Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Przygody trzech Rossyan i trzech Anglików w Południowej Afryce
Wydawca Księgarnia F. Hoesick’a
Data wyd. 1883
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. Aventures de trois Russes et de trois Anglais dans l’Afrique australe
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.

Za pomocą ognia.



Tymczasem pułkownik z towarzyszami oczekiwali w obozie na wypadek walki z niecierpliwością bardzo naturalną.
Jeżeli powiodło się strzelcom, to świetny sygnał zabłyśnie w nocy. Łatwo pojąć niespokojność, w jakiéj uczeni dzień przepędzili. Narzędzia ich matematyczne były w pogotowiu. Wymierzyli lunety ku szczytowi góry w ten sposób, aby niemi uchwycić choćby najmniejsze światełko, lecz czy to światełko zabłyśnie?...
Pułkownik i Strux nie mieli chwilki spokojnéj. Sam tylko Polander, zawsze zamyślony, zapomniał nawet pośród rachunków o grożącém kolegom niebezpieczeństwie. Nie należy go obwiniać o oryginalny egoizm. Możnaby o nim powiedzieć, co niegdyś powiedziano o matematyku Bourardzie: „nie przestanie liczyć, dopóki nie przestanie żyć,“ a być może, że Mikołaj Polander przestałby żyć, gdyby rachować przestał.
Wyznać jednak należy, że Everest i Strux, miotani niespokojnością, więcéj myśleli o uzupełnieniu prac swoich, jak o niebezpieczeństwie przyjaciół. Byliby oni chętnie stawili czoło temu niebezpieczeństwu, bo nie zapominali wcale, że służą nauce, która zaciętą wojnę prowadzi z przyrodą, ale wypadek jej mocno ich niepokoił. Gdyby przeszkoda fizyczna nie została zwyciężoną, powstrzymałaby ich prace, lub w najlepszym razie znacznie opóźniła. Łatwo więc pojąć niepokój astronomów w tym dniu, wlokącym się bez końca.
Nakoniec noc nadeszła. Everest i Mateusz Strux luzowali się co pół godziny przy lunecie. Śród cieniów nocy nie przemówili do siebie ani słowa, a zmieniali się z chronometryczną punktualnością. Szło o to, kto pierwszy spostrzeże upragniony sygnał.
Godziny upływały, północ minęła, nic nie ukazywało się na ciemnym szczycie.
Nakoniec o trzy kwadranse na trzecią pułkownik podnosząc się zwolna, wyrzekł chłodno tylko to jedno słowo:
— Sygnał!
Przypadek sprzyjał Anglikowi, ku wielkiemu niezadowoleniu uczonego kolegi, który jednak musiał stwierdzić ukazanie się sygnału, ale Mateusz Strux zemścił się, nie odpowiedziawszy ani słówka.
Zdjęcie kąta odbyło się z drobiazgową ścisłością. Po obserwacyach, kilkakrotnie powtórzonych, okazało się, że kąt mierzył 78°, 58′, 42,413″; widzimy, że ścisłość posunięto aż do tysiącznych części sekundy.
Nazajutrz 2-go lipca zwinięto obóz o świcie. Everest pragnął jaknajprędzéj połączyć się z towarzyszami; rad był dowiedzieć się, czy zdobycie góry nie było połączone z wielkimi ofiarami; wozy ruszyły pod przewodnictwem Numba, a w południe połączyli się wszyscy członkowie uczonéj komisyi. Po opowiedzeniu szczegółów walki, koledzy winszowali im zwycięztwa.
W ciągu poranku, John Murray, Emery i Zorn zmierzyli z wierzchołka góry odległość kątową nowego stanowiska, leżącego o kilka mil na zachód południka. Astronomowie zdjęli nadto wysokości kilku gwiazd dla oznaczenia szerokości, pod którą leżał ich sygnał; z czego Polander obliczył, że za pomocą ostatnich wymiarów otrzymano drugą część południka, odpowiednią jednemu stopniowi. Zmierzono więc dotąd dwa stopnie, od czasu oznaczenia podstawy, za pomocą piętnastu trójkątów.
