieńcem. Bawiąc raz w Zakopanem, poznałem się z pewną młodą osobą i odrazu zakochałem się w niej na zabój, bo był to mój typ. Nim pójdę dalej wypowiem panu moje zapatrywanie na tak zwany „typ“. To, co w naszem doświadczeniu nazywamy przymiotem danej osoby lub rzeczy jest właściwie niczem innem, jak pewnym stanem naszej świadomości i stosunkiem tej osoby lub rzeczy do nas, bo wrażenia zmysłowe nie pouczają nas, jakiemi są rzeczy w istocie, tylko jak się nam wydają.
Do każdego spostrzegania i poznania obserwowanego przedmiotu, dołączają się prócz bezpośrednich wrażeń, także różne uzupełnienia, zachowane w pamięci z poprzednich doświadczeń, a pewność sądu polega właśnie na mniej lub więcej wyraźnej zgodności obecnych wrażeń ze śladami dawniejszego poznania.
O każdej też osobie znanej, mamy w umyśle niejako gotowy szkic, do którego potem przy każdem pojedynczem spostrzeżeniu dopasowujemy spostrzeżenia szczegółowe. Jeżeli ktoś n. p. poznał w życiu kobietę i odpowiadała ona wszystkim jego wymaganiom i marzeniom, to stanie się ona dla niego tym szkicem, więcej jeszcze wyidealizowanym, czyli będzie jego typem. Gdy pozna potem drugą przypominającą ów typ, poczuje do niej bezwiednie sympatję i choć osoba ta jest inną, to jednak przypomina mu ona jego typ choćby jakimś szczegółem. W miłości przechodzi się zwykle trzy stadja. Najpierw zwracamy uwagę tylko na dobre strony danej osoby, potem poznajemy i złe, ale staramy się je usprawiedliwić i wyidealizować, a w trzecim i złe strony tej osoby zaczynamy kochać. Gdy znowu miłość wygasa, proceder bywa odwrotny: zaczynamy najpierw „odczuwać“ owe złe strony, ale je usprawiedliwiamy, lecz z czasem zaczynają one nas coraz to więcej razić i budzą się wątpliwości czy rzeczywiście nasze usprawiedliwienia miały rację, czy też te złe strony są złemi rzeczywiście, w trzecim dochodzi do tego, że zaczynamy się dopatrywać tylko złych stron w danej osobie a o licznych nieraz dobrych, zapominamy. Poprzedziłem to tym wstępem, by dalej łatwiej być rozumianym.
Otóż jak wspomniałem, zobaczyłem ową osobę po raz pierwszy i odrazu się w niej zakochałem, zaraz powiedziałem sobie, to mój typ i byłem poprostu olśniony. Doznawałem wrażenia, że znam ją od dawna, że jest mi dziwnie blizką, wobec niej wszystko było mi miłe i wesołe, a bez niej szare i nudne. Niestety wakacje moje kończyły się i musiałem wyjechać. Wzajemności jej wcale nie byłem pewny, conajwyżej zaś przypuszczałem, że jestem dla niej sympatyczny — odjechałem też nie dowiedziawszy się nawet jej adresu, bo sama nie wiedziała jeszcze, gdzie po Zakopanem pojedzie.
W Krakowie począłem tęsknić i choć pracą zagłuszałem się jak mogłem, to jednak miłość zawładnęła mną na stałe, o czem niedługo się przekonałem.
Bo tutaj właśnie zaczyna się owa dziwna moja przygoda.
Było to w piękny jesienny dzień. Szedłem przez cudne krakowskie planty zamyślony, wtem wzrok mój jakby pociągnięty magnesem, skierował się na jedną z ławek i ujrzałem ją — moją wyśnioną z Zakopanego! Kłaniam się i przybliżam do ławki, lecz cóż to takiego? Moje bóstwo wprawdzie na mnie patrzy, ale tak dziwnie, tak obco — czyż mnie już zapomniała? Pełen rozpaczy staję też przed nią i pytam głosem pełnym żalu i wyrzutu: czy Pani mnie już nie poznaje? A na to ona: Pan daruje, ale nie mam przyjemności znać pana, zapewne jakaś pomyłka.
A jednak słyszę głos ten sam i widzę to samo rozkoszne przymrużenie powiek, lecz dla pewności pytam: wszak mam przyjemność mówić z panią Stefą Merlińską?
Nie panie nie jestem p. Stefa...
Osłupiałem, lecz przyszedłszy do siebie przedstawiłem się jej i usłyszałem nazwisko Wanda Rodecka. Wobec tego zacząłem się tłumaczyć i opowiadać, jak łudząco jest podobną do kobiety, którą kocham szalenie. Rozmawialiśmy dalej wesoło, lecz zaraz zauważyłem na sobie, że ta kobieta działa na mnie szalenie; powiedziała mi dużo o sobie i wreszcie pożegnawszy się ze mną grzecznie, odeszła. A ja poczułem wtedy coś strasznego — bo kochałem się już i w tej kobiecie! I zaczęły się dla mnie obecnie chwile męki trudnej do opisania — bo wyobraź sobie pan, panie doktorze kochałem się obecnie naraz równocześnie w dwóch kobietach! Złośliwy chochlik śmiał się ciągle we mnie i mówił:
A którą wolisz? A co zrobisz z drugą, gdy się z jedną ożenisz? Czy nadal tę drugą kochać będziesz? A co się stanie, gdy w życiu spotkasz jeszcze kilka takich samych kobiet?
Doprowadzało mię to do rozpaczy, a w końcu do stanu, który pańscy koledzy uznali za pewne zboczenie i stałą ideę.
Leczyłem się dłuższy czas w sanatorjum i pod wpływem spokoju i sumiennej opieki lekarskiej zacząłem zwolna przychodzić do siebie. Nareszcie wyzdrowiałem, lecz bałem się ciągle chwili spotkania z którąś z tych dwóch kobiet. Lecz to spotkanie właśnie mię wyleczyło! Po kuracji pojechałem na odpoczynek do Krynicy i tu zaraz na drugi dzień spotkałem na deptaku opartą na ramieniu jakiegoś pana jednę z nich — lecz którą nie wiedziałem. Ukłoniłem się, a ona, po chwilowym namyśle, odkłoniła się grzecznie a nawet oglądnęła się za mną. Dowiedziałem się od kogoś, jak się obecnie za mężem nazywa i gdzie mieszka i nie namyślając się długo poszedłem do niej z wizytą. Była to pani Stefa, która kilka miesięcy temu wyszła za mąż. Lecz któż opisze moje zdziwienie: im więcej rozmawiałem z nią, tem więcej wydała mi się mniej sympatyczna; jakieś, jakby łuski opadały mi z oczu. Odkryłem n. p., że brzydko się śmieje, że ma złe błyski w oczach, ruchy trochę za ciężkie i mimowoli stanął mi przed oczami obraz panny Wandy jakiś promienny i otoczony aureolą idealną. Stałe porównanie wypadało zawsze też na jej korzyść i zacząłem unikać spotykania się z panią Stefą, tak jak unikamy osób dla nas nie sympatycznych.
Wróciłem do Krakowa dziwnie jakoś spokojny. Nie długo spotkałem pannę Wandę i wierz mi pan, panie doktorze, dopiero wtedy poznałem, że ją tylko rzeczywiście kocham i że tylko ona jest tą jedyną, dla której warto poświęcić życie.
Zadzwonił, a w drzwiach ukazała się jego żona.
O to ma pan przed sobą, panie doktorze, ową pannę Wandę, a zarazem moją najukochańszą żoneczkę!
Rozmawialiśmy chwilę wesoło, gdy wtem mój pacjent zaczął znowu mówić:
Gdybym był nie poznał Wandy, bardzo możebne, że starałbym się o względy pani Stefanji, może pojąłbym ją za żonę i czuję, że całe życie byłbym nieszczęśliwy, bo ta kobieta była nie dla mnie.
Bo jeszcze kobieta w naszym typie niekoniecznie musi być „naszą“ w całem tego słowa znaczeniu. Niestety nie wszyscy są w życiu w tem szczęśliwem położeniu, w jakiem ja się znalazłem. Najczęściej na świecie poznaje się ów sympatyczny dla nas typ i ten pociąga nas dziwnie ku sobie. Nie mając porównania zaślepiamy się w nim, dodajemy do niego wszystkie nasze wyidealizowane w owym typie przymioty a dopiero życie i pożycie wykazuje nam naszą pomyłkę i wadliwą intuicję. Bo typ zewnętrzny a obraz duszy, to czasem wręcz odrębne wartości.
To ciekawe jednak, zapytałem, że pan, poznawszy p. Wandę, odrazu nie poznał, o ile ona przewyższa tamtą i Panu więcej odpowiada?
Tak zadawałem i ja to pytanie sobie i w końcu doszedłem do rozwiązania. Oto ocenić możemy różnice dwóch podobnych przedmiotów czy osób dokładnie tylko wtedy, gdy je widzimy równocześnie lub naprzemian, ale koniecznie w ten sposób, byśmy kolejne obserwacje mogli za trzecim przynajmniej razem skontrolować. Poznałem najpierw p. Stefanję a potem moją Wandę. Potem myślałem często o obu, przyczem obraz Wandy był wyraźniejszy. Spotkawszy potem znowu panią Stefanję, zacząłem ją już studjować krytycznie, przyrównując do Wandy a raczej, starając się wyszukać różnice. Natomiast, biorąc Wandę za pannę Helenę, starałem się wcielić w nią wszelkie pozostałe w mojej duszy idealne wrażenia o pani Stefanji.
Niestety jednak często ludzie nie mają sposobności na takie eksperymenty, porównują tylko dany typ ze swoim ideałem w duszy, a zaślepieni chwilowym szałem ubierają go sami w szaty purpury królewskiej, wzięte z własnej wyobraźni. Później dopiero przekonywują się, jak owa kobieta nie pasuje jednak do owych ram — ale wtedy już za późno!
Powstałem, by się pożegnać — uścisnęliśmy sobie dłonie, a pacjent rzekł mi jeszcze na pożegnanie:
Tak panie doktorze — czasem trzeba dostać bzika, by zacząć potem myśleć rozumnie!



CZŁOWIEK SZAKALEM
(ZDARZENIE PRAWDZIWE)


Do szpitala przywiózł młody małżonek żonę, która nagle na balu ciężko zasłabła. Położono ją zaraz na stole operacyjnym. Była to młoda, piękna kobieta — twarz jej blada stanowiła duży kontrast ze wspaniałą, jaskrawą toaletą balową, od której dziwnie jakoś odbijała znowu poważna biel sali operacyjnej. Mąż czekał w poczekalni a lekarze przystąpili zaraz do badania. Niestety na wszelką pomoc było już zapóźno, straszny krwotok wewnętrzny złamał w pełni rozkwitu to młode życie! — Umarła...
I lekarze, ci ludzie, o których się mówi, że mają kamienne serca, stali wobec trupa tej kobiety z głębokiem współczuciem. Bo oto — może dwie godziny temu — ta młoda istota cieszyła się życiem i z rozkoszą płynęła wsparta na ramieniu dansera w takt walca po sali balowej... jeszcze przyniosła ze sobą subtelną jakąś woń perfum, jedna jej ręka obciśnięta rękawiczką trzymała kurczowo wachlarz i przyczepiony do niego karnecik...
Pierwszy sekundarjusz ocknął się z zadumy, westchnął i rzekł:
Pójdę, trzeba męża o zgonie zawiadomić.
Krokiem wolnym skierował się ku poczekalni, po której mąż chodził tam i z powrotem, paląc papierosa.
Proszę Pana, niestety muszę Panu zakomunikować smutną wiadomość, wszelki ratunek jest wykluczony, żona Pana zmarła!
Co Pan mówi! nie żyje... to straszne...
Lekarz wskazał mu ręką drzwi sali operacyjnej i młody człowiek skierował tam swe kroki.
Wszedł — staliśmy z zapartym oddechem, nie spuszczając z niego wzroku. A on szedł wolno, niemal automatycznie ku zwłokom i zatrzymał się tuż przy nich... Twarz jego nieco przybladła, ale nic z niej wyczytać nie można było. Patrzył chwilę na twarz a potem wzrok jego pobiegł po całej jej postaci. Nagle jakby się ocknął i zwracając się ku najstarszemu lekarzowi, rzekł: jestem biednym urzędnikiem, nie stać mnie na pogrzeb żony, a skoro tu już jest, to proszę ją pochować, jako zwłoki szpitalne. Szybkim ruchem przysunął się ku zwłokom, zdjął jej brutalnie z palców obrączkę i pierścionki, wyrwał niemal kolczyki, włożył wszystko szybko do kieszeni palta i skłoniwszy lekko głową ze słowami: żegnam Panów — wyszedł szybko ze sali...
Staliśmy jak skamieniali, wtem nasz drogi i luby kolega Zdaniecki, porwał się i krzycząc: „ależ to szakal, dogonię go i wypoliczkuję“, wybiegł za nim.
Za chwilę wrócił, bo na szczęście nie dogonił już w gmachu owego człowieka.
Dowiedziałem się potem bliższych szczegółów o tej parze od siostry zmarłej. Ów straszny człowiek ożenił się z nią przed paru miesiącami w nadziei, że odziedziczy po ojcu, przedsiębiorcy, duży majątek.
Niestety ojciec stracił całą fortunę na spekulacjach i wtedy młody małżonek zaczął żonie robić sceny, wysuwając się przed jej oczami jako ofiara.
A była to istota dobra i cicha. Jeszcze teraz pamiętam doskonale tę jej dziecinną niemal twarzyczkę, jakby śpiącą w tej balowej toalecie na sztywnym stole operacyjnym!
Jeszcze i teraz po latach, gdy spotkamy się z kolegami, wspominamy nieraz ten wypadek, to biedne niewinne stworzenie i tego męża szakala, obdzierającego ciepłe jeszcze zwłoki swej młodej żony.



KOŃSKA KURACJA


Opowiem panu, panie doktorze, jak się wyleczyłem z kamieni żółciowych, bo to historja ciekawa. Przed laty dziesięcioma zaczęło mnie pobolewać z prawej strony, poszedłem do naszego lekarza w miasteczku, on zbadał mnie, popukał, pokiwał głową i rzekł: ma pan dobrodziej kamice czy kamienicę (bo nie pamiętam) żółciową, zapiszę panu lekarstwo, ale trzeba jechać do Karlsbadu, inaczej może się skończyć na operacji. Należy zachować djetę, unikać alkoholu; zmartwień, jakoteż wysiłków fizycznych. Gadaj sobie zdrów, pomyślałem wychodząc, albo mówisz prawdę albo nie! Jeżeli jest to prawda, to cóż mi pomogą proszki, jeżeli ja muszę się irytować na wsi, jeździć konno i wózkiem, a od czasu do czasu i gorzałki trzeba się napić. Albo więc robić wszystko i żyć jak Kameduła, albo szkoda czasu i atłasu. Wybrałem to ostatnie. Czytam raz gazetę i natrafiam na anons: Chologen, leczy radykalnie kamienie żółciowe, skutek pewny, tysiące podziękowań, świadectwa powag lekarskich i t. p.
Sprowadzam więc sobie od razu owe pigułki i łykam je podług przepisu, prócz tego radzą mi pić na czczo piołunówkę — piję, pić oliwę — piję, masować brzuch — masuję, kąpać się w gorącej wodzie — kąpię, jeść tłusto — jem, i co pan powie! Bole stawały się coraz to rzadsze, aż ustąpiły zupełnie. Jestem też zupełnie kontent ze siebie, tylko może pan zobaczy, dlaczego ta prawa strona jakaś twardsza jak lewa?
Zacząłem badać pacjenta i rychło cała sprawa stała się niestety dla mnie jasną. Jego końska kuracja nie wiele mu pomogła, zniknęły wprawdzie typowe kolki, ale właśnie dlatego, że wytworzył się rak pęcherzyka żółciowego, który zamknął tak ujście, że kamyki, nie próbowały już starań, by się do przewodu przecisnąć.
Stałem nad chorym i myślałem właśnie, jak mu przedstawić tę sprawę, gdy on śmiejąc się z całego serca powiedział:
— No, niech się pan, panie doktorze tak nie martwi, że ja w waszą medycynę nie wierzę i sam się wyleczyłem, to się zdarza, przecież panu ufam, bo przyszedłem do niego, trudno, nie możecie być nieomylni, niech pan lepiej to wszystko spamięta i innym tak ordynuje. I niech pan sobie pomyśli, że ten tam doktorzyna przed 10 laty groził mi operacją i coś nawet mówił, że może się nawet zrobić jakiś guz!
— Drogi
panie, rzekłem, niestety miał on zupełną rację — bo niestety pan właśnie ma taki guz.
Obywatel wzruszył tylko ramionami, ubrał się szybko i rzekł mi na pożegnanie: radzono mi pana, jako bardzo sumiennego lekarza, widzę jednak, że jesteście wszyscy jednacy — szkoda czasu — leczyłem się dotąd sam, leczyć się będę też sam dalej!
Do widzenia!
Nie potrzebuję chyba dodawać, że ten biedny człowiek w trzy miesiące zakończył życie, twierdząc, że temu „wszystkiemu“ winni doktorzy.



MĄŻ JAKO LEKARZ


Doktór Sorański należał do najbardziej wziętych lekarzy miasta X., a prócz rozległej praktyki dopisywało mu szczęście na każdym kroku, miał ukochaną młodą żonę, dwoje cudnych dzieci i byt zapewniony. Lecz był on filozofem i zawsze mawiał, że boi się w życiu jakiejś katastrofy, bo mu na świecie jest zbyt dobrze. I katastrofa ta nadeszła i to jeszcze pod postacią, której najmniej się spodziewał. Razu pewnego wracał późno do domu ze wsi od chorego. Sorański jechał i cieszył się, że za chwilę ujrzy swój miły domek, przeglądający przez bukiety bzów i jaśminów, uściśnie swą drogą żoneczkę, porwie na ręce swe dziatki i wśród miłego gwaru zasiądzie do stołu. Zapewne w jadalni będzie już zaświecone, myślał, skręcając na rogu. Lecz domek majaczył swą białością między krzewami, a żadne światło nie rozweselało oka. Zajechał pod dom i odrazu uderzyła go jakaś pustka i cisza — jakby w przeczuciu wszedł cicho na palcach do sieni i tu zaraz zjawiła się służąca, mówiąc stłumionym głosem: proszę pana doktora, z panią naszą coś niedobrego się dzieje! Zrzucił prędko palto i szybko wbiegł do sypialni — mimo słabego światła świecy odrazu uderzyła go jako lekarza dziwna bladość twarzy żony. Przywitał się z nią jak zwykle czule, lecz zaraz lekarz zaczął brać w nim górę, począł ją badać, dopytywać i dotknął pulsu... aż drgnął, puls ledwie dał się wyczuwać! Wkrótce niestety nie było mu tajnem, że stan jest bardzo groźny a krwotok wewnętrzny wymaga natychmiastowej operacji. Przeszedł szybko do telefonu, lecz niestety kolegi, do którego jedynie miał zaufanie jako do operatora, nie było w domu, bo wyjechał właśnie na wieś do chorego. Przewozić żony w takim stanie nie można, podobnie nie ma czasu na wołanie specjalisty ze stolicy; czekanie dalsze grozi życiu — więc cóż robić?
Sorański ukrył twarz w dłoniach i zimny pot pokrył mu czoło — nagle wstał, wyprostował się i wyrzekł z mocą: nie ma innej rady muszę sam ją operować!
Powrócił do żony i w formie tkliwej lecz stanowczej przedstawił jej rzecz całą i czekał odpowiedzi. A ona zapytała tylko: czy tak być musi Janku? Tak dziecino, innej rady niema. A kto mnie będzie operował? Sorański drgnął — ja, Stefo, bo Witowskiego niema, a któż innyby się tego podjął.
Ty! A to bardzo dobrze, ja ci tak ufam Janku, wiem, że z całych sił pragniesz mego zdrowia, więc dołożysz takich starań, jak nikt inny, bym prędko przyszła do zdrowia — nie zwlekajmy zatem.
Sorański automatycznie poszedł do telefonu, poprosił dwóch kolegów do pomocy i upadł na fotel. Czyż znajdzie na tyle siły i zimnej krwi, by dokonać operacji na niej, i to jeszcze operacji, którą wykonywał dawno już w klinice, tu w tych złych dla aseptyki warunkach. Lecz jakiś głos rzekł mu: już zdecydowane, wstań i rób, co do ciebie należy!
Zerwał się niemal z fotelu, gorączkowo przygotował instrumenta i opatrunki i właśnie kończył, gdy zjawili się koledzy. I oni zbadali chorą i konsyljum orzekło, że chodzi tu o pęknięcie ciąży pozamacicznej.
W twarzy ich widział pewne zakłopotanie ale nie zważając na to poszedł po pacjentkę.
Ucałował ją czule, wziął w ramiona jak dziecko a ona tuliła się do niego drżąca a swemi blademi wargami przyciskała się do twarzy i szeptała ciągle: Janku, ja ci tak wierzę!
Położył ją na stole, nachylił się nad nią, złożył jeszcze ostatni pocałunek na jej czole jako mąż — nagle się wyprężył, błysk zaświecił w jego oczach, zbudził się w nim lekarz i głosem już stanowczym i pewnym powiedział: proszę kolegi zaczynać narkozę!
Rozpoczęła się operacja — właśnie miał prowadzić cięcie i mimowoli dreszcz go przebiegł, zwłaszcza, że kolega asystujący odezwał się wtedy zupełnie nie w porę: podziwiam kolegę, że ma odwagę operować własną żonę!
Teraz nie pora o tem rozprawiać — odburknął twardo i ręką już całkiem pewną poprowadził cięcie. Z jamy brzusznej zaczęła buchać krew i była chwila, że Sorański zaczął strasznie wątpić w siebie, czy da sobie rady, czy zorjentuje się w sytuacji, popatrzył mimowoli na twarz uśpionej i ujrzał tylko jakby łagodny uśmiech jej lubej twarzyczki.
Janku, ja ci tak wierzę! — zaszumiało mu w głowie!
Znowu sprężył się jak stal, opanował krwotok i nawet nie zadrżał, gdy płód, jego własne przecież przyszłe dziecię, wyjął na zewnątrz. Szybko i pewnie dokończył zabiegu — żona była uratowana!
Obandażował ją sam, przeniósł na łóżko i siadł koło niej.
I nagle odezwał się w nim znowu mąż — poczuł się tak dziwnie osłabiony i bezwładny, że myśleć poprostu nie mógł. Patrzył w jej bladą twarzyczkę jak w tęczę, a ręce tak mu drżały, że pulsu wyczuć nie mógł. Prosił więc jednego z lekarzy, który właśnie wchodził, by się pożegnać o zbadanie pulsu.
Wcale dobry, panie kolego, nie można go porównać z tem, co było przed operacją. Lekarze odeszli — został sam.
A teraz dopiero zjawiła się reakcja i przestał poprostu logicznie myśleć, natomiast zaczęły go prześladować różne wątpliwości — czy ja jednak dobrze krwotok zatamowałem, czy tam co nie krwawi, czemu ona się jeszcze nie budzi, dlaczego tak słabo oddycha?
Chora spała... szary świt zaczął wpadać przez okna a on siedział ciągle wpatrzony w nią, jak w tęczę. Już pierwsze promienie wschodzącego słońca wpadły do pokoju i zadrgały złotą aureolą w jej ślicznych włosach. Po twarzy śpiącej przeszedł jakiś prąd ożywczy, otworzyła oczy i napół senny, nieprzytomny wzrok skierowała na niego.
Stefo! moja Stefo, mówił szeptem, choć dobrze wiedział, że przecież jeszcze go nie rozumie. Dopiero w jaką godzinę otworzyła oczy i popatrzyła na niego przytomnie — uśmiech jakiś dziwny nieziemski okrasił jej twarzyczkę, ścisnęła go lekko za rękę i szepnęła: luby mój, dziękuję ci — taka jestem szczęśliwa. Zamknęła znów oczy a on nie mogąc już zapanować nad sobą, wybiegł do drugiego pokoju i tam wybuchł płaczem — łzami szczęścia złotemi.
I żona przychodziła szybko do zdrowia a on ciągle balansował koło niej raz jako mąż troskliwy i zaniepokojony, to znowu jako lekarz pewny swej ręki i wiedzy.
Gdy już siadała na fotelu, rozmawiali często ze sobą, unikając jakoś tematu operacji, aż w niej przeważyła kobieca ciekawość i zapytała: Janku, rzeczywiście podziwiam Cię, że miałeś siłę i odwagę dokonać na mnie tak ciężkiej operacji, opowiedz mi, jak pogodziłeś w sobie te dwa stany?
A on zwiesił głowę — wziął ją czule za rękę i powiedział:
Stefo, wierz mi, że to co przeszedłem nie da się opisać, innego wyjścia nie było, musiałem Cię ratować sam. Było to z mej strony może szaleństwo, lecz miałem plan gotowy — gdybym był Cię nie uratował, nie byłabyś odeszła z tego świata sama, rewolwer miałem w pogotowiu...
Nie mów tak Janku, przecież ja wierzyłam Ci i byłam pewna, że mnie uratujesz, żadnemu lekarzowi jeszcze tak nie wierzyłam w życiu, jak wtedy Tobie i przyznam Ci się — tu przysunęła się tkliwie do niego — widziałam ciągle w Tobie przed operacją lekarza nie męża.
Tak wstyd mnie to powiedzieć, ale ile razy całowałeś mnie i drżałeś, wątpiłam w Ciebie, lecz gdy stanąłeś nademną z nożem w ręku, spokojny i pewny i gdy rzekłeś stalowym głosem: proszę zaczynać narkozę, wzbudziłeś we mnie takie zaufanie i taką pewność, że zasnęłam zupełnie spokojna.
A gdy się obudziłam, to znowu wzbudził się we mnie niepokój, bo zobaczyłam Cię znowu zdenerwowanym, drżącym i niepewnym.
Skoro tylko jednak poskarżyłam się na coś, budził się znowu w Tobie lekarz. Stanąłeś nademną i głosem pewnym rzekłeś: proszę Cię, bądź spokojna i nie ruszaj się, zaręczam Ci, że wszystko jest zupełnie w porządku. Wtedy uwierzyłam Ci jako lekarzowi.
I wtedy Sorański zrozumiał dopiero, jak mylnie ocenia publiczność tak zwane „serce“ u lekarzy. Co chwila przecież mówi się: ach, lekarze, zobojętniają się na wszystko — nie mają zupełnie serca!
I ludzie sami nie wiedzą wtedy, co mówią! Wszak tu sama jego żona dała najlepszy tego dowód, jak się na tę sprawę zapatrywać należy — wierzyła mu wtedy gdy był lekarzem, a nie wzbudzał w niej żadnego zaufania, gdy szedł do niej tylko z sercem jako mąż kochający!
A jednak lekarze idą z tym sercem zawsze prawie, lecz kryć go muszą pod maską powagi, pewności siebie i lekkiego humoru, bo tego dobro chorego w pierwszym rzędzie wymaga.



