<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Sąd

Wreszcie miasto zostało wytrącone z ospałości, i to w sposób bardzo gwałtowny. Rozpoczęła się rozprawa sądowa w sprawie morderstwa. Stała się ona wyłącznym przedmiotem wszystkich rozmów w mieście. Tomek nie mógł sobie wprost dać rady. Każda wzmianka o morderstwie przenikała go nawskroś zimnym dreszczem, bo udręczone sumienie i lęk wietrzyły w każdej takiej uwadze „pułapki“, stosowane dla wybadania go. Nie miał wprawdzie pojęcia, jakim sposobem mogłoby paść na niego podejrzenie, że wie coś o mordercy, ale mimo to czuł się przy każdej takiej rozmowie nieswojo. Ciągle zalewał go zimny pot. Odciągnął Hucka nabok, chcąc pomówić z nim na osobności, by dać folgę zawiązanemu dotąd językowi i podzielić się z drugim nieszczęśliwcem ciężarem niepokoju, a przez to poniekąd i sobie samemu ulżyć. Chciał się przytem upewnić, że Huck rzeczywiście nic nie wygadał.
— Huck, czy mówiłeś komu o tem?
— O czem?
— No, wiesz przecie!
— Aha... Ależ naturalnie, że nie!
— Ani słowa?
— Ani słóweczka, jak mi Bóg miły! Dlaczego pytasz?
— Trochę byłem niespokojny.
— Ależ Tomku, przecież najwyżej w dwa dni byłoby po nas, gdyby się to wydało! Dobrze o tem wiesz.
Tomek był już spokojniejszy. Po chwili zapytał znowu:
— Huck, ale prawda, że nie dałbyś się przez nikogo zmusić, aby się z tem wygadać?
— Wygadać się? Chyba gdybym chciał, żeby mnie ten łajdak mieszaniec zgładził ze świata, inaczej nie!
— No, to wszystko w porządku! Ja także myślę, że jesteśmy bezpieczni, póki trzymamy język za zębami. Ale wiesz co, przysięgnijmy dla większej pewności jeszcze raz!
— Dobrze! Przysięgli więc jeszcze raz wśród straszliwego ceremonjału.
— Co ludzie gadają, Huck? Bo ja słyszałem bardzo wiele.
— Co gadają? Ciągle tylko Muff Potter, Muff Potter, Muff Potter! Za każdym razem, gdy to słyszę, aż mnie pot zalewa i najchętniejbym wlazł w mysią dziurę.
— Tak samo i ze mną się dzieje. Ale zdaje się, że biedak będzie się musiał pożegnać z tym światem. Czy ci go nie żal?
— Ciągle... ciągle... Coprawda, niewiele on tam wart, ale to przecież poczciwiec, nigdy nikom u nic złego nie zrobił. Ot, ryb czasem nałowi, żeby mieć się za co upić, włóczęga prawdziwy... ale Boże mój, to robią wszyscy, a przynajmniej bardzo wielu... pastorowie i tak dalej. Ale to porządny chłop... raz dał mi pół ryby, choć drugą połową wcale się nie najadł, i często mnie wspomagał, gdy mi się nie szczęściło.
— Tak, Huck. A mnie naprawiał latawce i przywiązywał haczyki do wędek. Ach, żebyśmy go mogli jakoś wyciągnąć z tej biedy!
— Ależ, Tomku, to niemożliwe! Zresztą, toby się na nic nie zdało, bo zarazby go znowu schwytali!
— Tak, to prawda, ale to strasznie słuchać, kiedy go tak przeklinają, jak djabła... a przecież on tego nie zrobił!
— Tak samo jest i ze mną, Tomku. Boże! wszyscy mówią, że takiego krwiożerczego łotra jeszcze na świecie nie było, i dziwią się, że go tak długo ziemia nosi!
— Tak, tak; i tak ciągle. Słyszałem, jak mówili, żeby go zlinczować, gdyby się teraz przypadkiem wykręcił.
— I napewno to zrobią!
Długo tak jeszcze rozprawiali, ale nie zdołali rozproszyć swych czarnych myśli. Gdy zapadł zmierzch, kręcili się wpobliżu odosobnionego więzienia, w jakiejś nieokreślonej nadziei, że się stanie coś, co zdejmie im ciężar z serca. Ale nie stało się nic takiego. Widocznie ani aniołów ani wogóle żadnych nadziemskich istot ten nieszczęsny więzień wcale nie obchodził.
Chłopcy zrobili to, co już często robili przedtem; podeszli do kraty więziennej i dali Potterowi trochę tytoniu i zapałek. Więzień umieszczony był nadole, a dozorców nie było.