Prace rozpoczęto nanowo w warunkach zadawalniających i należało się spodziewać, iż żadna przeszkoda fizyczna nie powstrzyma ich ukończenia. Przez całe pięć tygodni pogoda sprzyjała uczonym; okolica nieco falista dozwalała stawiać sygnały. Pod dyrekcyą Bushmana obozowiska zakładano porządnie. Żywności nie brakło, bo sir John na czele strzelców zaopatrywał nią obficie. Szanowny Anglik stracił już liczbę odmian bawołów i antylop, padających pod jego strzałami. Wszystko szło pomyślnie; stan zdrowia zadawalniający; woda jeszcze nie powysychała w kałużach gruntu; Everest i Strux ku wiekiéj radości kolegów mitygowali się. Prześcigano się wzajemnie w gorliwości i można już było przewidzieć ostateczne udanie się przedsięwzięcia, gdy niespodziewanie nowa przeszkoda miejscowa zagroziła przerwaniem prac i rozbudziła uśpione niechęci.
Było to 11-go sierpnia; od wczoraj karawana ciągnęła krainą lesistą. Tego poranku wstrzymał pochód ogromny bór wysokopienny, którego granic dostrzedz nie było można na widnokręgu. Nic wspanialszego nad te masy zieleni, tworzące jakby olbrzymi szpaler, o ścianie wzniesionéj sto stóp nad ziemię. Rozmaitości i piękności drzew téj puszczy słowami oddać niepodobna; mieszały się tu najrozliczniejsze gatunki „goundy,“ „mosokosów“ i „mukomdów,“ drzew poszukiwanych do budowy okrętów; hebany niezmiernie grube, których treść była czarna jak węgiel; „bochinie“ o żelaznej mocy włóknach; „buchnerie“ z pomarańczowym kwiatem; wspaniałe czerwonolisty z pniem białawym a szkarłatném kwieciem; tysiące gwajaków, między któremi wiele miało pnie piętnasto-stopowego obwodu. Z głębokich tych mas wydobywały się dziwne szmery, niby szum morskiej fali, rozbijającej się na piasczystym brzegu. Wiatr przedzierający się przez ten ocean gałęzi, konał na krańcach lasu.
Zapytany Mokum przez pułkownika odpowiedział:
— To jest las Rawuma.
— Jak daleko ciągnie się ze wschodu na zachód?
— Na czterdzieści pięć mil.
— A z południa na północ?
— Około mil dziesięciu.
— A jakimże sposobem przedrzemy się przez tę puszczę?
— Przebyć jej niepodobna, bo niema żadnéj drogi przez nią. Jedyny sposób objechać ze wschodu, lub z zachodu.
Naczelnicy wyprawy, usłyszawszy stanowczą odpowiedź Bushmana, wielce się zakłopotali. Nie można było stawiać sygnałów w lesie, zalegającym płaszczyznę. Obejść ją, to znaczyło oddalić się na dwadzieścia do dwudziestu pięciu mil od linii południkowej, a więc nadzwyczajnie powiększyć roboty i dodać do istniejących przynajmniej tuzin nowych trójkątów.
Trudność prawdziwa, przeszkoda naturalna istniała. Kwestya była ważna i trudna do rozwiązania. Jak tylko założono obóz wśród kępy drzew, o czterysta sążni od lesistej ściany, zeszli się wszyscy astronomowie na radę dla wyrzeczenia decyzyi; myśl trójkątowania pośród nieprzebytej puszczy odrzucono z góry; pracować w podobnych warunkach oczywiście było niepodobném; pozostawało tylko obejść las, z nałożeniem dwudziestu kilku mil po prawéj lub lewéj stronie południka, który środkiem przechodził.