STRACH UCZONEGO


Profesor Breger z zamiłowaniem poświęcał się już od wielu lat anatomji, a prace jego z zakresu budowy naczyń limfatycznych zyskały rozgłos światowy. Nie ustawał on jednak nigdy w swych studjach i właśnie obecnie w prosektorjum miał rozbierać zwłoki młodej kobiety, zmarłej nagłą śmiercią. Było to już późnym wieczorem, bo najlepiej lubiał on pracować wtedy, gdy po zgiełku dnia zapanuje zupełny spokój, w zakładzie niema nikogo i zostaje sam ze swemi myślami. Praca wytężająca ostatnich czasów wyczerpała siły profesora, znać to było po jego zdenerwowaniu, drżeniu rąk i pewnej niecierpliwości, której dawniej nigdy nie odczuwał. Preparował szyję zmarłej i koło godziny jedenastej poczuł tak silne zmęczenie, że wstał od pracy, przykrył miejsce preparowane szmatą, uporządkował narzędzia i wyszedł z prosektorjum. Na drugi dzień wieczorem zabrał się znowu do roboty, usiadł przy zwłokach i zdjął szmatę ze szyji. W tej chwili wzrok jego padł na twarz zmarłej, a twarz ta, wydała mu się dziwnie spokojną, jakby osoby żywej śpiącej. Z twarzy przeniósł wzrok na szyję i nagłe zdumienie go ogarnęło! Oto cięcie wczorajsze było znacznie mniejsze i rana wykazywała wyraźną tendencję do gojenia się! Breger przetarł oczy, ale obraz pozostał ten sam. Poczuł się wtedy nagle znowu dziwnie osłabiony i niezdolny do pracy, nakrył więc zwłoki i wyszedł z pracowni. Następnego dnia przystępował już do zwłok z dziwnym niepokojem i stał chwilę, nim zdecydował się podnieść szmatę, co uczynił wreszcie nagle, gorączkowo... i oczom jego przedstawił się widok, który potwierdzał tylko wczorajsze przypuszczenie, bo rana zagajała się zupełnie prawidłowo!
Ale ja jestem chyba chory i mam przewidzenia!
Przecież to trup, już są objawy rozkładu zwłok i o gojeniu się tkanek nie może być tu mowy — a jednak to się goi!
Spojrzał na twarz kobiety i zobaczył jej piękne rysy, twarz spokojną, okoloną aureolą złotych włosów — spojrzenie jego przeszło potem na całą postać i wtedy dopiero zobaczył, że leżą przed nim zwłoki młodej, pięknej kobiety i jakaś dziwna nagle zaszła w nim zmiana. — Dotąd widział zawsze tylko zwłoki, jako materjał do pracy, obecnie zobaczył, że leży tu młoda kobieta — jakiś żal straszny ścisnął mu serce, żal za młodą istotą, wyrwaną tak nagle w najpiękniejszej wiośnie życia szponami śmierci z pośród świata! Ujął jej rękę smukłą i wypieszczoną, lecz poczuwszy zimną jej sztywność puścił ją zaraz, a ręka opadła z głuchym łoskotem na stół marmurowy...
Breger poczuł znowu dziwne osłabienie, wyszedł z prosektorjum, udał się zaraz do domu, lecz całą noc nie spał. Rano zatelefonował po kolegę z fachu, a gdy ten przyszedł, udał się razem z nim do pracowni i nic nie mówiąc pokazał mu szyję zwłok. Nowoprzybyły rzucił okiem tylko i zapytał: o cóż właściwie chodzi koledze, bo ja tu nic ciekawego nie widzę?
Jak to nic kolega nie widzi?
A cóż mam widzieć, najzwyklejsza rana na podgojeniu i koniec.
Prawda, więc gojąca się rana — rzekł Breger.
Tak, za życia goiła się ona zupełnie dobrze zapewne.
Ależ kolego, ja tę ranę zadałem tym zwłokom sam przed trzema dniami!
Kolega popatrzył na Bregera wzrokiem pełnym politowania, pomyślał, że jednak mają rację ci, którzy twierdzą, że uczeni często cierpią na bzika, pożegnał się z Bregerem czule i dodawszy dla formy, że wartoby to zbadać mikroskopowo — wyszedł.
A Breger opadł na krzesło, pot zimny pokrył mu czoło a twarz zmarłej oświetlona obecnie promieniami słońca, wydała mu się dziwnie żywą i miłą.
Ciężko zwlókł się ze swego miejsca — polecił asystentom, by zajęli się zakładem przez kilka dni, bo czuje się niezdrów i poszedł do domu.
Leżał tam dzień i noc bezwładnie a po tygodniu czując się lepiej powrócił do zakładu. Do sali sekcyjnej wchodził z pewnem drżeniem, lecz uspokoił się, zobaczywszy, że na stole zwłok owej kobiety już nie było. Zawołał asystenta i zapytał: a cóż się stało ze zwłokami owej młodej kobiety, nad któremi ostatnio pracowałem?
Pan profesor nie wydał żadnego zlecenia, a że zwłoki już bardzo się psuły, więc odesłałem je na cmentarz, zresztą zobaczyłem, że pan profesor prawie nic na nich jeszcze nie robił.
A szyja?
Na szyi była tylko mała blizna — zresztą nic.
Breger udał się do swej kancelarji, usiadł i zatopił się w myślach, bo w duszy jego zaczął się odbywać dziwny proces, bo nagle to wszystko w co wierzył, na czem opierał podstawę swej nauki zaczęło się chwiać. Rozsądek mówił mu wprawdzie: czy i jeden przypadek dowodzi jeszcze czegoś? A drugi głos mówił: widziałeś przecie, że rana u zwłok się goiła! A zaraz potem zjawiała się owa spokojna, cudna twarz kobiety.
I Breger zmienił się zupełnie — z chwilą, gdy wchodził na salę sekcyjną, ogarniał go zaraz strach, do zwłok każdych przystępował z dziwną obawą, patrzał tylko na twarze zmarłych a o preparowaniu zwłok ani mowy u niego już nie było. Zbliżały się ferje wakacyjne i Breger wyjechał na odpoczynek.
Na jasnym brzegu, wśród powodzi światła słońca, siadywał samotny na skale nad morzem, leczył swe nerwy i analizował siebie. Lekarze badający go nie znaleźli żadnego zboczenia umysłowego, lecz tylko silne zdenerwowanie i rozstrój ogólny. A jednak Breger czuł, że stało się z nim coś dziwnego, coś złamało się; czuł dobrze, że nie potrafi już oddać się tak jak dawniej swej pracy, bo zatopić nóż w zwłokach człowieka, to dla niego straszniejsze jak dla laika, który po raz pierwszy jest obecny przy sekcji.
Zaczął wtedy wmawiać w siebie tak, jak każdy początkujący to czyni.
Przecież musi się badać zwłoki, inaczej być nie może, jakżeby lekarz znał potem budowę organizmu — jakżeby mógł podjąć się operacji. Przecież te zwłoki nie mają duszy, nie czują nic i tak za kilka dni zgniją.
Uspokajał się jak mógł; pod koniec ferji miał wrażenie, że jego zdenerwowanie ustąpiło bez śladu.
Powrócił tedy do domu i udał się zaraz nazajutrz do prosektorjum.
Niestety mylił się sądząc, że jest takim samym, jakim był dawniej!
Na widok każdych zwłok ogarniało go zaraz to dziwne uczucie lęku, musiał, jakby magnetyczną siłą ciągnięty badać ich twarze, stawał się poważnym, a żart któregoś z medyków lub śmiech, przejmował go zgrozą i oburzeniem.
Zwłaszcza rozczulał się niemal na widok zwłok dzieci i młodych osób i wychodził ze sali, gdy sekcja się zaczynała.
I mimo stosunkowo młodych lat, porzucić musiał swą ulubioną pracę a całą duszą zato oddał się praktyce, leczył chorych gorliwie, a gdy stan chorego się pogarszał, to nie spał, nie jadł, lecz siedział przy chorym, by go ratować, by go nie oddać w ręce czarnej, zimnej śmierci.
Minęły lata; Breger nie pozbył się już nigdy owej obawy a wszelkie próby badania zwłok wywoływały zawsze u niego ten sam skutek, a gdy zostawał po takiej próbie sam, to zjawiała się zawsze przed nim owa piękna, cudnie spokojna twarz tej młodej kobiety zmarłej nagle w najpiękniejszej wiośnie swego życia.



CZŁOWIEK Z NADZWYCZAJNYM WĘCHEM
(OPOWIADANIE PACJENTA)


Już w dzieciństwie trapiło mnie to nieraz, opowiadał jeden z moich pacjentów, że mam ogromnie czuły węch. Dopiero jednak w dojrzałym wieku zacząłem sobie zdawać sprawę, że ta osobliwa moja własność jest dla mnie przyczyną wielu przykrości w życiu. Bo też na każdym kroku czułem się inaczej jak inni moi towarzysze. Przedewszystkiem zauważyłem, że w przeciwieństwie do reszty ludzi, którzy mają t. zw. wzrokowe lub słuchowe typy pamięci, moja pamięć była głównie typu węchowego. Mogłem też dokładnie, zbliżając się do kogoś nawet po ciemku poznać po woni, którą każdy z siebie wydziela, z kim mam do czynienia. Pamiętałem woń każdej osoby tak dobrze, jak inny pamięta głos lub rysy twarzy. Węch mój był ciągle czynny i chcąc czy nie chcąc, musiałem ciągle odbierać wrażenia węchowe. A nie na darmo nazywają węch zmysłem pamięci — dozwalał mi on nieraz na pozornie zdumiewające czynności, które jednak były dla mnie zupełnie proste. Ot pamiętam n. p. jedną z nich doskonale:
Pojechaliśmy raz w większem towarzystwie na wieś. Po dobrej kolacji chodziliśmy po ogrodzie, a raczej goniliśmy się. Idę dość ciemną aleją i nagle rzuca mi się ktoś w ramiona. Zaraz węch dał mi znać, że to panna Maria, która pomyliła się, myśląc, że to jej narzeczony. Tuż obok ktoś rozmawiał, a ona całując mnie namiętnie, szeptała ciągle: „cicho bądź nic nie mów, żeby nie słyszeli“. Mogłem wykorzystać te sytuację, a jednak zapach jej ciała był wtedy taki niemiły, że nie mogłem się powstrzymać, by nie uciec. Idę tedy szybko i spotykam właśnie owego narzeczonego, nasiąkniętego znowu wonią innej znanej mi pani. Ładnie, mówię mu, ty wycałowujesz tu p. Zofię a tam Mania czeka stęskniona za tobą! Zmieszał się strasznie i potem rzucił mi na odchodnem: prawda, że przed twoim psim węchem nic się nie ukryje!
Zrobiłem też naturalnie przez mój węch wiele ciekawych spostrzeżeń. Tak, n. p. wiadomo i panu choć nie masz takiego węchu, że istnieją tak zwane wonie płciowe (kaprylowe). Otóż normalni ludzie czują je wtedy, gdy zbyt wiele ich z ciała się wydziela. Ja zaś czuję je zupełnie inaczej i dlatego często potrafię odróżnić, czy kobieta okazująca skłonność do mnie, czyni to na zimno z kokieterji czy rzeczywiście z uczucia i temperamentu.
A jakże czujesz pan silne zapachy n. p. perfumę? zapytałem...
O to sprawa zupełnie inna — perfum wogóle nie znoszę, bo każdy silny zapach sprawia na mnie wrażenie takie samo, jak na oko błyskawica lub na ucho detonacja. Po prostu nie mam wtedy czasu na rozsądne i trafne odbieranie wrażeń.
Natomiast moja sfera zmysłowych wrażeń jest znacznie różną od waszej, bo odbieram wiele wrażeń, o których wy nie macie pojęcia. Często n. p. „czuję“, że ktoś się zbliża, choć go nie widzę ani nie słyszę, nawet doskonale odczuwam, że zdjął kapelusz, obciera czoło chustką, rozpina surdut i t. p.
Jest to często śmiesznem dla mnie, ale czasem bywa tragicznem i strasznem. Bo wyobraź Pan sobie, że ja nigdy nie mam spokoju! Ciągle prześladują mnie różne wonie, które stawiają mi przed oczy rozmaite postacie, zdarzenia, czy przedmioty. Stałem się też neurastenikiem — na szczęście węch mój z wiekiem zaczyna się już osłabiać, boję się znowu jednak, co to będzie, gdy go stracę kiedyś zupełnie, bo w wielu wypadkach dotąd nim tylko się kierowałem. Tak n. p. idąc po ciemku nie macam rękami, lecz wącham, taksamo poznaję bez światła węchem części garderoby moje i innych a czuć dotykiem po prostu nie umię dobrze.
Węchem odróżniam też doskonale wiek i płeć danej osoby, wykrywam zafałszowania potraw i napoi.
Proponowano mi nawet swego czasu bardzo korzystne miejsce jako inteligentnego „psa policyjnego“.
Nie przeczę, że mógłbym tutaj nie raz wiele wykryć, ale zawód ten nigdy mnie do siebie nie ciągnął, zwłaszcza, że woń trupa, krwi, ropy, nieczystej bielizny i wszelakiego brudu jest dla mnie wstrętną.
Ciekawe spostrzeżenia poczyniłem na sobie w czasie katarów nosa, które należą u mnie do rzadkości. Otóż odczuwam wtedy bardzo dokładnie kompozycję zapachów. N. p. dla pana zapach fijołków jest jednolitym, ja zaś zwykle, a zwłaszcza podczas kataru, odczuwam w nim doskonale różne składowe części, sądzę nawet, że gdybym pracował nad sobą, mógłbym z mojego nosa zrobić bardzo dobre i czułe laboratorjum chemji analitycznej.
Jestem też absolutnie zdania, że każdy zapach, nawet najbardziej rzekomo pojedynczy, jest mieszaniną i istnieją w nosie specjalne nerwy do odczuwania każdego pojedynczego wrażenia węchowego.
Mam też wrażenie, że przez łączenie rozmaitych kombinacji pojedynczych woni, można sztucznie otrzymywać zapachy typowe naturalne, co w perfumerji może mieć wielką przyszłość.
Ależ, człowieku, rzekłem, ty ze swoim węchem mógłbyś zostać geniuszem, gdybyś pracował nad sobą i specjalizował się w tym kierunku!
Pacjent mój zwiesił jednak smutno głowę i po chwili odrzekł:
Tak, i ja łudziłem się pewien czas w ten sposób — ale niestety natura daje człowiekowi tylko w depozyt pewną sumę zdolności, która rozkłada się po różnych zmysłach.
Mój depozyt główny złożony jest w węchu — nie przeczę, że mógłbym wiele tu zdziałać, ale wierz mi pan, wszelkie me „wielkie myśli“ i teorje są tak różne od waszych, tak dziwne i tak odrębne, że czuję to doskonale, że gdybym napisał dzieło, to niktby go czytać nie chciał, boby z tego nic nie rozumiał!
Tak, tak, mnie zrozumieć może jasno tylko pies, tak samo jak i ja rozumię doskonale psa, gdy zaczyna węszyć i koncentruje czynność swego mózgu na tym tak ważnym, a u człowieka zaniedbanym i źle rozwiniętym zmyśle!



BAJKA O LEKARZU


Był na świecie raz pewien lekarz, który za cel swego życia postawił sobie bezinteresownie pomagać ludzkości. Czynił to cicho bez rozgłaszania i to w ten sposób, że każdemu pacjentowi mówił: ja jestem lekarzem dla ideji, a nie dla zarobku, sprawia mi wielką radość, gdy pomagam bliźniemu, ocieram łzę niedoli, wnoszę radość w zamian za smutek. Zawsze był gotów w dzień i w nocy na każde zawołanie chorych, nie szczędził zdrowia, by tylko być ciągle na usługi innych. Nieraz zanosił biednym posiłek, lekarstwa, nie rzadko dyskretnie zostawiał datek pieniężny, umieszczał chorych w przytułkach, siedział przy cierpiących nocami, pielęgnował nieuleczalnych i pocieszał zgnębionych. I jakież były jego losy?
Otóż najpierw rzucono się do owego lekarza po porady. Ale, że z dobroci serca zapisywał chorym leki zwykłe i tanie, rychło poczęto o nim mówić, że nic nie umie i leczy jak stara baba. Koledzy zarzucili mu znowu, że dąży w ten sposób specjalną reklamą do rozgłosu. Wielu udawało rozmyślnie chorych, by wyłudzać od owego filantropa datki, nadużywano go w celu wystawiania świadectw, wyrabiania wsparć i robiono z niego narzędzie wyzyskiwania innych. Kradziono mu nieraz z poczekalni książki, obrazy i sprzęty, a w końcu szydzono z niego i poczęto wprost żądać od niego posług i usług przy chorych. Lekarz ów zgorzkniały i rozczarowany nagle raz się zmienił i przeniósł do innego miasta.
Wynajął specjalny apartament, wyznaczył za wizyty u siebie niebywale wysokie honorarjum, przyjmował chorych podług humoru i swego grymasu, niejednokrotnie wyrzucał pacjentów za drzwi, nikomu nic nie robił za darmo! I jakież były dalsze jego losy?
Oto wkrótce osiągnął ogromny rozgłos i praktykę. Ludzie na klęczkach błagali go o poradę. Biedni zbierali ostatni grosz, by jednak móc się leczyć u niego, a każdy zwał go zbawcą, dobroczyńcą ludzkości, dziękował mu w gazetach, sławił jego dobroć, serce i wiedzę, radził go innym, pokazywał jako wzór lekarza-filantropa.
I lekarz ów rychło dorobił się ogromnej fortuny. Wszyscy otaczali go czcią i szacunkiem, został członkiem wielu towarzystw. Obdarzano go godnościami i tytułami i zdawało się, że człowiekowi temu nic chyba do szczęścia już nie brakuje.
Aż nagle... ku zdziwieniu wszystkich odebrał sobie życie! Zostawił testament, a treść jego brzmiała:
Ja niżej podpisany, zdrów na umyśle, odbieram sobie rozmyślnie życie... majątek mój cały ofiarowuję na cele dobroczynne (tu następowało wymienienie pojedynczych fundacji)...
Odbieram sobie życie dlatego, że przekonałem się, że gdy kto ma serce, to mu je zaraz wyrwą z piersi, natomiast kto jest nieszczęśliwy, ten pójdzie właśnie do tego, kto tego serca nie posiada.
Dwoma okresami życia dałem na to dowody.
I w drugim okresie miałem taksamo to serce w piersi, lecz je zakryłem pancerzem pychy i egoizmu, ustawiłem się na piedestale sławy i szczęścia ziemskiego, aureolą tą olśniewałem innych, nie dlatego, by tego chcieć dla siebie, lecz by udowodnić, że wtedy dopiero uzna się mnie za filantropa!
To, co zebrałem pracą, rzucam między nieszczęśliwych z powrotem, lecz daję im to nie jako ten tyran z drugiego okresu mego życia, lecz jako ten cichy, a czynny i skromny filantrop, jakim byłem i jakim zostać chciałem całe życie.
Chciałem nim być, lecz ludzie mi na to niepozwolili i zapewne nie prędko drugiemu na to pozwolą!
Nie zrobiłem nigdy w życiu nikomu nic złego, lecz co mnie boli najwięcej, to przeświadczenie, że niestety zrobiłem więcej dobrego... nie w pierwszej, lecz w drugiej połowie mego życia!