Jego wdzięczność za ich dary już dawniej raniła im serca, a teraz sprawiała im prawdziwą mękę. Czuli się najpodlejszymi w świecie tchórzami i zdrajcami, gdy Potter mówił:
— Bardzo dobrzy byliście dla mnie, moi chłopcy, lepsi, niż ktokolwiek inny. Nie zapomnę wam tego, o nie! Nieraz sobie powiadam: „Łatałem zawsze wszystkim chłopcom latawce i zabawki, pokazywałem im najlepsze miejsca do łowienia ryb i byłem ich przyjacielem, gdzie tylko mogłem, a oni wszyscy zapomnieli o starym Potterze, gdy jest w nieszczęściu, tylko Tomek nie zapomniał i Huck nie zapomniał, i ja o nich również nie zapomnę!” Tak, chłopcy, popełniłem rzecz okropną; byłem widocznie pijany i nieprzytomny. Tylko tak mogę to sobie wytłumaczyć. A teraz muszę wisieć za to, i słusznie. Zupełnie słusznie, tak będzie może najlepiej. Tak myślę i jestem tego pewien. Ale nie mówmy o tem! Nie chcę zasmucać waszych młodych serduszek, bo byliście moimi przyjaciółmi. Ale co to chciałem powiedzieć: nie pijcie, na Boga, nie pijcie, jeśli nie chcecie się dostać tu, gdzie ja jestem! Podejdźcie trochę bliżej, tak, tak! Co to za pociecha widzieć takie miłe twarzyczki, gdy się siedzi w błocie po uszy, i wszyscy stronią od człowieka, jak od zapowietrzonego! Tylko wy nie! Poczciwe, kochane twarze... poczciwe, kochane twarze! Niech jeden wlezie drugiem u na plecy, bym was pogłaskał... Tak... Teraz podajcie mi jeden i drugi rękę. Wasze przejdą przez kraty, ale moje są za grube. Małe rączki, słabiutkie, a przecieżone tak wiele pomogły Muffowi Potterowi i zrobiłyby jeszcze więcej, gdyby tylko mogły...
Tomek wrócił do domu w opłakanym nastroju, a sny jego tej nocy pełne były przeraźliwych zjaw.
Na drugi i na trzeci dzień wałęsał się stałe wpobliżu budynku sądowego. Jakaś nieprzeparta moc pchała go do środka, i musiał skupiać wszystkie siły, by się jej oprzeć. To sam o działo się z Huckiem. Unikali się jednak starannie. Co pewien czas jeden i drugi oddalał się od budynku, ale jakaś tajemnicza siła przyciągała ich zpowrotem.
Tomek nastawił uszu, gdy grupa przysłuchujących się rozprawie wychodziła z budynku, ale słyszał same niepocieszające wieści. Sieć dowodów coraz nielitościwiej oplatała biednego Pottera. Przy końcu drugiego dnia opowiadano w mieście, że zeznania Indjanina Joego są pewne i niezbite, i że nie można mieć najmniejszej wątpliwości, jaki będzie wyrok.
Tomka nie było w domu do późnej nocy. Wrócił oknem. Znajdował się w stanie silnego podniecenia. Godziny cale upłynęły, zanim zasnął.
Całe miasteczko zebrało się w sądzie nazajutrz, w rozstrzygający dzień. Obie płci były jednakowo reprezentowane w natłoczonej sali. Po długiem czekaniu przysięgli weszli jeden za drugim i zajęli miejsca. Zaraz potem wprowadzono Pottera zakutego w kajdany. Był blady, wychudły i przerażony. Wiedział, że znikąd nie może się spodziewać ratunku. Usiadł tak, że wszystkie ciekawe oczy mogły mu się dokładnie przyglądać. Niemniejszą uwagę zwracał na siebie pół-Indjanin Joe, z twarzą obojętną, jak zwykle. Znowu pauza, potem weszli sędziowie i przewodniczący obwieścił, że rozprawa rozpoczyna się. Nastąpiły zwykłe poszepty osób, należących do sądu, i zbieranie akt. Te szczegóły i wynikające z nich opóźnienie wytworzyły nastrój pełen oczekiwania, podniecenia i grozy.
Wezwano pierwszego świadka, który zeznał, że w dniu, w którym zbrodnię odkryto, widział nad ranem Muffa Pottera, myjącego się w potoku, i że ten uciekł zaraz, gdy spostrzegł, że jest obserwowany. Po kilku dalszych pytaniach przewodniczący powiedział:
— Pan obrońca ma głos!
Więzień podniósł na chwilę oczy, ale spuścił je znowu, gdy jego obrońca oświadczył:
— Nie mam pytań dla świadka.
Następny świadek zeznał, że znalazł nóż przy Zamordowanym. Przewodniczący znowu rzekł:
— Pan obrońca ma głos!
— Nie mam pytań, — odparł adwokat Pottera.
Trzeci świadek zeznał pod przysięgą, że nóż ten widział często u Pottera.
— Pan obrońca ma głos!
Obrońca znowu oznajmił, że nie ma pytań.