Członkowie komisyi międzynarodowéj zadecydowali wreszcie obejście puszczy, mniejsza o to, na wschód, czy na zachód, ale właśnie to ostatnie błahe pytanie wywołało gwałtowną sprzeczkę pomiędzy Struxem i Everestem. Dwaj rywale, powściągający się od niejakiego czasu, wybuchnęli przy téj sposobności nanowo, z całą gwałtownością długo tajonéj niechęci. Napróźno koledzy chcieli ich umitygować: naczelnicy słuchać ich nie chcieli. Everest był za obejściem lasu na prawo, bo tym sposobem ekspedycya zbliżała się ku drodze, którą Dawid Livingstone zdążał w pierwszéj swéj podróży do wodospadów Zambezy: był-to wzgląd ważny, ponieważ kraj w téj stronie był więcéj znany i więcéj uczęszczany, nastręczał więc pewne korzyści. Strux upierał się przy lewéj, widocznie dla tego tylko, żeby się sprzeciwić pułkownikowi: gdyby ten był obrał kierunek na lewo, tamten głosowałby za prawym; sprzeczka wzmagała się coraz bardziéj i można było przewidywać, że nastąpi rozdwojenie komisyi.
Zorn, Emery, Murray i Polander, widząc, że nic nie poradzą, opuścili naradę, pozostawiając naczelników w zapasach. Obadwaj tak się zawzięli, że można nawet było obawiać się przerwania prac i prowadzenia dalszéj tryangulacyi przez obydwóch oddzielnie. Dzień ubiegł, nie sprowadziwszy porozumienia pomiędzy dwiema sprzecznemi opiniami.
Na drugi dzień, sir John Murray przewidując, że i przez dziś jeszcze nie nastąpi zgoda, zaproponował Mokumowi wycieczkę myśliwską; może tymczasem dwaj naczelnicy pogodzą się, a kawał świeżéj dziczyzny w każdym razie nie był do pogardzenia.
Mokum, zawsze gotów, gwiznął na psa i dwaj myśliwcy zapuścili się w gęstwinę, przetrząsali brzegi lasu, to gawędząc, to tropiąc na kilka mil dokoła obozu.
Rzecz prosta, że rozmowa toczyła się głównie około wypadku, który przeszkodził prowadzeniu prac dalszych.
— Jestem prawie pewny — odezwał się Bushman — że będziemy sobie długo biwakować pod lasem Rawumy. Naczelnicy nasi nie ustąpią sobie i bez urazy pańskiej, podobni są dwom znarowionym koniom, z których każdy ciągnie w inną stronę.
— A to fatalna historya — odpowiedział Murray — i bardzo się boję, żeby to poróżnienie nie doprowadziło do zupełnego rozdziału. Gdyby nie interes nauki, niechby sobie głowy pourywali, nie dbałbym o to wcale, mój dzielny Mokumie. Obfitość zwierzyny afrykańskiéj dostarcza mi rozrywki; niechże się kłócą, a dopóki zgoda nie nastąpi, będę ze strzelbą w ręku uwijał się po lasach.
— Ba, czy tylkoż się pogodzą! Ja się tego bynajmniéj nie spodziewam i jestem pewny, że pobyt nasz tutaj, Bóg wie jak długo potrwa.
— Może być, może być! Naczelnicy nasi spierają się o rzecz błahą, któréj na drodze naukowéj niepodobna rozstrzygnąć; obadwa mają słuszność i obadwa się mylą. Pułkownik oświadczył stanowczo, że nie myśli ustąpić. Strux przysiągł, że się będzie opierać przywidzeniom Everesta, a dwaj uczeni, którzyby niezawodnie ulegli racyom naukowym, nie nakłonią się nigdy do ustępstw w kwestyi, która jest czysto kwestyą miłości własnéj; w interesie prac naukowych jest to rzecz arcy niemiła, że południk przechodzi środkiém téj puszczy.
— Pal diabli las, kiedy idzie o pracę naukową — krzyknął Bushman; — ale bo téż co za niedorzeczność mierzyć ziemię wzdłuż lub wszérz. Na co się komu przyda, że ją pomierzą na stopy i cale; co do mnie, wolę o niczém nie wiedzieć, wolę mniemać, że ziemia, na któréj mieszkam jest niezmierną, nieskończoną, zdaje mi się, że zmniejszyłbym ją, gdybym pomierzył dokładnie. Nie, nie, sir Johnie, choćbym jeszcze żył sto lat, nigdy nie przyznam, aby ta wasza robota na co się zdała.