PRZY BLASKU ŚWIECZKI


Zapadł wieczór, jakiś senny, cichy. Z oddali słychać ostatnie westchnienia dnia pracy i znoju, poryk bydła, nawoływania pastuszków, tu i ówdzie melodje smętnej jakiejś piosenki. W budynku szkolnym ulokował się szpital polewy i czeka na rannych.
Dr. Lenarski ukończył właśnie urządzanie sali operacyjnej i usiadł w oknie. Promienie zachodzącego słońca złociły dachy chat, czerwieniły szybki w oknach, rozlewały się po polach, nadając całej okolicy tę miłą, spokojną barwę, jaka cechuje letni wieczór przy zachodzie słońca.
Któżby powiedział, że obok tej cichej polskiej wsi, rozgrywają się straszne walki kolosów, krew płynie strumieniami, a żelazo pada deszczem, a tu tak cicho, tak spokojnie, jakby wieczny pokój panował na tej ziemi.
Ściemnia się. Lenarski myślą biegnie w strony rodzinne, w tem zdala zaczynają dochodzić jakieś pomieszane odgłosy, skrzyp, brzęk, dudnienie i odgłos kopyt końskich. Z pagórka zaczynają się staczać zwolna wozy Czerwonego Krzyża. W szpitalu rozpoczął się ruch gorączkowy, a Lenarski wyszedł przed dom, by dopilnować wyładowywania chorych.
Wozy stanęły sznurem przed szpitalem i zaczęto znosić rannych na noszach i kładziono pokotem w sieni. Lenarski przechodził od jednego do drugiego i badał, kogo najpierw opatrzeć należy. A ranni leżeli na noszach, a twarze ich wyrażały albo apatję zupełną, lub ból pomieszany ze znużeniem, lżej zaś ranni rozglądali się wokoło i prosili o papierosy. Wielu wodziło za lekarzem wzrokiem pełnym błagalnej prośby, bo z jednej strony widzieli w nim zbawcę, a z drugiej bali się ewentualnej operacji i bólów.
Wniesiono jakiegoś oficera a towarzyszący mu ordynans podał Lenarskiemu kartkę z djagnozą. Uszkodzenie było straszne i wymagało zaraz interwencji. Lenarski polecił też wnieść rannego do sali operacyjnej, gdzie już przy blasku świeczek uwijały się pielęgniarki.
Położono oficera na stole operacyjnym, a on ani drgnął, lecz leżał cicho z tym bohaterskim hartem ducha, jaki cechował naszych legionistów walczących dla idei. Lenarski umył ręce i zajął się raną, a była ona straszną. Z prawdziwem współczuciem popatrzył Lenarski na twarz rannego i właśnie blask świeczki rozjaśnił półcień na twarzy tegoż. Lenarski zadrżał... czy to złudzenie... wszak to Janecki, jego śmiertelny wróg, który zabrał mu jego ukochaną Olgę, który złamał mu życie i zgasił wszystkie młodzieńcze zapały.
I myśli różne, straszne, szybko biegły mu przez głowę, jak zwykle w ważnych chwilach życia. Czy mam go operować — czy zostawić swemu losowi? Inny lekarz, nie chirurg, zostawiłby go swemu losowi, bo by nie miał odwagi wykonać takiej operacji — ale ja jestem operatorem i mogę go łatwo uratować — i musisz uratować — rzekło sumienie lekarza. To twój obowiązek, a zresztą on biedny teraz i chory, dał w ofierze na ołtarzu ojczyzny wszystko, co miał w sobie, krwią swoją odkupił wszystko, a zapałem ideji postawił siebie w rzędzie bohaterów. A że jest, czy był twoim wrogiem, to tembardziej musisz go ratować! I ze zdwojoną energją przystąpił do operacji, czuł, że wykonuje zabieg, o którym dawniej i marzyć by nie śmiał, był siebie pewny i wiedział, że rannego uratuje, bo uratować musi.
Po operacji przeniesiono oficera na salę i w pewien czas Lenarski, uporawszy się z rannymi, przyszedł do niego i z radością zauważył, że chory śpi spokojnie, puls ma znakomity i miewa się wcale dobrze.
Było już całkiem jasno, gdy Lenarski znowu odwiedził operowanego. Wziął go za puls i chory obudził się i spojrzał na lekarza.
Zwykle, gdy chcemy sobie coś przypomnieć, mrużymy oczy, a ranny zamiast tego rozszerzył je ogromnie i patrzył, jakby w przerażeniu. Poznał widać swego wroga... lecz Lenarski uśmiechnął się życzliwie i rzekł łagodnym głosem: niech pan, panie poruczniku, będzie spokojny, już po operacji, jest pan na najlepszej drodze do wyzdrowienia. Operacja udała się znakomicie. Chory zamknął oczy i szepnął tylko: dziękuję.
W dwa dni później odesłano rannych dalej poza front i Lenarski w nawale pracy niemal zapomniał o tem zdarzeniu.
W kilka miesięcy potem przeniesiono go do szpitala zapasowego w Krakowie i tu nagle na sali ozdrowieńców zobaczył znowu Janeckiego.
Ukłonili się sobie i Lenarski poszedł dalej.
Skończył właśnie wizytę i siedział, odpoczywając w kancelarji, gdy ktoś zapukał... proszę...
Wszedł Janecki, a będąc niższy rangą, przybrał postawę wojskową i rzekł:
Panie kapitanie, nie miałem dotąd sposobności podziękować Panu za uratowanie życia. Wiem, że zrobiłem Panu wielką w życiu krzywdę, czuję w całej pełni, że źle postąpiłem, lecz Pan ukarał mnie swoją wspaniałomyślnością.
Wiem, jaką niemal cudowną operację wykonałeś Pan na mnie, wiem, ile w nią włożyłeś poświęcenia i trudu i dlatego dzięki Ci wielkoduszny człowieku i szlachetny lekarzu. Łzy przerwały mu dalsze słowa a i Lenarski był dziwnie wzruszony — podał dłoń pacjentowi i rzekł krótko: niech Pan będzie pewny, że cieszę się z duszy, iż Pan wyzdrowiał.
Pacjent wyszedł.
A Lenarski oparł głowę na ręku i myślał i nagle stało mu się jasnem, że właśnie ta nienawiść do wroga dokonała tu wiele. Odezwał się w nim lekarz i postanowił go ratować, bo to było jego obowiązkiem. Zaczął więc operację, a ta nienawiść zmieniła się nagle w zapał do pracy, dodała ręce jego pewności i odwagi i dlatego operował wtedy tak świetnie jak nigdy dotąd. Bo obowiązek lekarza jest wielki i święty, nie zna on wroga ni krzywdy mu wyrządzonej, widzi zawsze przed sobą tylko biednego chorego człowieka i ratować go musi!



NAGŁE ZESTARZENIE SIĘ


Wezwano mnie raz do pewnego starszego a z ulicy znajomego mi pana, któremu zawsze zazdrościłem, że się tak świetnie „trzyma“. Wyglądał rzeczywiście niezwykle młodo, ruchy miał młodzieńcze, oko żywe a ubiór zawsze nadzwyczaj staranny. Pamiętałem go zawsze takim już od lat długich.
Gdy wszedłem do pokoju, spostrzegłem w fotelu starca zgrzybiałego!
Myślałem z początku, że to sztuką utrzymuje on ten dobry wygląd na ulicy, ale rychło sam pacjent powiedział mi, o co chodzi, a badanie lekarskie to potwierdziło.
Panie doktorze, zestarzałem się nagle wczoraj!
A gdy zobaczył na mej twarzy pewien rodzaj niedowierzania, rozpoczął opowiadać historję swego życia.
Nigdy nie chodziło mi o to, by żyć długo, mówił, lecz starałem się tylko całą siłą mej woli, by być zawsze młodym i wie pan, panie doktorze, znakomicie mi się to udawało i aż do pozawczoraj czułem się zupełnie młody, mimo to, że mam lat 63.
Zapytasz pan zapewne, jak to robiłem? Ot, bardzo po prostu, starałem się w życiu przedewszystkiem unikać wszystkiego, co myśl naszą zwraca w stronę starości. Żyłem więc zawsze wesoło i bynajmniej nie po klasztornemu. Lubiałem szalenie zabawy, teatr, a przedewszystkiem młode, ładne kobiety. Ubierałem się zawsze starannie, a raz krawca, który zwrócił mi uwagę, że ta materja jest dla mnie nie odpowiednia, bo nie poważna, wybiłem laską.
Niektórzy ludzie, gdy minie ich fizjologiczna młodość, mają pasję obserwować się ciągle w lustrze, wynajdywać siwe włosy i nowe zmarszczki twarzy, czynią to do tego jeszcze rano po wstaniu, gdy twarz jest zmięta. Gdy zaś odkryją jakiś nowy dowód starzenia się, gryzą się nim dalej i dolewają oliwy do ognia. Ja tego nigdy nie robiłem, a zamiast do lustra, biegłem rano pod tusz i do gimnastyki. Uważałem też zawsze na siebie, by trzymać się prosto i mieć ruchy elastyczne, a kontrolowałem się pod tym względem nawet wtedy, gdy spotkało mnie zmartwienie, które nas zwykle, jak to mówią, „przybija“.
Nie przeczę, że byłem całe życie egoistą, ale cóż, jestem kawalerem, nie mam bliższej rodziny, więc pocóż miałem, nie mając swoich smutków, stukać ich u innych i gryźć się niemi?
Szukałem zawsze towarzystwa wesołych i zdrowych ludzi, chętnie lubiałem pomóc biednemu, byle tylko nie słyszeć jego skarg i nie widzieć jego nędzy. Czy pan uwierzy, gdy powiem, że nie byłem dotąd nigdy w żadnym szpitalu?
Ideałem moim był Kant pouczający, jak wolą może człowiek wszystkiego dokonać.
Otaczałem się zawsze młodymi, natomiast nie znosiłem podobnych mi „wiecznie młodych“, bo razili mnie oni podobnie, jak razi nas nasza karykatura. Uciekałem zwłaszcza przed „wiecznie młodemi kobietami“, bo te po prostu wstręt we mnie budziły! Bo niech będzie co chce, mężczyzna starszy, ale dobrze zakonserwowany, wygląda prędzej na młodego, jak kobieta, nawet piękna i zgrabna, ale stara. Nie mogę sobie wyobrazić w niej zapału, ognia i ideałów młodzieńczych, które świeciły mi na mej drodze aż do niedawna. Wyrobiłem sobie bowiem taki jakiś hart ducha, że przestałem wogóle myśleć o tem, że mogę być niedługo zgrzybiałym starcem. Bo cóż, prócz fizycznej zgrzybiałości, cechuje starca? Oto brak zapału i ideałów młodzieńczych, obojętność na wiele rzeczy, które dla młodych są pożądane, pewien skeptycyzm życiowy i nieufność do młodszej generacji, a wreszcie i co najgorsze, fatalne, starcze przyzwyczajenia, zwłaszcza w domu. A ja tego zupełnie nie miałem. Bawiło mnie do poza wczoraj wszystko tak samo, jak bawiło mnie przed trzydziestu laty, w życiu byłem zawsze optymistą i idealistą, a przyzwyczajeń starczych na szczęście żadnych nie mam, bo zawsze brzydziłem się szablonu, boć ten stoi na wojowniczej stopie z młodością.
Przypatrz się doktorze zresztą na moje mieszkanie. Pewien Anglik powiedział raz, że zobaczywszy mieszkanie, potrafi odrazu ocenić człowieka.
I to fakt prawdziwy; inaczej wygląda pokój studenta, inaczej młodzieńca, inaczej dorosłego mężczyzny, inaczej gabinet kawalera, a żonatego, a inaczej starca, choćby nawet mieli to samo zajęcie i żyli na tej samej stopie. U mnie w mieszkaniu zobaczysz pan tylko to, co sprawia radość młodemu człowiekowi. A więc broń, przybory sportowe, fotografje i obrazy pięknych kobiet, kwiaty i dobre wódki.
Kto zaczyna coś zbierać — już zgubiony — starzeje się! Tak samo rzecz ma się z tak zwanym porządkiem w domu. Wprawdzie lubię, by w domu u mnie było porządnie, ale gdy się rozbieram, przyszedłszy do snu, to rzucam wszystko, tak jak to czyniłem za młodu, „gdzie się tylko da“. Bo pedantyzm i systematyczność, to także objawy starzenia się, choć to zalety bardzo piękne.
Kształciłem też swoją pamięć, by jej w miarę nadchodzenia lat nie tracić i aż do ostatniej chwili miałem ją świetną, pamiętałem jednak zawsze znacznie lepiej rzeczy drobne i błahe, jak poważne, przy których stawałem się roztargnionym.
Oto moja historja!
Spojrzałem uważnie teraz na chorego i zacząłem go badać. Gdybym go był nie znał przedtem i nie słyszał jego opowiadania, nie byłbym nigdy uwierzył, że ten pokurczony, zwiędnięty i trzęsący się starzec, mógł niedawno „udawać“, czy rzeczywiście czuć się młodym. Jako lekarz musiałem zadać mu pytanie, którego widać starannie unikał, przynajmniej nie objaśnił mnie dotąd sam.
A cóż była za przyczyna, że nagle pan się zmienił?
Drgnął przy tem pytaniu, opuścił głowę, chwilę milczał, a wreszcie rzekł: mogę pana prosić o podanie mi tej książki oprawnej w czerwony safian?
Podałem mu żądaną rzecz, która okazała się pamiętnikiem.
Trzymał go chwilę w ręku, wreszcie rzekł: pamiętnika także nigdy nie pisałem, bo tam czyta się swoje starzenie się jak w lustrze, ten pisała jednak kobieta, którą kochałem w życiu szalenie, lecz los nas rozłączył.
Kilka dni temu umarła, a rodzina przysłała mi go, bo był dla mnie przeznaczony. Nie będę Panu czytał ustępów, nawet tych, które mnie dotyczą, przeczytam tylko ten, który mnie złamał zupełnie. Odwrócił parę kartek i zaczął czytać:
„Spotkałam niespodzianie wczoraj na ulicy Karola. Boże jakże się zmienił! Cóż się stało z tego tak eleganckiego i miłego młodzieńca — pretensjonalny starzec o szyku fryzjera! A te jego niby to młode ruchy — jakie afektowane, jakie nienaturalne! Ogląda się na ulicy za każdą spotkaną kobietą, nosi kwiat w butonierce — czyż on nie patrzy nigdy w lustro? Gdy mnie zobaczył, ożywił się ogromnie i kłaniając uśmiechnął się jak student do swej lubej. Stary komedjant! Co za szczęście, że los nie złączył mnie z tym człowiekiem“...
Dalej panu już czytać nie będę. Tak, gdy to przeczytałem, przekonałem się, że ta kobieta miała rację, a ja jestem głupim, starym komedjantem. Cieszyło mnie, gdy słyszałem naokoło zawsze słowa zachwytu młodych: bierzcie wzór z p. Karola, co za werwa, co za życie! Ja w to wierzyłem, a oni pewnie w duszy pokpiwali sobie ze mnie!
Ciągle mi się zdawało, że jestem młodym, fizycznie trzymałem się też nieźle, ale starość nurtowała we mnie, i gdy inny starzeje się latami, ja stałem się zgrzybiałym starcem odrazu!
Są sposoby konserwowania ciał ludzkich — gdy się je wydobędzie po latach czy wiekach z trumny, wyglądają zupełnie świeżo, lecz zaraz potem w proch się rozlatują. Więc na cóż je konserwować, czyż na to, żeby skutku tego nikt nie oglądał, bo kto oglądnie, ten cały efekt zniszczy. I ja byłem taką mumją, aż kobieta ta zajrzała w głąb mej duszy i rozsypałem się w proch!
Jakże żałuję teraz, że nie dozwoliłem losowi i życiu postępować ze mną tak jak z innymi. Byłbym teraz miłym staruszkiem, pilnowałbym skrzętnie mego zdrowia i żyłbym może jeszcze długo!
A teraz co mi pozostało? Parę miesięcy strasznego życia, ciągłego zapadania się, ciągłego zanikania, nie, nie usiłuj nawet przeczyć mi doktorze, ja znam mój organizm i zresztą przyznam się, tego tylko się bałem zawsze i myślałem nawet nieraz, czy nie lepiej odebrać sobie życie jeszcze w czasie, gdy byłem w pełni sił.
Życia w biegu zatrzymać nie można, wszelkie próby tem zgubniej potem odbijają się na człowieku.



W NARKOZIE
(WŁASNE SPOSTRZEŻENIA)


Położono mnie na stole operacyjnym; kolega operator głosem pewnym, lecz spokojnym, zadecydował: proszę zaczynać narkozę!
Poczułem, że od tej chwili przestaję być zupełnie jednostką indywidualną, a raczej lekarze przestają się ze mną już liczyć, bo stoją uzbrojeni w swoje błyszczące instrumenta wobec wroga bardzo groźnego, t. j. choroby, z którą walczyć muszą z całym napięciem swoich sił i swoich wiadomości.
Ktoś położył mi maskę na twarz i polecił liczyć od 1 – 100. Poczułem zaraz zapach chloroformu pomięszanego z eterem i duszność. Liczyłem mechanicznie i przytem starałem się ruchami głowy uchylić trochę twarz z pod maski, ale narkotyzujący zapobiegał temu. Spostrzegłem, że doliczyłem już do 30 ale dalsze logiczne rachowanie sprawiało mi trudność. Zacząłem tedy słuchać: „proszę kompres“, mówił jeden głos — jedwab — powiedział ktoś drugi. Wtem zdało mi się, że widzę przez maskę salę operacyjną. Białe jej ściany zaczęły mi się wydawać coraz to bielszemi, a sufit zaczął się podnosić w górę. I znalazłem się w olbrzymiej, jakby z lodu zrobionej sali bez początku i końca. Gdzie spojrzałem, widziałem unoszące się koło mnie cudne postacie, wszystkie jakoś mile i radośnie uśmiechnięte. Z dala dochodziły dźwięki jakiejś cudnej niebiańskiej muzyki, a naokoło czułem woń dziwnie miłą i rozkoszną. Ruchy moje były lekkie i swobodne, mogłem n. p. swobodnie unosić się w górę lub nadół, bez żadnego wysiłku i zupełnie nie wydawało mi się to dziwnem. Wprawdzie nikt tu nic nie mówił, czułem jednak dziwną łatwość porozumiewania się z owemi istotami samem spojrzeniem.
Płynąłem — gdyż najwięcej pływanie ruch mój przypominał — gdy nagle zauważyłem, że sklepienie owej hali zaczyna się łamać z początku w postaci łuku gotyckiego, potem łuk ten zaczął się znowu wydłużać i spłaszczać i nagle... ujrzałem dokładnie żebrowanie sufitu szklanego sali operacyjnej.
Spojrzałem ku ranie i spotkałem życzliwy i zadowolony wzrok mego kolegi, który mówił coś do mnie, ale dokładnie rozumieć tego nie mogłem.
Obudziłem się potem ze snu już w pokoju, rana operacyjna nie sprawiała mi dolegliwości i zacząłem sobie wszystko przypominać. Narkoza, mimo pewnych niemiłych po niej przypadłości, pozostawiła mi bardzo miłe wspomnienie i nie mogę zrozumieć tych, którzy tej narkozy tak się boją.
Bardzo być może, że inni miewają przytem jakieś niemiłe i przykre marzenia, zwłaszcza gdy uśpienie nie przebiega u nich prawidłowo. Byłoby rzeczą niezmiernie ciekawą, by ludzie częściej opisywali swe wrażenia z narkozy. Lekarze są tak przy operacjach zaabsorbowani, że nie można od nich poprostu oczekiwać, by się tem zajmowali, zwłaszcza, że wielu ludzi po narkozie nic sobie przypomnieć nie może.
Kto jednak przebył kiedy narkozę i pamięta to dokładnie, powinien swe wrażenia ogłosić lub choćby zakomunikować je komuś, a z pewnością powstałby z tego ciekawy przyczynek psychologiczny.
Zwłaszcza ciekawe spostrzeżenia czynić można przy uśpieniach krótkotrwałych, tak zwanych zamroczeniach lub uśpieniach, w oszołomieniu eterem lub chlorkiem etylu.
Pytałem się kilku znajomych w szpitalu, jakich przy uśpieniu doznawali wrażeń. Otóż zauważyłem, że wszyscy ci, którzy operacji i narkozy bali się bardzo, nie pamiętali nic, lub mieli wrażenia przykre, natomiast ci, którzy szli na operację spokojnie, przypominali sobie narkozę, jako coś bardzo miłego, przyczem przeważały określenia dziwnego spokoju, lekkości i wielkich przestrzeni.
Badanie tego snu sztucznego uważam może nawet za ważniejsze jak analizowanie i tłómaczenie zwykłych sennych marzeń.