Na twarzach słuchaczów poczęło się malować zaniepokojenie, czy ten adwokat ma zamiar poświęcić życie swego klienta bez najmniejszej próby uratowania go?
Dalsi świadkowie zeznali, że zachowanie Pottera, gdy go przyprowadzono na miejsce mordu, dowodziło jego winy. I oni odeszli od barjery, nie otrzymawszy ze strony adwokata ani jednego pytania.
Każdy szczegół obciążających zdarzeń, jakie zaszły owego pamiętnego dnia na cmentarzu, a które obecni bardzo dokładnie pamiętali, został potwierdzony przez wiarogodnych świadków, ale obrońca Pottera nie brał ich w krzyżowy ogień pytań. Zdumienie i niezadowolenie sali wyraziło się pomrukami, które pociągnęły ze sobą naganę i upomnienie ze strony przewodniczącego. Przewodniczący rzekł wreszcie:
— Wobec zaprzysiężonych zeznań obywateli, których zgodność wyklucza wszelką, wątpliwość, jesteśmy zmuszeni według naszej najlepszej wiedzy i sumienia uznać tego nieszczęsnego, którego tu przed kratami widzicie, winnym strasznej zbrodni. Przewód sądowy skończony.
Straszny jęk wydarł się z piersi Pottera. Na sali zapanowała śmiertelna cisza. Niejeden mężczyzna był wzruszony, a niejedna kobieta objawiała swoje współczucie łzami. Adwokat powstał i przemówił:
— Wysoki Trybunale! Na początku rozprawy zapowiedziałem przeprowadzenie dowodu, że mój klient popełnił ten straszny czyn w stanie niepoczytalności, spowodowanej nadmiarem trunków. Obecnie zmieniłem zdanie: na ten argument nie będę się wcale powoływał.
Zwrócił się do woźnego:
— Wprowadźcie Tomasza Sawyera!
Zdumienie i osłupienie odmalowało się na wszystkich twarzach, nie wyjmując Pottera. Wszystkie oczy wpiły się z największem zaciekawieniem w Tomka, gdy zbliżył się, by zająć miejsce na ławie świadków. Był bardzo zmieszany i zalękniony.
Został zaprzysiężony.
— Tomaszu Sawyer, gdzie byłeś siedemnastego czerwca o północy?
Tomek rzucił okiem na kamienną twarz pół-Indjanina Joego, i język odmówił mu posłuszeństwa. Cała sala słuchała z zapartym oddechem, ale ani jedno słowo nie mogło się z ust chłopca wydostać. Po jakimś czasie jednak zdobył się na odwagę i włożył jej tyle przynajmniej w swój głos, że część obecnych usłyszała:
— Na cmentarzu.
— Mów głośniej! Nie bój się! Byłeś więc...?
— Na cmentarzu.
Pogardliwe skrzywienie przemknęło po twarzy Indjanina.
— Czy byłeś może wpobliżu grobu Horsego Williamsa?
— Tak, proszę pana.
— Jeszcze trochę głośniej. Jak blisko byłeś?
— Tak jak stąd do pana.
— Byłeś ukryty czy nie?
— Byłem ukryty.
— Gdzie?
— Za wiązami, które rosną tuż nad grobem.
Indjanin Joe drgnął nieznacznie.
— Czy był kto z tobą?
— Tak, proszę pana. Byłem z...
— Zaraz, zaraz, czekaj. Nie wymieniaj swego towarzysza. Wezwiemy go we właściwym czasie. Czy miałeś co z sobą?
Tomek wahał się zakłopotany.
— No, mów, chłopcze, tylko się nie bój! Prawda jest zawsze godna szacunku. A więc z czem tam przyszedłeś?
— Tylko... z... z... ze zdechłym kotem.
Dał się słyszeć lekki śmiech, poskromiony zaraz przez sąd.
— Złożymy później szkielet tego kota jako dowód. A teraz, chłopcze, opowiedz nam wszystko, co widziałeś — opowiadaj po swojemu, jak umiesz — nic nie opuszczaj i nie bój się niczego.
Tomek zaczął najpierw niepewnie, ale potem, gdy się zapalił, słowa jego płynęły coraz swobodniej. Po chwili zamarł wszelki inny głos i słychać było tylko jego słowa. Wszystkie oczy utkwione były w chłopcu. Z otwartemi ustami i przytłumionym oddechem wpatrywali się w niego wszyscy słuchacze, zapominając o czasie, porwani osobliwym urokiem jego pełnego grozy opowiadając. Wzrastające podniecenie doszło do najwyższego punktu, gdy chłopiec rzekł:
— A gdy doktór zamachnął się wiekiem mny i Muff Potter się przewrócił, wtedy Indjanln Joe doskoczył z nożem i...
Trach! Szybko jak błyskawica rzucił się mieszaniec ku oknu, roztrącił stojących na drodze i zniknął!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.