CZŁOWIEK CZY MAŁPA?
(OPOWIADANIE UMYSŁOWO CHOREGO)


Zwiedzałem raz pewien zakład dla umysłowo chorych za granicą. Kolega oprowadzający mnie zaprowadził mnie w końcu do kancelarji i rzekł: niech kolega raczy poczekać, przyprowadzę wam zaraz tutaj pewnego uczonego, najciekawszy, z naszych wypadków. Za chwilę wszedł w towarzystwie siwego już pana w okularach, ubranego w długi czarny surdut. Przedstawił nas „pro forma“ i zwrócił się do chorego. Kolega K. radby niezmiernie posłyszeć pańską tak ciekawą historję. Chory skinął przyzwalająco głową, usiadł w fotelu i zwróciwszy się do mnie, rozpoczął: jestem doktorem filozofji i zajmuję się, a raczej zajmowałem się naukami przyrodniczemi. Miałem serdecznego przyjaciela lekarza, człowieka niezmiernie zdolnego, lecz bardzo przytem lekkomyślnego i wesołego. Nigdy nie można było wiedzieć, czy mówi na serjo, czy żartem. Pracował raz z wytężeniem nad siły i zdumiewał nas swemi odkryciami, to znowu całemi dniami bawił się i bąki zbijał. W ostatnich czasach otoczył się jakąś tajemnicą, nieprzyjmował nikogo u siebie, aż nagle dostaję od niego list tej treści:
„Wyjeżdżam bardzo daleko, na jak długo, nie wiem, zabierz odemnie moją małpę i zajmij się nią, ewentualnie rób na niej badania, a gdybym nie wrócił za trzy miesiące, otwórz moje biurko, przeglądnij moje papiery, spal je, lub gdy uznasz, że coś warte, to je publikuj“.
Przyzwyczajony do jego różnych oryginalności, nawet bardzo się nie zdziwiłem listem, udałem się do jego domu i tu od służącego odebrałem młodą małpkę. Wróciłem z nią do domu, niosąc ją na ręce, bo była grzeczna i czule tuliła się do mnie.
Przyzwyczaiłem się do tego stworzenia, a było ono dziwnie mądre. Nietylko, że nauczyło się wszystkiego, co zwykle małpy tresowane robią, ale poprostu myślała logicznie i nieraz czyny jej wywoływały we mnie zdumienie. Lecz nagle charakter jej począł się zmieniać, stała się złą, kąsała otoczenie i niszczyła wszystko, miałem z nią wielki kłopot, a że właśnie potrzebowałem zwierzęcia do eksperymentu, by zbadać działanie pewnej strasznej trucizny, więc nie namyślając się, wstrzyknąłem jej pewnego rana dużą dawkę. Biedne stworzenie nieomal zaraz położyło się na kanapie, wystąpiła gorączka, a ona ciągle trzymała mię kurczowo za ubranie, bym się od niej nie oddalał. Gdym głaskał jej głowę, przyciskała mą rękę do swych ust i widziałem w jej oczach jakby łzy i wyraz takiego jakiegoś głębokiego bólu, że nie mogłem spokojnie na nią patrzeć. Przesiedziałem przy niej prawie całą noc, bo zarazem śledziłem działanie trucizny. Słabła coraz więcej a z drugiej strony, tuliła się do mnie coraz silniej, weszła mi na kolana, objęła za szyję i cicho skomląc, błagała mnie o pomoc. Byłbym z chęcią ją ratował, ale nie było na to środka. Nagle głęboko westchnęła, zwiesiła główkę i zdechła.
Zapomniałem już nieomal o niej — minęło trzy miesiące i stosownie do życzenia mego przyjaciela otwarłem jego biurko i zabrałem papiery do siebie. Wieczorem zacząłem je przeglądać i odrazu rzucił mi się w oczy tytuł: Sztuczne zapłodnienie małpy — nasieniem człowieka. Zdrętwiałem, bo coś jakby jakieś przeczucie targnęło mną całym wtedy. Zacząłem gorączkowo czytać. Przyjaciel mój omawiał najpierw historycznie różne doświadczenia nad sztucznem zapładnianiem i wreszcie zadawał sobie pytanie, dlaczegoby nie można małpy sztucznie zapłodnić nasieniem człowieka?
Dotąd nie udało się nikomu, bo po pierwsze nikt nie miał odwagi robić prób takich na dużą skalę, a po wtóre nie wykryto jeszcze co stoi temu na przeszkodzie. Przyjaciel mój zaś przypuszczał, że chodzi tu o odporność, którą jednak dałoby się zwalczyć przez systematyczne wstrzykiwanie małpie wyciągów organów płciowych człowieka. Zaczął robić też na małpie te eksperymenta i był ciągle najlepszej myśli. Tutaj brakowało kilkanaście kartek rękopisu, poczem znowu wyczytałem: a więc eksperyment się udał, mała małpeczka jest najlepszym dowodem. Zawróciło mi się w głowie, poczułem się dziwnie słaby i straszny obraz stanął mi przed oczami. Tak, nie ulegało wątpliwości, że moja małpka była na pół człowiekiem, teraz rozumiałem dopiero dobrze wiele jej ruchów, spojrzeń, jej tragizm i zachowanie się przy konaniu. Ach, więc zabiłem nieomal człowieka! Myśl ta nie dawała mi spokoju. Rzuciłem się też w wir eksperymentów na małpach, lecz wszelkie próby zostały bezskuteczne. A jednak wierzyłem ciągle mojemu przyjacielowi i dlatego postanowiłem nie przerywać badań i gdy stąd wyjdę rozpocznę je na nowo. Zapyta pan zapewne, skąd ja się tu wziąłem? Ot prosta rzecz — mam system nerwowy wyczerpany, czasem staję się niecierpliwy i podobno szaleję — ale to przejdzie.
Kolega mój wstał, dając choremu przez to znać, że i on ma odejść — wyszli. Gdy wrócił podał mi kilka wyjaśnień w tej sprawie. Przedewszystkiem co do notatki sprawa miała się inaczej. Wspomniał chory, że kilkanaście kart było wydartych, bo młodego badacza zniecierpliwiły nieudałe próby, dalsza zaś część, jak to kolega stwierdził, odnosiła się do całkiem innych badań, słowa: a więc eksperyment się udał i mała małpeczka jest najlepszym tego dowodem, były początkiem dalszych zdań, których chory już nie przeczytał, a odnosiły się do skuteczności działania surowicy przeciwdyfterycznej.
Chory wspomniał tylko o swych badaniach, tymczasem przybrały one u niego chorobliwy charakter, bo nie dość, że eksperymentował na małpach, ale z czasem zaczął czynić kobietom propozycje, by za zapłatą poddały się jego próbom. Rzecz ta stała się skandalem i nie pozostało nic innego, jak biednego człowieka odsunąć od świata. Ma on w swej celi fotografję swej małpki, którą ciągle czule całuje i godzinami się w nią wpatruje. Biedny człowiek, westchnął mój kolega, poświęcił swe życie nauce, zboczył z drogi na chwilę i już iść tak musi dalej, najpewniejszy, że ma zupełną rację i że obowiązkiem jego jest tę sprawę koniecznie wyświetlić.



WSPOMNIENIA MORFINISTY


Jestem oddawna morfinistą i dziwię się, jak inni bez morfiny wytrzymać mogą — wcale nie tylko im nie zazdroszczę, że nie hołdują temu nałogowi, ale wprost ubolewam, że nie znają tych rozkoszy.
Bo oto wstrzykuję sobie morfinę, bo czuję potrzebę — a jakiego rodzaju jest ta potrzeba, ten tak nazwany głód morfinowy? Tego rodzaju potrzeby odczuwają i inni, ale nie umią odpowiednio się zaspokoić. Potrzebę morfiny porównać by można do tęsknoty narzeczonego do ukochanej, do pragnienia, jakie ma palacz do papierosa i do potrzeby zabawy u znudzonego. Każdy nerw wtedy oczekuje czegoś, drży, jest niespokojny i nie może spokojnie spełniać swej funkcji. Aż wreszcie pożądana chwila przychodzi — morfina dostała się do krwi — czuję rozkoszne ciepło ożywcze, rozchodzące się po całem ciele, czuję dokładnie, jak każdy nerw i mięsień tężeje, jak energja we mnie wzbiera, jak nabieram zaraz ochoty do wysiłku, do pracy, jak myśli moje zaczynają szybciej i lotniej krążyć i wznosić się aż hen po za dosięgłe wyżyny!
Oko moje nabiera blasku, ręka ma staje się pewną, a ten szary, obojętny mdły świat staje się żywym, wesołym i interesującym. Ludzie, których głos brzmiał mi dotąd w uszach matowo, mówią jakoś żywiej i potrafią łatwiej zawiązać ze mną łącznik duchowy. Czuję się obecnie zdolnym do tylu wielkich rzeczy, o wykonaniu których przed chwilą jeszcze wątpiłem — a teraz jakże łatwo mi myśleć, kojarzyć wyobrażenia i przypominać sobie!
Cóż z tego, że to sztuczne podniecenie! Czyż bez podniecenia zdolnym jest człowiek dokonać czegokolwiek niezwykłego? Och to tylko złudzenie! Zostanie on na zimno tem, czem każdy jest, to jest najwyżej pożytecznym członkiem społeczeństwa — a tu przed nami wysokie niebotyczne góry, jakże wznieść się w normalnych warunkach codziennego życia po nad nie — kiedy troski codzienne ciążą nam i przyciągają przemocą ku ziemi!
Trzeba też umieć zerwać ten łącznik, potrafić choć chwilowo zdematerjalizować się, bez względu jakim środkiem, a osiągnie się stan, który natchnieniem niektórzy zowią.
Jedni osiągają go przez ascetyzm, drudzy przez skupianie się w sobie, inni przez samotność, inni przez alkohol — ja osiągam go przez moją morfinę.
I cóż mnie obchodzi, że ludzie twierdzą, że jestem nałogowcem, cóż mnie obchodzi ich politowanie, ja gardzę niem i niemi, bo czuję, że staję się przez morfinę stokroć większym i wyższym od nich, widzę to, czego oni w swych mózgach i za sto lat nie pojmą, czuję taki bezmiar świata, że wobec niego ten ich trzeźwy sąd i mrówcza praca wydaje mi się nędzną, lichą i podłą życia karykaturą!
Lecz na to mówi mój lekarz: człowieku, niszczysz swe zdrowie, a umysł twój przez morfinę tępieje coraz więcej! Ha — ha — ha, więc cóż wart ten umysł, gdy tępieje od tego, co go wznosi po nad zwykłe wyżyny!
Czyż dlatego, że komuś szkodzi jazda aeroplanem, ma się twierdzić, że tylko na ziemi żyć należy, a wznosić się w górę nie wolno?
Nie dziwię się, że umysł mój tępieje, bo krocząc tam gdzieś niebotycznie wysoko, wracać musi znowu na ten padoł nędzy i rozpaczy i ciągle szarpać musi nerwy temi kontrastami.

PO ODZWYCZAJENIU SIĘ.

Człowieku, odzwyczaimy cię od morfiny — pójdziesz do zakładu i staniesz się znowu normalnym członkiem społeczeństwa.
Co rzekli, zrobili — odzwyczaiłem się od morfiny i gdy przypomnę sobie ten środek, wtedy ogarnia mnie jakiś dziwny strach i niepokój, bo zdaje mi się, że gdybym raz spróbował — przepadłbym na zawsze.
Te moje cudne marzenia uważam obecnie jako przebyte sny bez realnego podkładu, czuję teraz dokładnie, że źle robiłem, bo pocóż wzbijać się wysoko, by potem jeszcze niżej upaść? Cóż nam z tego, że możemy chwilowo wyjść po za nasze ciało, cóż nam z tego, że możemy ducha naszego umieścić po nad materją, to tylko wszystko złudne, przemijające, a te ciągłe wznoszenia się i opadania, to takie w końcu nużące i wyczerpujące...
Nie jestem nielogiczny i nie twierdzę wcale, bym przedtem się mylił — och nie! Morfina daje rzeczywiście chwilową rozkosz i szczęście z niczem nie dające się porównać — ale niestety to tylko chwila, to przejście, po którem życie, zresztą dla innych szare, wydaje się tem czarniejsze. I dlatego tak obawiam się morfiny, tak jej unikam i unikać będę, bo boję się ciągle tej czarnej, strasznej rzeczywistości, na którą ona dopiero otwiera nam wreszcie oczy.
Mówi przysłowie i słusznie, że nałóg staje się drugą naturą człowieka. To wielka prawda, możemy w sobie zmienić naszą naturę — niestety udaje się to tylko sztucznie częściowo i chwilowo, bo inaczej być też nie może! Gdybyśmy mogli zmieniać stale naszą naturę, to jabym pierwszy powrócił znowu do morfiny i oddał się jej całkiem, jestem bowiem pewny, że gdyby chwilowy stan, w który ona nas wprawia, można zmienić w trwały, byłoby to szczęściem równem nieśmiertelności.



SPRAWDZENIE SIĘ PRZEPOWIEDNI


Pewnego dnia dostałem telegram wzywający mnie do nagłego wypadku. Spakowałem instrumenta i pojechałem. Na małej stacyjce czekały już konie — było to wieczorem. Furman odrazu powiedział mi: oj z naszym panem źle, bardzo źle! — Wjechaliśmy w pola i nagle ogarnęła nas cisza — a każda cisza ma w sobie coś uroczystego, może dlatego, że jest kontrastem banalnego gwaru życia. Zawsze lubiłem ciszę nocną, tę uroczystą i tajemną ciszę nocy księżycowej. Spokój natury i blask matowy księżyca działają tak dziwnie kojąco i nastrajają poważnie, budząc tęsknotę za samotnością, za ukojeniem trosk i smutków. Ileż to na tle tej ciszy nocnej stworzono ballad, ile wśród tej ciszy nocnej rozegrało się krwawych scen, ileż pobiegło w dal westchnień miłosnych! Przez kontrast światła księżyca z cieniami, wszystko w nocy wydaje się więcej tajemnicze, więcej olbrzymie, nieraz więcej straszne. Jechaliśmy już z godzinę, noc była cudna, gwiazdy migotały na niebie, tu i ówdzie zdala błyskało jakieś światełko, czasem słychać było pomieszane głosy lub szczekanie psa, z pól na skrzydłach wiatru biegł zapach skoszonej trawy i drzew kwitnących. Było mi tak dobrze, gdy nagle marzenia moje się przerwały — stanąłem na miejscu.
Wprowadzono mnie odrazu do chorego, bo tak sobie tego życzył — przywitaliśmy się, bo znałem go już dawniej, a on oddaliwszy wszystkich, sam cichym głosem opowiedział mi swą straszną przygodę:
Nie chcę, by ktośkolwiek z rodziny wiedział, więc sam panu poufnie to opowiadam, bo właściwie sam jestem przyczyną tej katastrofy. Będzie temu lat trzydzieści, gdy przechodziła tędy banda cyganów — było u nas właśnie wtedy dużo osób i kazaliśmy sobie wróżyć. Jedna z cyganek, staruszka, ujęła mnie za rękę, lecz zaraz ją puściła. Kazałem jej jednak wróżyć; obiecałem sowitą nagrodę i wtedy ociągając się zgodziła, lecz absolutnie nie chciała mówić przy innych, udałem się więc z nią do kancelarji. Co mi powiedziała ma pan napisane na tej oto karteczce. Wziąłem papier do ręki i wyczytałem: „gdy będzie pan miał lat sześćdziesiąt dwa, ulegnie pan samochcąc strasznemu wypadkowi, który odbierze panu życie. Będzie to w południe, a przyczyna śmierci jest w ziemi“.
Skończyłem czytać, a chory mówił dalej. Wczoraj zabłąkał się w nasze strony szrapnel i wrył się w ziemię z tyłu za domem w ogrodzie. Nie wiem dlaczego, ale ogarnęła mię chęć wydobycia go koniecznie — ostrzegano mnie napróżno. Zacząłem kopać i wtedy owa przepowiednia stanęła mi przed oczami, lecz dziwne, zamiast mnie wstrzymać, pobudziła mnie jeszcze do dalszej pracy. Uderzyłem kilofem w nabój — nastąpił straszny wybuch i oto jego skutki. Rodzina przypuszcza, że stało się to wszystko przypadkiem.
Zbadałem chorego, lecz niestety stan jego był już beznadziejny i rzeczywiście podobno na drugi dzień zakończył życie.
Zostawiwszy chorego opiece domowego lekarza, zabrałem się zaraz do powrotu.
I znowu wjechałem w tę noc tajemną i zacząłem myśleć o owym przypadku. Odezwał się zaraz we mnie sceptyk — no cóż przypadkowy zbieg okoliczności, ewentualnie autosugestja. No dobrze, mówił drugi głos: lecz dlaczego właśnie w tym wieku chorego spotkał go ten a nie inny przypadek? Biegłem myślami w przeszłość i zacząłem szukać i u siebie różnych przepowiedni — jedne z nich się sprawdziły, inne nie, lecz dlaczegoż sprawdzone i to w szczegółach, uważać zawsze za zbieg okoliczności, przypadek lub sfałszowanie pamięci? Że przeczucia istnieją, w to chyba nikt nie wątpi, a przepowiednie są przecież także przeczuciami, lecz na dalszą metę, więcej dokładniejsze i nie nas, lecz innych więcej dotyczące. Jadąc, przekonałem się wtedy, jak jednak człowiek jest innym, będąc sam z naturą w nocy na odludnem miejscu. To, co za dnia wydaje się zwykłe i proste, przybiera w nocy kształty tajemnicze. Drugi człowiek wydaje się nam wtedy jakiś więcej gigantyczny, każde drzewo tajemnicze, a pola bezmiernemi. Droga biegnie białą wstęgą w dal, staw srebrzy się przy księżycu cudnie, a każdy powiew wiatru przynosi ze sobą szum drzew, brzmiący dziwnie, jak jakaś uroczysta melodja, wielkiej nieziemskiej pieśni. Gdy oko biegnie po gwiazdach, to pragnie przeniknąć tajemnice innych światów, a myśl unosi się wysoko i fantazja tworzy ogromy. I noc taka tak dziwnie podniośle i kojąco działa na duszę, tak przenosi nas gdzieś hen, po za zwykłe granice, że gdy za parę godzin za dnia staniemy w tem samem miejscu, gdzie byliśmy w nocy, nie chcemy oczom własnym wierzyć, że to wszystko to samo, jakżeż za dnia wydaje się to prozaicznem, szarem jednostajnem.
Gdy wraca się w nocy do miasta, jakże niezmiernie brutalną wydaje się ta parodja nocy w mieście! Po tej uroczystej symfonji natury, tu sztuczny blask świateł elektrycznych, denerwujący turkot i bezmyślny gwar, wszędzie nerwowe podniecenie i sztucznie wywoływane nastroje. To też, o ile jadąc nocą przez pola można tak rozkosznie myśleć, marzyć, to w mieście nie można poprostu skupić myśli na chwilę. Zauważyłem też nieraz na sobie i innych, że po wyjechaniu w nocy z miasta, zaraz człowiek za miastem zaczyna się skupiać w sobie, poważnieje, a w miejsce płytkich myśli przychodzą poważne refleksje. Wątpię też, by człowiek, choć cośkolwiek subtelny, potrafił śmiać się na całe gardło wobec majestatu nocy lub lichym konceptem bawić otoczenie? Bo noc, to potężny obraz rzucony śmiałem pociągnięciem pędzla twórcy, to ogrom, wobec którego maleje wszystko, a nasze cierpienia wydają się nam wtedy nic nie znaczącą rzeczą.
Kto też ma ból w duszy, niech szuka ukojenia w tej ciszy nocy księżycowej, znajdzie tam pociechę na pewno, milknąć będą po kolei wzburzone i zbolałe struny duszy, natura zawładnie nim zupełnie, porwie go za sobą i wzniesie ponad ziemię w krainę cudów i spokoju.



BOHATERSTWO MATKI


Konsyljum trwało długo, a Dr. Podlawski, słynny operator, podał myśl, by dla ratowania dziecka wszczepić takowemu część gruczołu tarczykowego matki, zachodziła tu jednak ta trudność, że matka cierpiała na serce, trzeba by więc zabieg wykonać bez uśpienia, co najwyżej w znieczuleniu miejscowem. A jakże tu tego dokonać, kiedy operacje muszą być dokonywane równocześnie i matka nie tylko sama cierpieć będzie, ale co stokroć gorzej, musi być ciągle świadkiem i widzem operacji jej dziecka.
Lekarze też zwątpili niemal w ten projekt, ale na wszelki przypadek postanowili go przedłożyć. Poproszono więc matkę, weszła, a wzrok jej trwożny badał szczegółowo oblicza lekarzy, lecz te jak zwykle u nich w chwilach wielkiej wagi i skupienia, pokryte były maską powagi, którą od czasu do czasu okraszał sztuczny uśmiech, mający być wyrazem pociechy. Podlawski w słowach krótkich, lecz szczerych i pełnych owej nakazującej powagi, jaka cechuje chirurga w chwilach stanowczych, przedstawił matce szczegółowo cały projekt. Chwilę zapanowało milczenie. W tem matka zapytała: a czy panie doktorze ma pan nadzieję, bo nie śmiem pytać o pewność, że to się uda?
Podlawski wyprostował się i patrząc jej szczerze w oczy, odpowiedział; co tylko będzie w mej mocy uczynię i proszę bardzo mi zaufać.
Przypadła do jego ręki, serdecznie ją ścisnęła i rzekła cicho: wierzę panu i ufam. A biedną była ta kobieta — dopiero co skończyła żałobę po mężu i jeszcze na każdym kroku czuła w domu jego brak, gdy w tem dziecina jej ukochana zaczęła słabować, a co gorzej, źle się rozwijać fizycznie i umysłowo i dlatego lekarz domowy zwołał konsyljum.


Dwa stoły operacyjne — na jednym mała dziecina śpi cichutko i tylko czasem westchnie, a na drugim matka ciągle mimo próśb lekarzy magnetycznie wpatrzona w swoje ukochanie. Podlawski czuje ważność chwili, bo wie, że zabieg jego uratować może to młode, rozwijające się dopiero życie, ma jak zawsze pewną rękę, lecz serce jego współczuje z matką ogromnie. Rozpoczął operację u dziecka, przygotował miejsce na przeczepienie i przeszedł do matki. Po paru słowach uspokojenia zaczął znieczulanie, lecz ona go błagała: niech pan czasu nie traci na to, ono tam czeka w uśpieniu, proszę operować, ja nic czuć nie będę... znieczulił więc ile mógł i ulegając niemal jej prośbom, rozpoczął szybko operację. A ona leżała spokojnie, cichutko, z ust jej wydobył się tylko ledwie słyszalny bolesny szept, który Podlawski jednak podchwycił: wszystko dla ciebie, dziecino jedyna ty moja!
Operacje udały się znakomicie, matka leżała razem ze swą dzieciną, nie skarżyła się nigdy na ból przy opatrunkach, a tylko ciągle była niespokojna o dziecko, lecz na szczęście przebieg był nadzwyczaj pomyślny, a dziecko zasilone po raz drugi w życiu sokami swej matki, przychodziło w oczach niemal do zdrowia.


Podlawski często wspomina tę operację, nie tyle dumny z tego, że mu się tak świetnie udała, ile dla tego silnego wstrząsu, jaki przytem przeszedł przez jego stalową naturę, gdy wbijając nóż w ciało matki, usłyszał szept:
Wszystko dla ciebie, dziecino jedyna ty moja!
Lecz często, gdy to opowiada, ktoś powie: nie wierzę, żeby panowie chirurdzy mieli jakieś serce, no, może wyjątkowo w tym wypadku, było to rzeczywiście bardzo drażliwe, ale zresztą... krajecie bez litości!
A Podlawski z tym swoim dobrym zawsze uśmiechem odpowiada na to łagodnie: wierz mi pan, że wielu z nas ma może więcej serca jak przypuszczacie, ma go może więcej, jak niejedna osoba z otoczenia samego chorego. Gdybyś pan czuł nieraz, co się dzieje w duszy operatora, gdy ma dokonać ryzykownej operacji, to byś zaraz zmienił zdanie! Gdybyśmy tego serca nie mieli, nie narażalibyśmy tak często naszego zdrowia i naszych nerwów, ot, robiliśmy tylko to, co najkonieczniej jest potrzebne, bez wiary nieraz w efekt.
Trudno wymagać, by operator rozczulał się nad operowanym, przelewał łzy do otwartej rany i operował drżącemi ze wzruszenia rękami! Ale przypatrz się pan kiedy na mnie po ciężkiej operacji, czyż tak wygląda człowiek bez serca?
A czyż to także dowodzi braku serca, że cieszę się jak małe dziecko, gdy chory zdrowieje, a gryzę się, gdy mimo mych najlepszych chęci wszystko jest nadaremne?
Idź pan i mów dalej z ironją, jak często mawiacie: operacja się udała, lecz chory umarł z wycieńczenia!
Lecz za to, gdy wyratujemy kogo z zimnych ramion śmierci, to usłyszymy najczęściej zdanie: udało mu się, albo: ma dość szczęśliwą rękę, mówią to wszyscy, mówi to nawet ten, który tylko dzięki temu „brakowi serca“ chirurga nie leży obecnie w ciemnym, zimnym grobie.



LOGIKA CHŁOPSKA


Niech będzie Pochwolony...
Na wieki. A cóż tam powiecie?
Jo tu prosę Pona likorza z menżem.
A co mu brakuje?
Brakować, dziękować Bogu, nic nie brakuje, ino wciągle kwenko i kwenko.
Więc na co się skarży, gdzie ma chorobę?
To juz Pon likorz sam obacą najlepiej?
Ale czy boli go głowa, piersi, brzuch? No powiedzcie sam gospodarzu!
Ano jak baba godo, niech godo, o la Boga..
No, rozbierajcie się...
Po wielkich w końcu walkach dowiedziałem się, że pacjent cierpi na żołądek, a badanie wykazało, że chodziło o daleko posuniętego raka.
Nic innego, tylko ma krew spieczoną i zaziombił... źle z nim, bo mu już nic na wsi nie pomaga, tak mi mówią, trzeba do likorza, inkszej rady nima, to my też przyjechali — wtrąciła znów żona.
Dobrze kobieto, rozumię, otóż widzicie, rzecz ma się tak. Chłop wasz ma guz na żołądku — rozumiecie?
Acha, niby to jak?
Ma guz na żołądku i nie może jeść...
A to prowda, nic jeść nie może...
Otóż trzeba próbować operacji, może go uratować i guz usunąć.
A to niby pon likorz mówi, że trzeba rżnąć bidoka?
Tak, operacja jest konieczna, ona jedynie może go uratować, bo inaczej nie długo pożyje.
Chłop siedzi apatyczny.
No cóż gospodarzu — rozumiecie mnie — trzeba operacji, innej rady niema — tłómaczę znowu od początku całą sprawę.
A pijowki nie pomogom?
Tu nic nie pomoże, bo tam jest guz duży jak pięść i trzeba go wyciąć.
Niby rżnąć bidoka?
Jeżeli się uda guz wyciąć, to kto wie, może jeszcze pożyć pewien czas zdrowy.
A to musi na to ostać w śpitolu?
A musi.
A kielo czasu?
No, najmniej ze cztery tygodnie.
Śtyry, a kto tam w domu tymcasem robić bendzie, a jo bidocka, a mówili, że likorz mu pomoże (zaczyna płakać).
Uspokójcie się matko, dopust boski, trzeba człowieka ratować, innej rady niema.
A może Pon likorz jesce raz go obacą, może to nie akurat, tak jak Pon mówią?
Niestety matko jest tak, jestem zupełnie pewny.
A na wsi godali, to nic inkszego tylko oberwanie, smarowałam tez bidoka, czem się dało, a tu nic... i sadłem go obłożyłam... wszystko nic.
A czemuż nie wezwaliście wcześniej lekarza?
Wceśni? A po co, przecie był zdrowy zawsze jak kuń i dopiro teraz go tak wzieno...
Ależ choroba ta już jest od dłuższego czasu?
Kaj ta od dłuższego... będzie może na św. Michoł dwa miesiące jak choruje...
No to był czas przecież poradzić się...
A był, ale ludziska radzą i radzą, to się próbuje i to i owo, aż dopiro ksiądz dobrodziej nom kozoł, niby to za przeproszeniem... do pona likorza.
No, moi drodzy, więcej już nie uradzimy, jak mówiłem, jedynie operacja jeszcze ratować go może — czy się zgadzacie?
No, niby jak?
Żeby zostawić go w szpitalu na operację.
Niby rżnąć — oj bidoku, bidoku, na co ci przyszło (płacze), może Pon likorz jako zlituje się i napisze jakie likarstwo, może proszki lub wódkę, żeby mu się dobrze zrobiło...
Ależ kobieto, czyż nie rozumiecie, tu żadne lekarstwo niepomoże, bo tam jest guz, trzeba go wyciąć.
A po reperacji, to nie zamrze?
Mam nadzieję, że, o ile uda się guz wyciąć, to może być jeszcze względnie zdrowy, trzeba próbować, no cóż, zostawiacie go?
Bartek chces ostać?
Niby jak?
No w śpitolu.
A po co?
Na reperacyją.
A na wsi godoli, żeby się nijak nie dać reperować...
No, ale pan likorz godoją, że trza.
Jak trza to trza.



OFIARA ZAWODU


Pan doktor nie przyjmuje, bo czuje się słaby.
Proszę powiedzieć, że koniecznie chciałabym słów parę tylko pomówić.
Za chwilę zjawia się w poczekalni, żona lekarza.
Proszę pani, mąż czuje się nie zdrów i pyta się przezemnie, czem może pani służyć?
Ach pani doktorowo, błagam na wszystko, niech pani nakłoni męża, by przyszedł do mego męża. Ogromnie biedak słaby, 40° gorączki i ciągle mdleje!
Ależ proszę pani, mój mąż także nie zdrowy...
A niech się Pani zlituje, to tak niedaleko, parę kroków, on gotów mi umrzeć, byłam u innych lekarzy, lecz nie ma ich w domu — niech się pani zlituje — błagam na wszystko, mam dwoje dzieci!
W uchylonych drzwiach zjawia się lekarz.
Proszę pani, przecież ta chwila nie zaszkodzi i można wezwać drugiego lekarza, niech się pani uspokoi, ja sam mam gorączkę...
Panie doktorze, zaklinam pana jako lekarza, nie zostawiaj pan tak mego męża, bardzo z nim źle, już rano Dr. Z. mówił, że stan poważny i trzeba wezwać wieczorem kogoś, bo sam wyjechał na kilka dni, niech się pan zlituje, ubierze się pan ciepło, nic panu nie będzie, a zrobi pan czyn szlachetny.
Lekarz cofnął się i za chwilę wszedł ubrany. Jaśku, ja się tak boję, że się zaziębisz — uważaj na siebie! — błagała żona.
Bądź spokojna żonusiu, nic mi nie będzie.
Poszli.
Choroba okazała się nie tak straszną w rzeczywistości, tylko pacjent był niecierpliwy. Parę kroków okazało się dużą odległością, a czas był straszny.
Lekarz wracał do domu dziwnie zmęczony. Co chwila brały go dreszcze, wrócił do domu i położył się do łóżka. Rozwinęło się silne zapalenie płuc, a w cztery dni już nie żył. Osierocił żonę i czworo dzieci.
A żona pacjenta nawet nie przyszła na pogrzeb, bo bała się męża zostawić samego, on tak delikatny i nerwowy!
Nie przyszło jej nawet na myśl, że tamten biedak życie swe poświęcił... Wszak to był jego obowiązek jako lekarza.



ROZMOWA TOWARZYSKA


Goście zbierali się zwolna, a każdy wchodzący starał się zająć innych jakąś mniej lub więcej ciekawą wiadomością. Weszła pani Ida i zaraz rzucono się do niej z zapytaniem o zdrowie męża, słynnego literata. Pani Ida usiadła i odpocząwszy trochę, powiedziała:
Czy ja wiem właściwie, jaki jest stan! Leczy go trzech doktorów, ale przyznam się, do żadnego z nich nie mam zaufania.
Doktór Bruchnalski, staruszek, stojący koło mnie, trącił mnie łokciem i zapytał równocześnie:
A dlaczego Pani nie ma zaufania do tych lekarzy?
Pani Ida z wyrazem zdumienia na twarzy odrzekła:
Dlaczego? Prosta rzecz. Wykowski ma zawsze taką minę, jakby pacjenta miał już kłaść do trumny, Lesicki znów ciągle lekceważy chorobę i sypie dowcipami, a Breziński! Boże kochany — gdzie jemu do medycyny! Ciągle tylko szpera w książkach, próbuje nowych leków i ciągleby pisał nowe recepty, a prócz tego zajmuje się jakąś fizyką czy chemią!
Bruchnalski, z natury żywy, zatarł ręce i szepnął mi do ucha: kolego, będzie ciekawa dyskusja — słuchajcie!
A jakiż lekarz, podług Pani zdania, budzi w niej zaufanie?
Pani Ida oparła się wygodnie i malowniczo w fotelu i westchnąwszy, rzekła: Panie doktorze, ja mam zaufanie tylko do takiego lekarza, który potrafi zawsze trafić do danego mego usposobienia.
Wielkie słowo — pani Ido — krzyknął niemal Bruchnalski, przerwała mu jednak zaraz pani Marja, wesoła i sympatyczna kobietka.
A ja znowu mam zaufanie tylko do takiego lekarza, który mi imponuje, suggestjonuje i który każe mi mieć takie usposobienie, jakie uważa w danej chwili za najstosowniejsze.
Racja — krzyknął Bruchnalski.
A ja znów, wtrąciła pani Zofja, mam zaufanie tylko do lekarzy starszych, spokojnych, bo wierzę, że tylko oni mają doświadczenie z praktyki.
Bruchnalski przytakiwał: zupełnie słuszne zapatrywanie.
Lecz pani Stefanja zaraz zaoponowała: a ja znowu sądzę, że właśnie tylko młody lekarz, pełen zapału i energji, może wzbudzić zaufanie, wolny on jest od szablonu, poświęca się pacjentowi całą duszą, kształci się ciągle i idzie z postępem wiedzy.
I to słuszne — szepnął Bruchnalski.
Na to zerwał się z krzesła, mecenas Krzywoski i niemal krzyknął: ależ moi Państwo, albo rozmawiamy logicznie, albo nie, panie co chwila wygłaszają djametralnie różne zdania, a doktór Bruchnalski im przytakuje. Cóż to kpiny czy co — doktorze, odpowiedzcie nam serjo?
A Bruchnalski jakby czekał na tę chwilę, wysunął się na środek salonu, poprawił okularów, oparł się o poręcz i w pozie posła z parlamentu przemówił: Myli się Pan mecenas, gdy sądzi, że nie rozmawiamy logicznie. Te panie miały zupełną rację, bo pojęcie zaufania do lekarza jest bardzo nieuchwytnem.
W życiu możemy mieć uzasadnione zaufanie do kogoś jedynie wtedy, gdy go znamy lub gdy kto go nam poleci, lub stracić do niego zaufanie, gdy on nas zrazi, lub tego zaufania nadużyje. Do lekarza zaś nabiera się często zaufania zupełnie inaczej.
Już sam wygląd lekarza nieraz o tem decyduje. Są n. p. pacjenci, którzy przerażają się tem, że lekarz ma wzrost bardzo wysoki, jest zbudowany jak atleta, ma rękę potężną, a znowu u innych lekarz wątły i nizki nie wzbudzi zaufania. Jedni wymagają od lekarza wytwornego stroju, eleganckich manier i dystynkcji, innych zachęci znów zaniedbany ubiór, rubaszność i opryskliwość. Raz imponuje pacjentowi energja lekarza, a drugi raz pragnąłby w lekarzu widzieć i wyczuć łagodnego, cichego i współczującego przyjaciela. Dlatego też p. Ida miała świętą rację, mówiąc: że ma zaufanie tylko do takiego lekarza, który potrafi zawsze trafić do danego usposobienia chorego.
Jedni też lubią lekarzy wesołych i żartobliwych, a drudzy ten ich zdrowy humor poczytują za lekceważenie chorego i choroby.
Najtrudniejszem też zadaniem lekarza jest odczuć, jakiego traktowania pacjent w danej chwili wymaga. Wielu chorych nie cierpi, gdy lekarz postępuje szablonowo, nie brak jednak takich, którzy żądają tego szablonu, widząc w nim wielką rutynę i pewność siebie u lekarza. Ponadto pojęcie zaufania do lekarza mięsza się często z przyzwyczajeniem do lekarza. Mówi się n. p.: Mam zaufanie do dra X., bo leczy mnie już od kilku lat. Wtem okoliczności tak się złożą, że wezwać trzeba dra Y. i chory potem mówi: wprawdzie dr. X. leczył mnie długo, jednak nabrałem do dra Y. odrazu więcej zaufania. Dowody, jakich dostarczył lekarz swoją sumiennością, nauką, poświęceniem przez tyle lat, znikły jak sen jaki złoty pod wpływem jakiegoś chwilowego usposobienia czy dorady. Nie było to więc zaufanie zupełne, lecz przyzwyczajenie. Paradoksem zaś nazwaćby można to, że ludzie leczą się latami u lekarza, twierdząc mimo to, że nie mają zupełnie do niego i tak zaufania. Zaufanie do lekarza wywołuje najczęściej suggestja i blask jego sławy i słusznie też powiedział jeden ze starszych medyków: „pacjent, idąc do sławnego lekarza, nabiera do niego zaufania już na schodach“. Lecz może zaufanie to zaraz stracić, n. p. gdy ów sławny człowiek potwierdzi opinję poprzednich lekarzy, która pacjentowi się nie podobała, lub zapisze mu jakiś lek, który on już zna lub brał bez skutku.
Zaufania do lekarza nie mają z zasady ludzie prości, a także ci, względem których lekarz występuje zarazem w charakterze urzędowym, n. p. jako lekarz kasowy, kolejowy, wojskowy i t. p. Nie wzbudzi też zaufania lekarz, który pacjentowi lubującemu się w chorobie swojej, oświadczy to otwarcie, lub też chce mu wykazać, że właściwie nic poważnego mu nie brakuje.
Często idzie się do lekarza „z całym zaufaniem“, by żądać od niego jakiejś przysługi. Gdy lekarz zaś odmówi, bo n. p. uczynić tego absolutnie nie może, traci się to zaufanie zaraz, a nieraz czuje do lekarza, żal, lub go się nawet obgaduje. A zaufanie do lekarza to rzecz ważna, nieraz decydująca o skuteczności kuracji. Muszę tu wspomnieć wreszcie i o tem, że pacjent traci bardzo często zaufanie do lekarza, gdy ten na końcu kuracji poruszy należną mu kwestję honorarjum!
Zaufanie też do lekarza, jest to jedna z tych subtelnych czynności psychologicznych, która niema żadnych logicznych reguł i podstaw i dlatego też rozmowa nasza wydawała się mecenasowi nie logiczna.
Bruchnalski skończył — zaległa cisza, a na twarzach obecnych czytałem jakieś dziwne uczucia, których dokładnie określić nawet by było trudno. Po chwili dopiero zaczęli wszyscy mówić i przyznawali mówcy rację, lecz z obecnych jedynie mecenas Krzywoski odczuł najlepiej to wszystko, bo zbliżył się do Bruchnalskiego — uścisnął mu rękę gorąco i rzekł: złote słowa twoje, doktorze, teraz jasno widzę, jak często wymagamy od was nadludzkich niemal rzeczy, żądamy, byście nas poznali lepiej, jak my siebie sami znamy, chcemy, byście odczuwali nasze kaprysy, a wasze cenne rady wydają się nam tylko wtedy dobremi, gdy podacie je w formie, która wydaje się nam przez nas samych wymyśloną i pożądaną.



LEKARZ JAKO PACJENT
(Z PAMIĘTNIKA LEKARZA)


Cieszyłem się już wtenczas rozległą praktyką. Pewnego dnia wezwano mnie do chorego. Mieszkał opodal, udałem się też tam zaraz, mimo, że już było po drugiej, a o trzeciej miałem godziny ordynacyjne. W skromnie urządzonem mieszkaniu, znalazłem przy stole bladego, szczupłego mężczyznę. Liczył on lat 46, z zawodu był urzędnikiem podatkowym. Zdaje się, życie nie przeszło mu dotąd po różach, świadczył o tem wygląd mieszkania, ubranie i nakrycie leżące na stole. Już sam bardzo mizerny wygląd chorego zwrócił moją uwagę, a po rozpytaniu się i badaniu doszedłem na pewno do przekonania, że cierpi biedak na raka żołądka i to niestety już w stadjum nie nadającym się do operacji. Przez cały czas badania, chory zachowywał spokój, a jedynie w oczach czytałem to trwożne pytanie, łączące w sobie błaganie i niepokój, jakie spotykamy w oczach ciężko chorych. Ukończyłem badanie i w głowie mojej przesunęła się myśl, która tak często prześladuje lekarza, mianowicie: co biedakowi powiedzieć? Czyż ja mam prawo człowiekowi, nie spodziewającemu się tego, wygłosić wyrok śmierci? Rodziny bliższej nawet nie miał żadnej, o posłaniu go do szpitala nie było mowy, bo chory chciał się leczyć w domu. Ileż to już razy byłem w podobnem położeniu! Widząc moje wahanie, chory odezwał się: czuję dokładnie doktorze, że wahasz się powiedzieć mi prawdę, proszę usunąć te skrupuły, ojciec mój umarł na raka wśród podobnych objawów i ja też go mam, tak sądzę, pan wie lepiej, proszę więc wyznać mi to otwarcie.
Zaskoczony tem wyznaniem, uczułem pewną ulgę i wtedy wrócił mi zaraz trzeźwy umysł i rzekłem: Tak, cierpienie pańskie jest ciężkie, nie ośmielam się odrazu rozpoznać raka, na to trzeba szczegółowego badania i prób żołądkowych, ale raka wykluczyć nie mogę. Chory przyjął to spokojnie i zapytał: więc cóż robić dalej, słyszałem, że rak jest nieuleczalny, może operacja? I znowu stanąłem bezsilny! Mam więc i tę ostatnią deskę ratunku wytrącić mu z rąk? I znowu przemówił przezemnie lekarz. Najpierw trzeba być pewnym rozpoznania proszę pana, a potem do operacji musi pan mieć siły, trzeba do tego pewnych przygotowań, odżywienia... Jakże odżywienia, kiedy ja nic jeść nie mogę? To odżywiać się będziemy w inny sposób, wszystko to panu wytłomaczę. Teraz proszę brać lekarstwa, które zapiszę, jeść, o ile pan może potrawy, które panu tu na kartce wyznaczę i być dobrej myśli. Spisałem wszystko i wyszedłem, obiecując przybyć znowu za kilka dni. Wróciłem do domu pogrążony w myślach. Jakie wdzięczne jest zadanie lekarza, gdy może chorego wyleczyć! Zapomina on przytem o wszystkiem, nieraz i o tem, że ten chory przyszedłszy do zdrowia, nieraz wcale nie poczuje się do wdzięczności, nieraz skrzywdzi lekarza!... Tu własne zadowolenie i duma nagradza nieraz więcej, jak wszystko inne! A z drugiej strony, jakże smutnem jest nasze powołanie, gdy mamy leczyć chorego nieuleczalnego! Całe nasze zadanie wtedy, to jest łudzenie tego chorego, wyciąganie nieraz z groźnych objawów wniosków jak najpomyślniejszych, wyrażenie mową wprost przeciwnych słów, jak obecne nasze myśli! Łagodzić cierpienia takiego chorego, to też obowiązek. Ale nieraz to łagodzenie jest zarazem i straszną męką. Chwilowa euforja wyradza zaraz nadzieję i pragnienie życia. Nawet chory, wiedzący dokładnie, co go czeka, łudzi się wtedy, a gdy choroba ta minie, pogrąża się jeszcze więcej w rozpacz. I znowu przychodzi chwila ulgi, znowu te płonne myśli i znowu zwątpienie! Na szczęście z tych ciągłych kontrastów światła i cieni wyradza się w końcu apatja zupełna. Niestety, nie u wszystkich.


W domu zastałem już kilka osób. Badałem ich już bez tej ciekawości i zapału, z jakim to zwykle czynię, ale zimno i machinalnie. Zjawiła się dama cierpiąca na histerję. Czuła się ciężko chorą, wynajdywała u siebie różne groźne symptomy, a przecież ja w organizmie jej, prócz chorych nerwów, nic nie znalazłem. I zaraz porównałem w myśli ich oboje! Tamtego, który wie, że ma raka i znosi to ze spokojem godnym bohatera i tę zdrową kobietę, która jest też pewną, że ciężko choruje. Oczekuje ona śmierci na pewno i nawet bardzo tem się niepokoi. Czemuż to życie takie dziwne! Temu, co ma umrzeć, daje hart duszy, a tego, co żyć będzie długo, prześladuje myślą śmierci! Znałem pewną histeryczkę, która latami całemi ciężko chorowała. W końcu zjawiła się w niej rzeczywiście poważna choroba piersiowa i wtedy zaczęła pragnąć dopiero życia z całej duszy, wtedy... gdy było już za późno! Ileż to razy w młodym wieku marzymy o śmierci, o odebraniu sobie życia, o wrażeniu, jakie zrobi to na otoczeniu, a zaraz potem, gdy cierpienie powali nas na łoże, pragniemy znowu życia i wierzyć nie chcemy, by młodość naszą przeciąć miał pas czarnej śmierci!


Choroba pacjenta mojego postępowała szybko, to też mizerniał, tracił na wadze i coraz mniej pobierał pokarmów. A jednak hart duszy ani na chwilę nie ustępował. Raz powiedział mi:
Doktorze, cóż z tego, że czeka mnie śmierć, to każdego spotka, ja nie robię sobie z tego wiele. Co innego, gdy n. p. kogoś skażą na śmierć w sile życia, czasem nawet nie słusznie, to musi być straszne. Tutaj człowiek ginie, choć mógłby żyć w zdrowiu, ale ja... nie mam dla kogo żyć na świecie, mam raka, ten mnie zjada, więc i lepiej niech się to wcześniej skończy. Twierdzą niektórzy, że to straszne mieć samowiedzę nieuleczalnej choroby stale postępującej. Ja tego o sobie nie powiem. Owszem, gorzej jest n. p. cierpieć na serce. Tu człowiek chwilami zapomina, że jest chory, cieszy się, że żyć będzie, aż nagle zjawia się napad straszny, połączony ze zgrozą śmierci i człowiek zaraz przypomina sobie, że życie jego wisi na włosku. Żadnych wrażeń, żadnych wzruszeń, żyć trzeba, jak w słoiku! O co mi tylko chodzi, to o to, bym przy końcu nie cierpiał zanadto, nie dlatego, żebym się obawiał bólu, ale że wtedy mógłbym stracić odwagę i poddać się rozpaczy. Ja pocieszałem go jak mogłem. Na szczęście dotąd nie cierpiał jeszcze bardzo.


Było to może w dwa miesiące od czasu, kiedy zacząłem „leczyć“ tego chorego. Zaproszono mnie na imieniny. Bawiłem się tam wcale dobrze, przy kolacji jadłem i piłem bardzo dużo, aż nagle może koło godziny 12 poczułem dziwne wrażenie i osłabienie. Pożegnałem się i wróciłem do domu. Tutaj dopiero wystąpiły silne boleści. Z początku sądziłem, że to pewnie z przeładowania żołądka, aż nagle z wymiotami ukazała się krew! Ponieważ przedtem nie byłem nigdy słaby na żołądek, zdziwiło mnie to bardzo i prawie przez całą noc nie zmrużyłem oka. Na drugi dzień stan mój się polepszył i dopiero coś w pięć dni zjawiły się znowu bóle. Teraz zacząłem już o chorobie mej myśleć na serjo i przypuszczałem, że mam wrzód żołądka. Stan mój pogarszał się stale, chudłem i traciłem stale apetyt. I wtedy zaczęły mi przed oczyma przesuwać się różne obrazy i myśli. Wmawiałem w siebie, że jestem typowym hipochondrykiem, że z drobnostki robię ciężką chorobę, dalej znów przerażałem się myślą, że może jestem rzeczywiście ciężko chory. Nagle przypomniałem sobie, że i w naszej rodzinie rak jest dziedziczny i że może i ja... Nie, to niemożebne. A jednak przekonać się trzeba. Nie ma może gorszego pacjenta jak lekarz. Ten, jak słusznie mówi Daudet, choruje podwójnie, bo na daną chorobę i na świadomość dokładną o jej istocie.
Postanowiłem bezwarunkowo zasięgnąć porady u jednego ze znanych ze swej sławy kolegów. Udałem się też zaraz na drugi dzień do niego. Długo przedtem myślałem, jak mu wszystko opowiem, bo i to nie łatwą jest dla chorego lekarza rzeczą.
Laik, o ile nie jest przytem nerwowo chory, opowiada o swych cierpieniach zupełnie objektywnie, ewentualnie doda tu i ówdzie swoje osobiste zapatrywanie, które lekarza wcale z tropu nie zbiją i zaraz je odgadnie. A lekarz? Ten opowiada wszystko fachowo i żadnego szczegółu nie poda prawdziwie, bo na każdym wyciśnie swoje fachowe mniemanie. Jedne szczegóły poda za nadto jaskrawie, inne zanadto ciemno, przy badaniu ciągle się wtrąca, robi uwagi i krytykuje wywód kolegi, chcąc naturalnie dla siebie najlepiej. Widziałem już nieraz lekarzy operowanych i widziałem, że cierpią oni ogromnie. Jeżeli n. p. powie się choremu: niech pan uważa i leży spokojnie, bo mogą wystąpić tu a tu bóle, to już ta sama myśl jest dla chorego cierpieniem. A cóż tu mówić dopiero o lekarzu, który wie dokładnie o wszystkich powikłaniach w każdej chorobie. Ta świadomość jest gorsza nieraz od głównego cierpienia. Postanowiłem jednak być przez czas badania „nie lekarzem“, mówić to, co czuję, przy badaniu na nic nie zwracać uwagi. Kolegę X. zastałem w domu czytającego jakąś ciekawą medyczną pracę. Na moje spotkanie wyszedł wesoło z cygarem w ustach i zaraz zaczął rozmawiać o nowych prądach w nauce, potem o polityce, sądząc, że przyszedłem go odwiedzić, bo skądże mógł przypuszczać, że „lekarz może być także chory“. Aż nakoniec zwróciłem mu uwagę, że przyszedłem się go poradzić.
Czy kolega chory, cha, cha! dobre, a na cóż, jeżeli wolno spytać?
Właśnie przyszedłem się was o to spytać, cierpię na żołądek.
Zaczęliśmy wywiady i tu przekonałem się, że mimo mych najlepszych chęci, nie mogę mówić tak, jak czuję, a to dlatego, bo on pytał się mnie nie jak innych chorych i nie zadawał sobie trudu odgadywać z mych słów symptomów, lecz zadawał pytania fachowo, żądając odemnie gotowych rozpoznań.
Tak było i z badaniem. Miałem wrażenie, że odbywamy konsyljum nad kimś innym. Wiedziałem z góry, co od niego usłyszę — powie: nie chcę kolego żartować wcale z waszej choroby, będziemy obserwowali. Tak się też stało! Usłyszawszy jeszcze kilka pocieszających słów, wyszedłem. I wtedy dokładnie dopiero zdałem sobie sprawę, jak niesłusznie mówi publiczność, że lekarze nie mają nieraz serca.
Właśnie ja chciałem, żeby kolega mój nie miał „tego serca“ lecz żeby badał mnie spokojnie, z zimną krwią, nie kierując się żadnymi względami. Jakże n. p. można sobie wyobrazić, by ojciec leczył własnego syna poważnie chorego, mąż żonę i t. p. To po prostu niemożebne, bo obowiązki lekarza często sprzeciwiać się muszą obowiązkom tak zwanym sercowym. Lekarz n. p. wie, że w danej chwili to a to może choremu zaszkodzić i dlatego wydaje zakaz, a członek rodziny w podobnych wypadkach nie ma „serca“ odmówić czegoś choremu i nieraz daje coś, co za chwilę temu choremu zaszkodzi. Ileż to razy matki w ten sposób gubią własne dzieci.
Miałem teraz przynajmniej pewność, że jestem poważnie chory. Leczyć się tutaj wśród znajomych nie chciałem, postanowiłem tedy wyjechać do Wiednia i tam poddać się kuracji czy operacji, nie zdradzając swego incognito, jako zwykły pacjent.
Trzeba się było jednak przedtem pożegnać z chorymi i oddać ich innemu koledze. Jako powód podałem rozstrój nerwowy, podobnie i mojemu choremu, a raczej współtowarzyszowi niedoli, chciałem to oświadczyć, ale on, skoro tylko wszedłem, zauważył:
Co doktór taki zmieniony i mizerny, czyż nie daj Boże, nie choruje sam?
Ta troskliwość tak mnie wzruszyła, że ze łzami w oczach uścisnąłem mu dłoń i rzekłem:
Tak drogi Panie i proszę się pocieszyć, że choruję zdaje się tak samo, jak Pan na żołądek, może i... na raka także!
Ale co Pan mówi, skąd rak u Pana...
Stąd co i u Pana. Takie same prawa ma on do nas obu. Daruje więc Pan, że wobec tego „leczyć“ Pana nie będę dalej, bo po pierwsze jadę sam na kurację, a po drugie śmieszne by to było, by niemy uczył mówić niemego! Dawniej podziwiałem Pana jako lekarz, teraz dodaję do tego jeszcze zachwyt jako człowiek, czujący to samo co Pan, a nie mający tyle hartu duszy! Choć jest pewna różnica między nami; Pan wie tylko to, że śmierć go czeka, a ja znam znowu te wszystkie uciążliwe drogi, które do niej prowadzą i to mnie męczy ogromnie.
Dłużej nie mogłem pozostać, pożegnaliśmy się więc, mówiąc sobie „do widzenia“, ale gdzie?


Jeżeli łudziłem się, że będzie lepiej, gdy poddam się kuracji lekarzy „incognito“, to wkrótce nadzieje te w Wiedniu pierzchły zupełnie. Zaraz przekonałem się, że to jeszcze gorzej! Lekarze traktowali mnie wprawdzie bardzo sumiennie i skrupulatnie, robili swoje fachowe uwagi, które chwytałem chciwie, ale do mnie zwracali się z banalnemi określeniami, które dla mnie jako dla lekarza były po prostu męczarnią. Powiedziano mi, że mam zdaje się mały guz w żołądku, który należy operować. Na zapytanie moje, czy to może rak, odpowiedziano: rak zdaje się nie, ale guz, który może być lub zostać złośliwym. Wobec tego przyszedłem do przekonania, że bezwarunkowo cierpię na raka. Incognito nie zdradzałem, bo teraz wszystko było mi już obojętnem. Umieszczono mnie w sanatorjum i jak dowiedziałem się z ust dozorcy, lekarze uważali mnie za człowieka, który zapewne wskutek cierpienia obeznał się wcale dobrze z literaturą medyczną. Po wstępnych badaniach naznaczono dzień operacji. Wiedziałem dobrze, co mnie czeka, ale myśl o tamtym chorym i niejako złośliwa nadzieja, że ja będę jeszcze zdrowym, podniecała moją energję. Cieszyło mnie też to, że lekarze nie będą się wobec mnie krępowali, lecz może usłyszę czasem przypadkowo coś z prawdy.
Nadszedł w końcu dzień operacji. Noc poprzedzającą przespałem znakomicie, bo podano mi jakiś środek nasenny. Zawieziono mnie do sali operacyjnej i tu zdawało mi się, że jestem znowu medykiem i czekam w naprężeniu na „lekcję“. Miałem być chloroformowany. Serce mam zdrowe, więc byłem choć o to spokojny, choć przychodziły chwile, że znów pocieszałem się, że może się wcale nie obudzę. Przystąpił lekarz i powiedziawszy mi kilka życzliwych słów, polecił liczyć od 1 w górę. Nieraz z ciekawości pytałem się chorych, którzy byli usypiani, jakie przytem odnosili wrażenia. Jedni odpowiadali, że czuli, jak ściany się rozstępują, inni, że lecą w przepaść, inni widzieli ciągle mgłę przed oczami. Ja doznawałem znów innego uczucia. Z początku zwracałem pilną uwagę na otoczenie. Czułem, że się często mylę w liczeniu i lekarz zwraca mi na to uwagę. Tu i ówdzie usłyszałem jakieś słowo, jak Seife, Bürste, ktoś zaśmiał się, zakaszlał, potem miałem wrażenie, że operacja się już zaczyna, jęknąłem boleśnie, lekarz zdjął mi na chwilę maskę z twarzy i wtedy otworzyłem oczy, lecz widziałem tylko biały sufit, dziwnie wysoki, jak gdyby podnoszący się w górę. Maskę nałożono mi znowu, a lekarz monotonnym głosem zachęcał mnie dalej liczyć ein und dreissig...


Obudziłem się w moim pokoju. Czułem się słaby jak małe dziecko, a otwieranie oczu sprawiało mi już ból. Koło łóżka stał ktoś i trzymał mnie za puls. Uczułem, że jestem silnie skrępowany opatrunkiem, w ustach miałem ogromną suchość. Zapewne musiałem spać długo i budzić się z przerwami, aż w końcu, gdy już jako tako przyszedłem do siebie, zauważyłem, że jest wieczór i lampa przyćmiona rzuca łagodne światło na pokój.
Lekarz zapytał mnie troskliwie: Jakże się Pan czuje, czy może co potrzeba?
Dziękuję, rzekłem, i zaraz pierwsza moja myśl była zapytać się jaką operację wykonano i co znaleziono. Wstrzymałem się jednak, bo nawet nie miałem sił mówić.
Noc przepędziłem drzemiąc. Na drugi dzień czułem się już silniejszy i zacząłem się więcej otoczeniem i pokojem interesować. Ucieszyło mnie to, że nie mam gorączki, ani żadnych większych bólów, że mogłem rękę podnieść do góry i głową obracać. Kazałem sobie podać moją tablicę, myśląc, że tam znajdę rozpoznanie i operację, tymczasem prócz nazwiska i daty, nic nie było napisane! To upewniło mnie, że cierpię a raczej... cierpiałem... na raka. Lekarz odwiedzający mnie zachowywał się jakoś dziwnie, a raz, gdy już trochę przyszedłem do siebie, zapytał:
Czy Pan nie chodził może kiedy na medycynę? Zrozumiałem, że w czasie usypiania musiałem mówić o sobie i albo ktoś rozumiał po polsku, lub też mówiłem technicznemi wyrazami. Przecząco skręciłem głową. Nie długo jednak cieszyłem się moim incognito. Lekarze napisali zaraz list do mego miasta do jednego ze szpitali, skąd nadeszły o mnie zupełnie pewne informacje. Zaraz też zmienił się stosunek. Byli dla mnie więcej oddani, zawsze któryś siedział i rozmawiał ze mną, ale nie usłyszałem już nic z tego, co tak gorąco pochwytać chciałem! Operator powiedział mi wprawdzie, że znalazł guz wielkości orzecha i że takowy udało się zupełnie usunąć, że guz ten badany jest mikroskopowo, poza tem jednak nie chciał mnie nic objaśniać, twierdząc, że wszystko jest dobrze. Gdy już trochę przyszedłem do siebie, zaczęły mnie trapić zaraz moje „lekarskie myśli“, jak się tam goi rana, czy szew który nie puścił, czy nie mam zapalenia płuc, czy nie było już przerzutów i t. p.
Wiedziałem, że od lekarzy nic się nie dowiem. Tak przeszedł jeden tydzień, potem wyjęto szwy, zacząłem się odżywiać przez usta, powoli siadać, wstawać i... wyzdrowiałem. Co do natury guza to powiedziano mi, że stał on na pograniczu raka czyli po prostu grzecznie mówiąc... był rakiem chyba!
Jeżeli laik stanie na nogach po tak ciężkim zabiegu, to zapewne wtedy owłada nim uczucie radości, jakgdyby odrodził się na nowo na świat. Ja tego uczucia nie miałem ani na chwilę. Ciągle myślałem tylko o tem, że obecnie jestem w stanie podobnym „jak chory na serce“ podług wyrażenia mego pacjenta. Niby to zdrowy, a jednak kto wie, co tam się dzieje w środku! Czułem, że może przesadzam, że wmawiam w siebie wszystko, a jednak spokoju już nie miałem. Pożegnałem serdecznie kolegów i wróciłem do domu. — Tutaj witali się wszyscy ze mną, jakbym wrócił z tamtego świata. Koledzy dopytywali się o szczegóły operacji, rozpoznanie, wrażenia, mój sen, o zdrowie, a u wielu widziałem nawet pewny do mnie szacunek, jak gdyby mówili: teraz skoro przecierpiałeś tyle sam, zrozumiesz chyba cierpienia u innych. Przypomniało mi się zaraz, jak nieraz chorzy mówili do mnie: pan doktor nie przechodził nigdy tego, to i nie może zrozumieć, co to jest choroba i ból! A jednak nie sądzę, żeby przebycie choroby mogło lekarza coś więcej o niej oświecić. Najwyżej zebrać on może tylko podmiotowe doświadczenie objawów choć, i to na nic się mu nie zda, bo nawet ta sama choroba przebiega nie jednakowo i każdy odczuwa wszystko inaczej.
Dentysta wyrywający zęba nie będzie i tak wśród operacji cały czas miał na myśli, jak to było kiedy i jemu zęba wyrywali, bo wtedy z pewnością pacjent nie byłby z tego zadowolony! Owszem lekarz chory lub myślący ciągle o swej chorobie, nie może być już lekarzem, owszem musi zapominać o swych cierpieniach. Pacjenci wyrażają nieraz życzenie, żeby i lekarz cierpiał tak, jak oni, lecz pewnie, gdyby się tak stało, poszliby zaraz do innego, nie chcąc się leczyć u takiego, który sam sobie nic pomóc nie może! Natomiast bardzo działa na ludzi fakt, gdy lekarz wyleczy się z ciężkiej choroby i stosuje u chorych potem ten sam sposób leczenia. Temu zawdzięczają między innemi sławę partacze, którzy rzekomo wyleczyć się mieli sami z nieuleczalnej choroby.
Zapewne też z tego powodu stałem się nagle, specjalistą chorób żołądkowych i chorzy ciągle mówili mi: „udaję się do pana doktora z całem zaufaniem, bo skoro pan sam przyszedł do siebie po tak ciężkiej chorobie, to i mnie pewnie pomoże. Raz przypominam sobie przyszedł do mnie po poradę pewien obywatel ziemski. Wyglądał znakomicie, a jednak po zbadaniu miałem podejrzenie, że cierpi na raka. — Zaproponowałem mu, żeby się dał operować, zaczął na to się śmiać i w końcu skwaszony odszedł dodając, że Karlsbad go tylko wyleczy. Później dowiedziałem się od kolegów, że sam błagał ich o operację, ale już było za późno! Widać więc, że i w podobnych wypadkach nie braknie niewiernych Tomaszów.
Zacząłem odbywać już spacery, bo dotąd przyjmowałem tylko chorych u siebie. Pierwszą moją myślą było udać się do mojego starego pacjenta. Zastałem go już w łóżku, bo nie miał sił do chodzenia. Zobaczywszy mnie, uśmiechnął się przyjaźnie i wtedy poznałem, jak piękną ma duszę. Nawet cienia zazdrości lub niechęci do mnie w oczach ani w twarzy jego nie wyczytałem. Prosił mnie, bym wszystko mu opowiedział, a potem zadawał mi tylko krótkie pytania:
Czy operacja jest bolesną?
Nie, bo przytem usypiają.
Czy poczuł pan zaraz ulgę?
Tak poczułem, choć prawdę powiedziawszy nie miałem wtedy wielkich dolegliwości, bo były to dopiero początki choroby i dlatego zapewne wynik jak dotąd jest dobry.
Niechętnie teraz, mówiąc o sobie, używałem wyrazu: rak, on to też zaraz odczuł i omijał go dyskretnie.
A jakże się pan czuje? zapytałem.
Coraz gorzej! Już i pić nic nie mogę, ciągle mi wszystko staje w gardle i jedzenie tylko męczy. Dziwię się, dlaczego choroba tak powoli kroczy, a może mój organizm taki odporny? A czy pan zupełnie teraz zadowolony? — zapytał nagle.
Tak, mam zadowolenie, ale tylko takie, jakie może dać chwila obecna, natomiast przyszłość przedstawia mi się tak samo chmurno i ponuro, jak dawniej, bo boję się recydywy lub przerzutów.
Wie pan co — rzekł — nawet teraz nie mieniałbym się z panem, ja żyję i wiem, że mnie śmierć czeka, a pan żyje i nic nie wie i przez to ani ochoty do życia, ani przygotowania i odwagi do śmierci pan niema. Ale co ja panu mówię, wszystko będzie dobrze skoro tak gładko poszło. Zresztą iluż to ludzi jest w gorszym od pana położeniu... Ale nie wiedzą o tem — rzekłem. Po kładce przejdzie się, nie wiedząc o przejściu, zupełnie dobrze, ale kto w nią ciągle patrzy, dostaje zawrotu głowy i tem łatwiej w głąb stoczyć się może, a ja o tej przepaści wiem aż za dobrze.
Umilkliśmy obydwaj. — Ja czułem, że obecność moja sprawiać mu musi pewną przykrość, on spostrzegł znów, że naprowadza ciągle myśl moją na chorobę. Dlatego rozmowa nie kleiła się dalej i wstałem, by go pożegnać. Gdy mi podawał rękę swą chudą i drżącą, rzekł: żyj pan jeszcze bardzo długo, wróciłeś jak bohater z wojny, takich ludzi na świecie brak ogromnie. Wyszedłem, obiecawszy odwiedzić go za pewien czas. Tylko nie dłużej jak za miesiąc! — zawołał jeszcze do mnie, gdy wychodziłem — bo potem mnie już nie będzie. Wizyta ta sprawiła na mnie przykre wrażenie. Wieluż jest przecież innych chorych jemu podobnych, ale nie sprawiają na mnie wrażenia, może właśnie dlatego, że rwą się do życia i nie wierzą w zły obrót sprawy. A on... zawsze spokojny, na wszystko przygotowany... usposabia mnie teraz grobowo. Ach jakimż jestem egoistą, jak pragnę gorączkowo żyć... żyć i jeszcze raz żyć!


Wezwano mnie raz wieczorem do państwa Werskich. Znałem się z niemi dawniej z daleka i zamienialiśmy tylko ukłony. Matka cierpiała od dawna na kamienie żółciowe, syn służył w wojsku, córka była na pensji, ojciec siedział ciągle w biurze, nie prowadzili więc domu i nie uczęszczali nigdzie. Teraz córka wróciła, ojciec na emeryturze a syn ma już posadę. Pani Werska znowu dostała kolki. Po uspokojeniu bólów, przesiedziałem u nich chwilę i wtedy poznałem się bliżej z panną Heleną. Zrobiła odrazu na mnie ogromne wrażenie. Mimo, że przez „moje historje“ stałem się dla każdego interesującym osobnikiem, nie pytała mnie dyskretnie o nic, chyba, że w rozmowie się tak złożyło. Siedziałem dość długo i przez kilka dni przychodziłem codziennie. Coś ciągło mnie coraz więcej do panny Heleny i czułem w mej samotności obecnie ciągle brak jej oczu, głosu i serdecznej rozmowy... Matce polepszyło się znacznie i właściwie nie byłem już potrzebny, ale p. Werska poprosiła mnie, bym ich odwiedzał, już teraz jako gość. Było to dla mnie szczęściem ogromnem. Co czwartek urządzali herbatkę i ja zjawiałem się zawsze punktualnie. Cieszyło mnie to niewymownie, że p. Helena witała mnie zawsze serdecznie, zręcznie pytała o zdrowie i prawie widocznie wyróżniała. Rozmawiając z nią, czułem się jakiś silniejszy, lepszy i świat przedstawiał mi się wtedy zupełnie w innych kolorach.
Raz zostałem u P. Werskich dłużej. Siedzieliśmy na balkonie sami we dwoje. Rozkoszny wieczór wprawiał mnie w jakiś zachwyt, łagodne światło księżyca usposabiało do marzeń, woń bzów i jaśminów działała kojąco na moje biedne, słabe i stargane nerwy. Rozmowy nasze były zawsze poważne, a i teraz rozmawialiśmy o postępach nauki i korzyściach stąd dla świata wynikłych.
Wie pan, panie doktorze, rzekła Helena, gdy pomyślę, że mogło pana nie być już teraz na świecie, to dreszcz mnie przechodzi. Pan taki zacny, pan taki potrzebny dla wszystkich! Popatrzała przytem na mnie serdecznie, a twarz jej osrebrzona promieniami księżyca wydała mi się obliczem anioła. Chwyciłem ją za rękę i gorąco pocałowałem. Drżałem na całem ciele. Ona przeczuła, czy spostrzegła mój stan i rzekła:
Proszę iść do domu, pan dziś osłabiony, trzeba odpocząć i nie męczyć się, nie wolno, ja nie pozwalam! Ucałowałem jej jeszcze rączkę i wyszedłem posłuszny jak dziecko.
Wróciłem do domu oszołomiony. Organizm mój nie był jeszcze na tyle silny, by przenieść spokojnie takie wzruszenia. Upadłem ciężko na fotel w gabinecie i zacząłem rozmyślać. Więc to u mnie miłość! Ja nędzny robak ośmielam się kochać. Kochać wolno, lecz żenić się nie... Żenić? Skazać kobietę na życie z człowiekiem, który lada chwila umrzeć może w męczarniach... a czyż mi wolno wydać na świat potomstwo noszące w sobie skłonność do raka, wszak rak przecież jest dziedzicznym! Nie, nie, nie można! Trzeba jej to wszystko wytłomaczyć. Tu znów zacząłem się pocieszać. Skądże wiem na pewno, że miałem raka? Wszak żaden z lekarzy nie powiedział mi tego? Dr. X. w Wiedniu twierdził, że guz ten stał tylko na pograniczu złośliwości. Przecież minęło już parę miesięcy od tego czasu i czuję się zdrowy zupełnie. Ileż to razy zdarzało mi się badać młodych ludzi chcących się żenić! A przecież odradzałem im, bo ta cierpiała na serce, owa na nerki, ten miał chorobę cukrową, inny kiłę, a czy mnie słuchali? Z pewnością nie, ale to już nie moja rzecz... Nagle rozległ się dzwonek.
Boże, w takiej właśnie chwili wzywają do chorego!
Służący oznajmił mi, że wzywają mnie do mojego chorego na raka. Zrobiło mu się nagle bardzo niedobrze. Zebrałem się i udałem tam zaraz.
Odrazu spostrzegłem, że stan się jego pogorszył. Powitał mnie słabym uśmiechem, a nawet usiłował podać mi rękę. Podałem mu środek podniecający, na chwilę przyszedł do siebie i pierwsze jego słowa były: przepraszam pana doktora, że go trudziłem w nocy, ale było ze mną bardzo źle, myślałem, że to już koniec. Jak się pan czuje? Pytanie to było dla mnie ogromnie przykre. Dopiero co marzyłem o szczęściu, które mnie spotkać może, a ten znowu przypomniał mi rzeczywistość!
Dziękuję, czuję się wcale dobrze. Niech się pan nie męczy i nie mówi dużo. Lecz on z uporem chorego znowu zaczął: wczoraj był u mnie mój kuzyn i mówił mi, że pan podobno ma się żenić? Bardzo słusznie. Ja też tego żałowałem nieraz, choć obecnie widzę, że zrobiłem bardzo dobrze. Tacy jak ja, nie powinni zatruwać ludzkości. W tem przypomniał sobie, że i ja przecież, jestem taką trucizną i dodał: co innego pan, pan teraz zdrowy, wyleczony, to ma pan zupełne prawo a nawet obowiązek założyć swe gniazdo rodzinne.
Czy myśli pan to rzeczywiście szczerze? — zapytałem.
Zupełnie szczerze — łaskawy panie. Nie cierpi pan na chorobę zaraźliwą wprost, a choćby pan miał dawniej raka, to jest on tak częstym, że nawet podobno niema rodziny, gdzieby nie grasował, a w takim więc razie chyba ludzie wogóle nie powinni się żenić wcale. Czytałem dużo w tej materji, mogę więc też w niej głos zabierać.
Słowa te działały na mnie, jak balsam cudowny. Przyznałem im zupełną rację. Przekonawszy się, że stan chorego poprawił się, wróciłem do domu.


Na drugi dzień udałem się do państwa Werskich. Panna Helena przyjęła mnie serdecznie, ucałowałem jej rękę, i siedzieliśmy znowu na balkonie, postanowiłem rozmówić się z nią otwarcie.
Panno Heleno, zrozumie pani, że w chwili tak dla nas ważnej, rozmowa poważna i stanowcza jest konieczną. Otóż pani wie tylko to, że byłem chory i operowany, ale nie wie pani, na co cierpiałem...
Pocóż o tem wspominać, teraz pan zdrowy, to wszystko jedno...
Nie, nie wszystko jedno! Są przecież choroby, które mogą się udzielać, a raczej mogą być przekazane potomkom... A, mówi pan o dziedziczności? Nie jestem dzieckiem, mówić więc będę z panem szczerze. Po pierwsze dla mnie obecnie istnieje tylko pan, dlaczego i nadalby tak być nie mogło? Jeżeli choroby są dziedziczne, to przecież i w mojej rodzinie nie brakuje pewnie chorych antenatów. Co innego, gdyby pan cierpiał na chorobę udzielającą się każdemu, n. p. trąd lub coś podobnego... Nie o to chodzi, panno Heleno, ale człowiek, żeniąc się, powinien mieć choć tę pewność, że żyć będzie... a ja tej pewności nie mam... Tak samo nie może jej mieć i każdy inny człowiek, bo nikt nie jest pewny dnia ani godziny, odrzekła.
Nie śmiałem jej otwarcie powiedzieć, że zdaje się miałem nowotwór, który bardzo łatwo wrócić się może. Postanowiłem rozważyć tę kwestję jeszcze w domu i rozmówić się z rodzicami.
Wróciwszy do domu, zacząłem rozmyślać. Przedewszystkiem egoizm znowu poddał mi myśl: przecież nie wiesz, że to był rak? Gdybyś nie był lekarzem, wszystkie te skrupuły odpadłyby zupełnie. Cóż robić jednak? Postanowiłem napisać do Wiednia i wyraźnie zażądać odpowiedzi, opisując kolegom fakt, że waham się żenić z tego powodu. Usiadłem zaraz i napisałem.
Żądałem w liście szczerej prawdy, bo jak pisałem, ta niepewność gorszą jest dla mnie od dowiedzenia się prawdy, nawet najgorszej. Trochę tem uspokojony położyłem się spać.
Odpowiedź z Wiednia nadeszła za 4 dni. Kolega, który mnie operował, donosił, że cieszy się niewymownie tem, że miewam się tak dobrze, a co do moich wątpliwości, to zaręcza mi, że to nie był rak i że żenić się mogę spokojnie.
List ten schowałem starannie, jako bardzo ważny dla mnie dokument.
Wieczorem, jak zwykle, udałem się do państwa Werskich. Rozmawialiśmy swobodnie chwilę, gdy wtem pan Werski poprosił mnie do siebie z tajemniczą jakąś miną.
Siedliśmy w gabinecie przy cygarach i on zaczął:
Właśnie wczoraj Helenka oznajmiła nam wszystko, a zarazem zwróciła uwagę na to, że pan ma parę wątpliwości co do swego zdrowia. Bardzo cenię to w panu, okazał pan przy tem wiele pięknych stron swej duszy. Hela nie chce o niczem słyszeć, ale zrozumie pan, Boże mój, jakby to powiedzieć, że ja jako ojciec muszę dbać o to, by córka, tego...
Zupełnie rozumię pana dobrodzieja i rozmowa nasza może być dla mnie tylko pożądaną. Ja wczoraj pannie Helenie powiedziałem możliwie wszystko, panu dziś dodam jeszcze kilka słów. Otóż byłem operowany na cierpienie budzące podejrzenie raka. Badanie mikroskopów orzekło, że to nie był rak, ale cierpienie, które mogło zmienić się w raka. Dodam, że w rodzinie mojej jest rak dziedziczny. No tak tak, ale wie pan, panie doktorze, jestem dopiero teraz jak tabaka w rogu! Co tu robić? Jak to, co tu robić, rzekłem, są dwie drogi, albo panna Helena odda mi swą rękę albo nie. Rakiem, choćbym go i dostał, jej nie zarażę, chyba co do potomstwa, to... Ee, nie o to idzie, proszę pana, przecież i u nas w rodzinie ktoś umarł na raka, ale widzi pan, ja jestem stary i nie mam majątku, pan, jako lekarz, nie ma znowu zabezpieczenia, więc tego, w razie czego, chodzi mi, by córka nie została, jak to mówią, na bruku...
Ha, na to już nie mogę dać panu dobrodziejowi odpowiedzi, bo tylko Pan Bóg wie, kto jak długo żyć będzie... Uważałem rozmowę naszą za skończoną, wstałem, pożegnałem się z nim, potem z paniami i wyszedłem...
Nikt mnie nie zatrzymywał. Widać, rodzice córce wszystko dokładnie przedłożyli i odradzili! Trudno, może i lepiej, postąpiłem sobie jak człowiek honoru!


Po tej sercowej katastrofie, postanowiłem oddać się cały mej praktyce i nauce. Nie bywałem prawie nigdzie, nie chcąc być narażony na pytania, kondolencje, uwagi i tym podobne serdeczne owacje. Minęło od tego czasu z trzy miesiące. Mój chory miał się już tak źle, że lada chwila spodziewałem się końca. Raz siedziałem przy nim i obserwowałem to gasnące w nim życie, gdy on nagle ocknął się, spojrzał na mnie i zrobił ruch, jakby mi chciał rękę uścisnąć. Potem cicho rzekł: jesteś pan szlachetnym człowiekiem, że zerwałeś z panną Werską, ten co się z nią ożeni, a raczej, chce żenić, takim nie jest. Bóg to panu nagrodzi. Osłabł bardzo i mimo wszystkich środków, w godzinę zakończył życie.
Słowa biedaka utkwiły mi w pamięci. Dowiadywałem się pilnie kto stara się obecnie o pannę Werską, ale wiadomości były niepewne. Jedni mówili, że jakiś inżynier, inni, że adwokat, a nikt nic konkretnego nie wiedział. Naraz dostaję zawiadomienie o ślubie, czytam: ...mają zaszczyt zawiadomić, że ślub córki ich Heleny z panem Bolesławem Rychowiczem odbył się dnia 12 grudnia... Rychowicz, Rychowicz, znam to nazwisko, ach był przecież nie dawniej, jak trzy miesiące u mnie jako chory! Patrzę do książki i czytam rozpoznanie: cukrówka w najwyższym stopniu, zagęszczenie obu szczytów. Przeszedł mnie dreszcz! Zresztą żadnej notatki! Nic mi widać nie mówił, a raczej nie pytał się, czy stan jego zdrowia pozwala na ożenienie się, pewnie bowiem wtedy, to mu na myśl nie przychodziło, bo właściwie przecież ja wtedy się starałem sam o jego obecną żonę! Boże, Boże, biedna Helena, to już rzeczywiście nieszczęście jakieś!
Spotkałem raz państwa Rychowiczów w towarzystwie. On rzekł tylko: ja znam pana doktora, jestem, a raczej byłem jego pacjentem. Ona rozmawiała swobodnie, oznajmiła mi, że jest bardzo szczęśliwą, że nigdy nie należy niczego na świecie żałować, zachwycała się, że tak dobrze wyglądam, śmiała się z moich obaw, a nawet zalotnie raz rzekła: to są skutki, gdy kto jest lekarzem i straszy ciągle siebie i innych. Uśmiechnąłem się boleśnie, myśląc: nie wiesz biedna, co cię jeszcze czeka!


Zaczynałem już na serjo obecnie wierzyć, że jestem uleczony i postanowiłem rozerwać się, chwytać to życie całemi piersiami, pozbywać się niepokojów przez częste bywanie w towarzystwach i mieć w końcu to samo prawo do życia co i inni ludzie. A jednak przekonałem się, że i tu lekarz nie jest swobodnym. O ile w towarzystwie każdy inny człowiek zatraca, że tak powiem, swój charakter urzędowo-osobisty i staje się tylko cząstką tegoż, to lekarz, chociaż tego zwykle zupełnie nie chce, pozostanie i w towarzystwie zawsze lekarzem. Nikt nie ośmieli się na wizycie zasięgać porady prawnej adwokata, technicznej inżyniera, duchowej księdza, ale za to zupełnie spokojnie nudzi się nieraz lekarza, pytając o rady, o sąd względem danej kuracji, o wartość innych kolegów i t. p. Co chwila rozlega się okrzyk: zresztą mamy przecież między sobą lekarza, to niech on powie! Bardzo to może dla stanu lekarskiego pochlebne, ale też bardzo niemiłe i nużące. Zawsze odpowiadałem w takich chwilach: pan, czy pani daruje, ale obecnie nie jestem lekarzem i tutaj nie ordynuję. Wywoływało to nieraz oburzenie, twierdzono, że jestem źle wychowany, gburowaty ale... interpelowano nadal spokojnie. Wogóle ludzie w towarzystwie wiedzą zwykle wszystko najlepiej, dlatego też wkrótce dowiedziałem się, że mąż pani Heleny coś słabuje. Naturalnie zaraz zapytano mnie o zdanie. Wiedziałem dobrze o co chodzi, ale udałem, że nic nie wiem, bo nie byłem obecnie do niego wzywany.
Nagle pewnego dnia wezwano mnie rzeczywiście do p. Rychowicza.
Powitała mnie pani Helena z twarzą bardzo zasmuconą.
Mąż — proszą pana doktora — rzekła — słabuje od kilku już dni, a obecnie coraz mu gorzej, dzisiaj n. p. senny, ciągle chce pić, apatja coraz większa. Nie rzekłem ani słowa, bo żal mi było biedaczki, tylko udałem się do chorego zaraz, gdzie znalazłem to, co przypuszczałem, t. j. początki końca!
Wyszedłszy do drugiego pokoju, zastałem tam już p. Helenę pełną niepokoju i oczekiwania. Zdaje się, musiałem mieć smutną minę, bo zapytała zaraz: Więc uznaje pan stan męża za bardzo groźny?
Skłoniłem głowę i obwijając w bawełnę — powiedzieć musiałem prawdę!
Na twarzy jej rysowało się przerażenie!
Proszę pana, zapytała, skąd u człowieka tak zdrowego jak mój mąż, zjawić się mogła nagle tak ciężka choroba? Chciałem na to jej zaraz powiedzieć: ależ on był już przed ślubem skazany na śmierć i pewnobym mu odradził ewentualne ożenienie się! Powiedzieć tego jednak nie mogłem i po chwili dopiero zacząłem ją pocieszać, dawać wymijające odpowiedzi i wyszedłem, bo dłużej już tam być nie mogłem!


Ja jestem zdrów, a mąż Heleny umarł! Ile razy ją spotykam na ulicy, zdaje mi się, że to ja jestem przyczyną jej wdowieństwa... Czemuż miałem skrupuły i nie ożeniłem się z nią? Czemuż? Dlatego, bo czułem i myślałem uczciwie, bo postąpiłem tak, jak mi sumienie moje jako lekarza, nakazało!



BOHATER NIEZNANY


Skromny krzyżyk w szczerem polu oznacza miejsce, gdzie zginął nieznany ogółowi bohater-lekarz. Niech choć tych kilka słów opowie to, co powinno być opiewane jako czyn ze stali — jako przykład cnoty równej czynom bohaterów starożytnych.
W rowach strzeleckich ogień był gorący, a doktór Skolecki uwijał się w pocie czoła pośród swoich żołnierzy, dążąc w każdą stroną, gdzie tylko była potrzeba, bez przerwy, bez wypoczynku. Chcąc zbadać lepiej sytuacją porucznik Sęp wypełznął z rowu, w tem właśnie wzmógł się ogień i Sęp ugodzony ciężko, pada na wznak. Zobaczył to Skolecki i sam wychodzi z rowu i śpieszy do przyjaciela, a widząc szalony krwotok wśród największego gradu kul rozkłada spokojnie swoje instrumenta i krwotok tamuje. Właśnie kończył bandażowanie, gdy pada rozszarpany. Towarzysze broni zabrali uratowanego porucznika i zwłoki biednego lekarza. Mógł on się ukryć przed ogniem, mógł polecić, by mu zranionego przyniesiono, lecz nie uczynił tego, bo widział, że tu każda chwila droga i krwotok nie czeka — a był to do tego jego przyjaciel, jego Sęp drogi. — Niepomny też na niebezpieczeństwo, pospieszył zaraz z pomocą jako lekarz i jako przyjaciel, uratował życie drugie, w zamian swoje, dając w ofierze. A takich bohaterów wśród lekarzy jest bardzo wielu i to nietylko na wojnie, ale w czasach pokojowych, bo iluż to z nich traci corocznie życie w walce z chorobami zakaźnemi, ginąc na posterunku w walce z niewidzialnym wrogiem, zarazkiem. To też medycyna zbudowała sobie zwłaszcza w obecnej wojnie pomnik trwalszy od spiżu, a zasługi stanu lekarskiego uznały wszystkie państwa, uznały i trony. Z dumą też przyznać należy, że dzięki niestrudzonej działalności i poświęceniu lekarzy, zgubne i smutne skutki wojny w znacznej mierze dały się złagodzić.
Nasza lekarska praca jako ogólno-ludzka i międzynarodowa oddała też w każdem państwie te same błogie skutki i nasi koledzy-wrogowie taksamo dzielnie i z zaparciem się leczyli swoich jak i naszych żołnierzy. Wracający do kraju inwalidzi przyznają wszyscy, że to i owo było w niewoli złe, ale lekarze byli tacy sami, jak nasi. Z dziwnem naprawdę uczuciem oglądałem nieraz na wojnie podaną mi przez rannego dokładną historję choroby, pisaną sumiennie przez „wroga“ nieraz wśród gradu kul w szpitalu polowym. Ta bezimienna duchowo-naukowa korespondencja, to jedno z najmilszych wspomnień wojny, to jedyny niemal objaw kultury ogólno-ludzkiej wśród rozszalałych namiętności i gorączki wojny.
To też spotykaliśmy wszędzie objawy wdzięczności u naszych biednych pacjentów, a te słowa serdeczne wypowiadane w obcych językach, nieraz ze łzami w oczach, były sowitą nagrodą za pracę i trud, dawały nietylko zadowolenie wewnętrzne, ale napawały nas dumą i były podnietą do dalszej intenzywnej i owocnej pracy, ku pożytkowi całych społeczeństw.
Tym zaś cichym nieznanym bohaterom-lekarzom, którzy z zapałem w oczach, niosąc pomoc swym bliskim i wrogom, zginęli na posterunkach — cześć!



WIGILJA LEKARZA


Wigilja! Wicher dmie i świszczy, miotając na wszystkie strony tumanami śniegu, z których co chwila odrywają się płatki, wirując wokoło jakimś dziwnym, czarownym tańcem. Ciemny plac przed szpitalem oświetla mdło i smętnie latarnia, rzucając na pewną przestrzeń żółte światło gubiące się zaraz w mgle i śnieżycy. W oknie dyżurnego pokoju stoi młody lekarz i patrzy na tę orgję śniegu, na te rozrzucone po ziemi cudne śniegu brylanty i nagle staje w myśli jego dom rodzinny, choinka oświetlona, radość, kolendy i cudne podarki. Pewnie tam daleko siedzą wszyscy jego drodzy przy stole wigilijnym i łamią się opłatkiem, może mówią o nim i za niego się łamią?
I wszyscy niemal cieszą się teraz tą atmosferą, jaką dają święta uroczyste, łączące ludzi ze sobą w sposób jakiś tradycyjnie szczery i czuły. A on tu zdaleka od tych ludzi sam, sam wśród nędzy, bólu i cierpień! I zdaje mu się, że ten świat wesoły, który widzi w swej wyobraźni, to jakiś inny, obcy dla niego i niedostępny, że pożegnał go już tak dawno — tak dawno...
W tem zdala rozlega się dźwięk dzwonków od sanek... lekarz wytęża wzrok i widzi, jak z ciemnych całunów nocy wynurzają się konie i sanie jadące zwolna. Sennie i ciężko koło nich idzie schylony jakiś człowiek. Stanęli przed szpitalem i rozległ się przenikliwy głos dzwonu na bramie. Lekarz usiadł przy biurku i czekał. Za chwilę wszedł posługacz, torując drogę noszom, na których wniesiono jęczącą kobietę do pokoju.
Lekarz zbadał ją i polecił zanieść do sali operacyjnej, zatelefonował po kolegów, przybyli zaraz na wezwanie, jeden nawet jeszcze we fraku wprost z wesołej wizyty u narzeczonej.
Porozumieli się szybko i tak jakby to nie była uroczysta wigilja, lecz zwykły dzień, zabrali się do pracy.
Lekarz dyżurny operował i wykonał zabieg znakomicie, umyli się i przeszli do kancelarji na papierosa. Młody lekarz przybyły we fraku, ubierając się, rzekł smutnie: i znowu panna Stasia powie, ach jak czuć od pana jodoform! A drugi rzekł, odchodząc: Mieciu, zlituj się, nie wzywaj mnie znowu w nocy, moja matka dziś tak cierpi, a wśród wigilji tak się jakoś dobrze czuła i poweselała, a tu jak na złość wezwałeś mnie do asysty, ale Bogu dzięki uratowaliśmy chorą, tak ładnie operowałeś, że nic nie żałuję tych chwil, bo nie były one stracone, lecz zyskane. Uścisnęli sobie dłonie, wyszli, a dyżurny pozostał.
Usiadł przy stole i począł czytać — zapomniał już o tem teraz, że to wigilja, że siedzi na dyżurze, że jest takim samym człowiekiem, jak inni, że i jemu należy się wypoczynek i rozrywka, bo serce jego rosło dumą: uratowałeś życie ludzkie! Poczuł teraz, że jest na świecie nie tylko czemś, ale, że jest potrzebny, a bezwarunkowo potrzebniejszy od wielu z tych, co teraz bezmyślnie może bawią się i sypią banalnemi frazesami. I w myślach jego przesunął się znowu inny obraz: zobaczył różne szpitale, a w każdym z nich siedzącego podobnie jak on samotnego lekarza, podobnie jak on ratującego życie ludzkie, łagodzącego bóle i ocierającego łzy niedoli!
A któż w tym dniu uroczystym pomyśli na świecie, że inni tam gdzieś cierpią i że w tem cierpieniu mają swych opiekunów i dobroczyńców? Czyż zastanawia się kto kiedy, ile to lekarz przebyć musi tych chwil samotnych, nieraz strasznych i wstrząsających nerwami, ile z jego strony płynie poświęceń?
Lekarz poszedł do operowanej — przebudziła się i czuła się bardzo dobrze. Gdy zobaczyła swego zbawcę, chwyciła go za rękę, ucałowała i zalewając ją łzami, szepnęła: niech Pan Bóg, który się dziś narodził, poszczęści na całe życie panu doktorowi!
Lekarz odszedł, przeglądnął sale i wrócił do siebie. Na stole znalazł depeszę:

Życzymy Ci synu kochany Wesołych Świąt.
Rodzice.

Zegar wydzwonił dwunastą, a w sąsiednim przy szpitalu domu rozległ się śpiew kolendy:
Wśród nocnej ciszy — głos się rozchodzi...
Lekarz spojrzał na stół i teraz zobaczył dopiero na nim maleńką choinkę, opłatek i arkusz, na którym wypisano:

Życzymy Panu Doktorowi Wesołych Świąt i dziękujemy za troskliwość
Wdzięczni pacjenci szpitalni.




OSTATNI LIST SAMOBÓJCY


Przytaczam tu oryginalny list samobójcy — napisany tuż przed odebraniem sobie życia, dodawszy mu tylko trochę literackiej formy. Niech rzuci on trochę światła na tę smutną a prawdziwą psychikę ludzi, którzy nie mając sił do walki z życiem, zwątpili w siebie i zamiast brać się z losem za bary, zamiast zwalczać przeszkody, widzą tylko przed sobą piętrzące się trudności, najsmutniejsze wypadki życia biorą za regułę i odnoszą wszystko do siebie. Każdy piękny przejaw życia, które dać może to, co szczęściem zowiemy, uważają oni za przypadek i z góry uprzedzają się do wszystkiego.
Znałem samobójców, którzy po nieudałym zamachu na swe życie, poświęcali się potem pracy całą duszą i zaczęli kochać to życie i wynajdywać wśród szarego pyłu codziennego, brylanty mieniące się tysiącem barw ideałów, bo tylko bolesne zawody, twarde życie codzienne i walka z przeciwnościami dać nam mogą możność odczucia pięknych chwil życia i pozwolić cieszyć się niemi, o ile jednak mamy dość sił, by nie poddawać się odrazu przeciwnościom.


Wezwano mnie telefonem, a zdyszany głos mówił: proszę pana doktora zaraz tu a tu, bo jakiś pan strzelił do siebie.
W parę chwil wchodziłem do pokoju, w którym, jak wskazywał bilet na drzwiach, mieszkał X., młody, obiecujący wiele, prawnik. Na kanapie zastałem już niestety tylko zwłoki samobójcy.
Obok na stole, zauważyłem list zaadresowany: „do tego, kogo ten list zainteresować może“! Wziąłem go tedy ze sobą i poniżej podaję.


Kraków, 20 lipca 1910 roku.

W dalekim kościele biją dzwony — przez otwarte okno słyszę szum miasta, niebo czyste, błękitne, a słońce powoli obniża się ku zachodowi... Patrzę na mój pokój — wszystko stoi w nim tak jak zawsze, a jednak, czemu mi to wszystko jakieś obce dzisiaj? Świat cały wydaje mi się jakbym nań patrzał z daleka — dziwię się po co ci ludzie tak biegają po ulicach, dlaczego pragną czegoś, dlaczego stają przed wystawami i patrzą na nie z pożądaniem? Czyż warto cośkolwiek mieć lub czegoś pragnąć? Czyż człowiek może powiedzieć kiedy o czemś: „to moje“? Nigdy! My wszystko mamy tylko u siebie na przechowaniu i wszystko kiedyś z powrotem oddać będziemy musieli, lub los nam zabierze... oddamy zdrowie, zaszczyty, drogą rodzinę, majątek, nasze zbiory, wszystko co ukochaliśmy, dla czego żyliśmy, a cóż nam pozostanie? Oto mały skrawek ziemi tutaj, a tam staniemy się częścią czegoś wielkiego, bez granic, bez końca!
W duszy mi tak smutno — znikły me wszystkie marzenia o szczęściu, znikły złote nici illuzji, pozostał tylko gorzki smutek, a w sercu pustka wielka! Zdala dochodzą mnie dźwięki fortepianu, jakieś tęskne i senne — słońce schyla się coraz to więcej ku zachodowi a jego złote — krwiste promienie rzucają ostatnie pożegnalne pozdrowienia, bo wkrótce zapadnie zmrok. I w mej duszy tak było niedawno — snułem jeszcze przędzę marzeń, łudziłem się, że słońce mego życia nie zajdzie nigdy — aż zaszło krwawo dzisiaj i nastąpił w duszy mej zmrok, przeczucie zimnej bezgwiaździstej czarnej wiecznej nocy!
Żal mi tych chwil minionych, które uważałem za szczęśliwe, choć obecnie dobrze widzę, jak się myliłem! Wszystko opromieniałem aureolą własnych marzeń i purpura na moich ideałach wydawała mi się królewską. A teraz widzę, że to wszystko było tylko szare, zwykłe, a tylko ja patrzałem na świat przez pryzmat własnych złudzeń... chodziłem po nim, jak po raju, usuwałem wszystkie nie harmonizujące z daną chwilą kontrasty, aż przejrzałem... I wyrobiłem sobie filozofję pogardy życia, lecz czemuż nie miałem jej już wtedy, gdy z wytężeniem sił wszystkich piąłem się po szczeblach drabiny społecznej, w pocie nieraz czoła, często spychany lub spychający innych! I po co tak chciałem wspinać się coraz wyżej — chyba, po to, by potem tem boleśniej odczuć upadek z wysoka!
Stykając się dawniej z ludźmi prostymi, dziwiłem się, patrząc na ich bezmyślne nieraz twarze, jak mogą oni żyć, nie mając pełnej świadomości celu życia... A teraz widzę, że człowiek taki ma lepszy cel życia jak ja i stokroć jest odemnie szczęśliwszy, bo ma on swój mały zakres myśli i pragnień, nie wychyla się poza nie i łatwo może zawsze osiągnąć szczyt swych pragnień. — A ja! Im więcej zgłębiałem sferę mego ducha, tem większą czułem przepaść przed sobą, a pragnienia w miarę zaspokajania rosły stale i rafinowały się niezwykle. Biegłem też ciągle z wyciagniętemi rękami naprzód, szukając tego, czego znaleść nie można i ciągle skarżyć się musiałem na zawody, bo to co osiągnąłem, wydało mi się zawsze czemś innem jak to, o czem marzyłem. Tyle lat pracy, nauki, wysiłków i na co? Chyba na to, by poznać, że na świecie osiągnąć można jedynie odblask swych marzeń i to nieraz spaczony zupełnie. Lecz przecież tylu ludzi żyje i nie narzeka — czemuż ja to czynię?
Mam zapewne słabe i przeczulone nerwy — nie przeczę. Inni zagłuszają się monotonną pracą, zabawą, ryzykowaniem życia, fortuny lub honoru, poświęcaniem się dla innych i tak jakoś schodzi im życie z dnia na dzień, z roku na rok. Są też tacy, co trzyma ich przy życiu ciągła nadzieja, ba, nawet myśl o chorobie swej lub innych, inni znów ciągle na coś czekają, na coś liczą i ciągle się łudzą. Ja tego nic nie mam już w sobie. Dla mnie świat stał się zupełnie obojętny, a ja na nim czuję się niepotrzebnym, zbytecznym. Gdy budzę się rano, to pierwszem mojem pytaniem jest: po co właściwie ja się obudziłem, co ze mnie za pożytek jest na świecie? I sądzę, że gorzej mi nie będzie tam — jak tutaj.
Słusznie też mówią ci, którzy twierdzą, że życie nasze na ziemi, to tylko próba przejściowa i śmiesznymi wydają mi się znowu ci, co wierzą w szczęście doczesne, co budują rzekomo trwałe gmachy szczęścia na ziemi — a wszystko to przecież domki karciane, lada podmuch, niepowodzenie, kaprys i już nic z tego nie pozostanie.
Czyż to nie straszne, gdy niemal co dzień dowiadujemy się, że ten lub ów sławny człowiek ciężko zaniemógł. Dopiero niedawno widzieliśmy go u szczytu sławy i szczęścia, a dziś to ruina człowieka. Ci, co niedawno kłaniali się takiemu potentatowi do ziemi, przechodzą obecnie koło niego obojętnie lub z wyrazem pewnego litosnego zaciekawienia na twarzy. Blask aureoli zagasł nagle, pozostał tylko biedny, chory człowiek. Nie mogę zrozumieć, jak tacy ludzie żyć mogą nadal. Przecież wspomnienie ich świetnej przeszłości, musi być dla nich katuszą piekielną! Dowiadujemy się: umarł ten lub ów znakomity człowiek i zbiory jego są do sprzedania. I po cóż on zbierał, czyż na to, żeby potem przychodzili brutalnie kupujący, krytykowali jego ukochane zbiory a chwalili piękne ramy obrazów?
Wierzę, że można żyć na świecie spokojnie, ale tylko o ile się żyje dla innych, a nie dla siebie, rozumię też spokój ducha ascetów, zakonników, filantropów, matek, lecz kto nie ma w sobie altruizmu, kto chce żyć tylko dla siebie, ten lepiej niech powie: szkoda marnować sił bez celu, szkoda gonić za mirażem szczęścia, a w zamian pić gorycz zawodów i rozgoryczeń!
Nie mam żyć dla kogo, nie mam bliższej rodziny, a stwarzać jej sobie nie myślę, bo jest to niemożebne, by jakaś kobieta mogła mi dać szczęście, gdyż ja w to szczęście wogóle nie wierzę. Czemuż mam zatruwać życie jeszcze drugiej istocie, wpajając w nią ciągle jad swoich zwątpień i pogardy życia? Nie chcę ciągnąć taczki codziennego życia z beznadziejnym spokojem, nie chcę być półzwierzem, więc pocóż mam tu pozostać?
Może, gdy zejdę z tego świata, to ustąpię miejsca komuś innemu, który będzie miał więcej sił, więcej energji i który mimo to, że nie warto żyć, jednak i tak żyć będzie i czegoś dokona, bo wierzę, że człowiek silnej woli wszystko może przełamać i wszystkiego dokonać.
Ja tej siły nie mam, ja boję się życia, ja żyć nie chcę, ja wolę śmierć, bo to tylko jedna chwila i potem nic, a raczej coś, co nie może być gorsze od tej męki, jaką ciągle znoszę, od tego obrzydzenia, jakie mam do siebie, do świata, do wszystkich!
Kończę ten list nie żadnym patetycznym frazesem, lecz spokojnie i zimno. Za chwilę leżeć będzie on tu na stole, a ja obok niego, a raczej nie ja, lecz tylko zimne me zwłoki.



AGONJA


Nad łóżkiem matki konającej stał jej syn ukochany. Telegram wezwał go z dalekich stron, niemal pół Europy pędził pociągami, trawiony straszną obawą i niepokojem i przybył za późno! Choć żeby można się z nią pożegnać — usłyszeć ostatni raz ten drogi głos, spojrzeć w te kochające matczyne oczy, dostać ostatnie błogosławieństwo. A tu agonja — mgła śmierci opada coraz to niżej nad tą, która była mu dotąd wszystkiem, dla której pracował z zapałem i roił górne plany, by być jej dumą, chlubą i podporą starości. Czemu los nieubłagany zabiera mu ją — czemu? Stoi jak słup lodu, trzymając w swych dłoniach rozpalonych stygnącą już rękę i chciałby ciepło swoje oddać dla niej, utoczyć krwi swojej, by tylko wlać w to gasnące ciało iskrę życia chociaż.
W tem otwarła oczy — syn zadrżał: może go pozna jeszcze! Wpił się w te oczy duszą swą całą, by z nich coś wyczytać, lecz oczy te szklane patrzą martwemi źrenicami już gdzieś w dal po za światy — to już nie jej oczy!
Upadł na kolana i krzyknął łkając: mamo, przemów choć słowo! Lecz ciało umierającej wykonało tylko kilka płytkich oddechów, głowa opadła — skonała!
A on klęczał przy niej, a myśli straszne szły mu przez głowę. Gdyby był zastał matkę już nie żywą, to byłby cierpiał strasznie, lecz od razu stratę już niepowetowaną — gdyby ją zastał jeszcze żywą, byłby choć się z nią pożegnał i zostawił sobie w duszy choć ostatni jej obraz! A tymczasem zastał ją w agonji, teraz zrozumiał, że to gorsze, jak śmierć sama. Kto umiera od razu, ten sprawia rodzinie straszny, niesłychany ból, lecz cios ten pada nagle, jak grom i ogromem swym szarpiąc nerwy, znieczula je chwilowo, dzieląc nagle życie od śmierci! Tak być musi.
Natomiast agonja to coraz to nowe męczarnie dla rodziny tracącej osobę ukochaną — to straszna walka i zapasy życia ze śmiercią, widać nieraz niemal chwilę, gdy duch ciało opuszcza, a mimo to pozostaje jeszcze fizyologiczna maszyna, która na mocy rozpędu nabranego idzie jeszcze chwilę, lecz coraz to wolniej i nieregularniej, aż w końcu stanie, nieraz w tragicznej pozie... na zawsze.
Agonia sprawia zawsze silne wrażenie i to tak silne, że wszystko, co nam ją przypomina odczuwamy potem niemile. Przykre też wrażenie robią na każdym poruszające się figury woskowe w panopticum, bo mimo woli budzi się w nas wtedy to samo uczucie, jakiego doznajemy, patrząc na umierającego; brak życia i ruchu, które przecież powinny być tego życia wyrazem.
Wzdrygamy się też przed tem strasznem otwieraniem oczu, poruszaniem ust, marszczeniem czoła i przed tym nieraz tak dziwnym jakimś uśmiechem, z jakim wielu umiera na ustach. Bo uśmiech ten, to trudny do opisania wyraz twarzy zarazem, z jednej strony bladość cery, wyniszczenie, zaostrzenia rysów, a przytem dziwna równocześnie błogość rozlana na obliczu!
Żyjąc, pragniemy ciągle ruchu i już nas to bardzo niepokoi, gdy ktoś pozostaje dłuższy czas w jednej pozycji — bo przecież on żyje, krew w nim krąży — czemu się zatem nie rusza?
Kochamy to życie całą naszą duszą, choć nieraz wypieramy się tego i czynimy sobie i jemu na złość i ciągle nam się zdaje, że życie to, to materjał twardy, jak stal niezużyty — a jednak jakże jest w rzeczywistości inaczej!
Dziwimy się też, gdy się dowiemy, że ten lub ów umarł! Jakże to możebne — wszak widziałem go dopiero przed kilku dniami! I wydaje się to nam, czemś wyjątkowem — niebywałem. Zapominamy też o tem co rychlej i dalej szarpiemy znowu naszem zdrowiem, pewni, że mu nic zaszkodzić nie może.
Aż o to nagle i nasz organizm stanie i wtedy nasi znajomi znowu z bolesnem zdumieniem się zapytają:
Jakże to możebne — wszak widziałem go dopiero przed kilku dniami!



MORDERCA
(URYWEK Z PAMIĘTNIKA WDOWCA)


Umarła... moja najdroższa Janka umarła, a ja ją zabiłem — ach, to straszne, bo zabiłem ją, pragnąc gorąco jej życia i kochając ją z całej duszy! Żyliśmy tak szczęśliwie, aż tu nagle zaczęła mi słabować. Poszliśmy zaraz do lekarza, on rozpoznał poważne cierpienie kobiece, zakazał wszelkich wzruszeń i znacząco przytem na mnie spojrzał. Wróciliśmy do domu i ja siadłszy przy niej zacząłem głaskać jej cudne złote włosy, lecz nie zbliżałem się do niej, znając siebie. Ale ona sama przysunęła się do mnie, a całując mnie, zapytała: czy mnie już nie kochasz Olu, może dlatego, że jestem chora? Ależ nie, dziecino. No, więc całuj mnie tak jak dawniej! I ja wpiłem się z jakąś dziwną żarłocznością w jej blade usteczka i ssałem z nich rozkosz wraz z jej życiem! I ciągle było to samo — ogarniała mnie zawsze na jej widok jakaś rzewność, czułość i litość, brałem ją w ramiona i jak wampir wysysałem z niej życie. Stawałem się z dnia na dzień więcej namiętnym a ona więcej słabła.
Raz pamiętam, gdy miałem ją w swych rękach, rzekła cichym głosem: Olu, nie męcz mnie dziś, taka jestem słaba, a ja na to rzekłem szeptem: Janko, tylko dzisiaj... westchnęła i znowu oddała mi się całą duszą. I potem znowu było to samo, a ona nigdy już nie protestowała, lecz tylko ciche westchnienie było jej obroną. A ja tego wtedy nic nie czułem, nie widziałem jej spojrzeń błagalnych, zdawało mi się, że ją przez to kocham coraz więcej, że ją mą miłością uzdrowić muszę. Nagle zmieniła się, sama zaczęła domagać się pieszczot, a ja głupi cieszyłem się, że to objaw powrotu do zdrowia!
Spostrzegłem się dopiero zapóźno... zacząłem tedy unikać bliższej z nią styczności, lecz ona stała się natarczywą, aż raz... Boże, pamiętam to doskonale... przy kolacji kazała podać likier i mimo mych protestów piła jeden kieliszek po drugim... Janko, nie pij, błagałem... lecz ona podniecona rzuciła kieliszkiem o ziemię, siadła mi na kolanach i rzekła: wszystko furda, Olu, było nie było! Ubodły mnie te cyniczne słowa, wypowiedziane po raz pierwszy przez nią zawsze tak skromną, tak subtelną...
Janko, co mówisz?
Co mówię, no furda, wszystko mi jedno, wiem, że muszę umrzeć, wiem, że życie me wisi na włosku, więc co sobie mam żałować. Będziemy dziś szaleć. — Olu, pij — upijmy się, ja tak chcę, ja tak każę!
Błagałem ją na próżno! Zacząłem płakać, a ona ciągle mnie kusiła. Uległem, szaleliśmy do zapamiętania... tańczyła, śpiewała, stała się rozpasaną, a wemnie odezwał się też dziki zwierz. Gryzłem ją, wpijałem się w jej biedne ciałko, a ona oddawała mi pieszczoty z dziwną jakąś namiętnością.
Nagle obwisła w mych ramionach...
Janko... krzyknąłem... co ci jest?
Olu, kochasz mnie? — zapytała.
Dziecino, wiesz, że jesteś mi wszystkiem.
Ucałuj mnie... umieram i ja cię kocham, daruj, że zabieram ci siebie ze świata, ale nie mam już sił... skonała!
Siedziałem przy niej całą noc, trzymając jej małą biedną zimną rączkę w swych dłoniach.
Umarła... moja najdroższa Janka, umarła, a ja ją zabiłem! A zabiłem ją, pragnąc gorąco jej życia i kochając z całej duszy...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Klęsk.