Sir John nie mógł się wstrzymać od uśmiechu. Często podobne dysputy wszczynały się pomiędzy nim i Mokumem, lecz to nieświadome dziecię natury, ten swobodny włóczęga leśny, nieustraszony pogromca drapieżnych zwierząt, widocznie nie mógł pojąć ważności naukowéj, do tryangulacyi przywiązanéj. Kilkakrotnie sir John usiłował objaśnić, przekonać, ale Bushman odpiérał jego wywody argumentami nacechowanemi tak czystą filozofią przyrody, a zdania swe popierał nie uczoną, ale ognistą wymowa, że Anglik napróżno silił się je odeprzéć.
Rozmawiając w ten sposób, myśliwi uganiali się za drobną zwierzyną, bijąc to zające skalne, to nowy gatunek strzyżaków, zdeterminowanych przez Ogilly’ego pod nazwą „graphiceaus elegans,“ piskliwe siewki i stada kuropatw, mających pierze brunatne, pomieszane z czarno-źółtém. Można powiedzieć, że sir John sam dostarczał zwierzyny, gdyż Mokum mało strzelał: myśl jego zajmował spór dwóch uczonych, mogący zniweczyć całą wyprawę. Ten bór daleko bardziéj go niepokoił, aniżeli sir Johna; zwierzyna choćby najpiękniejsza nie zwracała jego uwagi, co odznaczało nadzwyczajne natężenie umysłu naszego nemroda.
Wistocie myśl jedna, jeszcze nieskrystalizowana, zajmowała umysł myśliwca, zwolna coraz większéj nabierając jasności: sir John zauważył, że sam ze sobą rozmawiał. Spuściwszy strzelbę do nogi i nie bacząc na zwierzynę, stał nieporuszony, zagłębiony w myślach, jak Polander zajęty sprawdzaniem logarytmów; Anglik szanował tę pracę umysłową swego towarzysza i nie chciał mu przeszkadzać w tak ważném zajęciu.
Dwa lub trzy razy w ciągu dnia, Mokum przybliżywszy się do sir Johna, zapytywał:
— Więc wasza cześć sądzi, że pułkownik i pan Strux nie zgodzą się na jedno?
— Gotów jestem przysiądz — odrzekł tamten.
Ostatni raz, nad wieczorem, o kilka mil od obozu, Mokum ponowił raz jeszcze to samo zapytanie i tęż samę odebrał odpowiedź. A usłyszawszy ją, rzekł:
— A więc niech się wasza cześć uspokoi — wynalazłem sposób przyznania słuszności obydwom uczonym.
— Czy być może, przezacny myśliwcze? — zawołał Anglik zdziwiony.
— Nieinaczéj — nim zabłyśnie jutrzejszy ranek, pułkownik Everest i pan Strux nie będą już mieli powodu do kłótni, jeżeli wiatr mi dopomoże.
— Co chcesz powiedziéć przez to?
— To już moja rzecz.
— Dobrze, Mokumie, rób co chcesz, a jeśli tego dokonasz, to zasłużysz się wielce uczonéj Europie, a nazwisko twe będzie uwieńczone w rocznikach nauki.
— To byłoby zawiele honoru dla mnie sir Johnie; nie obchodzi mię wcale wasza uczona Europa, pragnę tylko przywrócić zgodę. — I zapewne przeżuwając myśl swoją, odtąd nie wyrzekł ani słowa.
Sir John uszanował to milczenie; ale napróżno starał się odgadnąć, jakim sposobem myśliwy zamierzał pogodzić dwóch uczonych, tak zawziętych na siebie, że gotowi byli narazić powodzenie tak ważnéj i długiéj pracy, byle sobie nie ustąpić nawzajem.
Około piątéj przed wieczorem, myśliwi powrócili do obozu. Podczas ich nieobecności, nietylko nie przyszło do zgody, ale nawet zajątrzenie się wzmogło. Usiłowania Williama i Zorna, ażeby ich pogodzić, spełzły na niczém; współzawodnicy kilkakrotnie nanowo wszczynali dysputę, lecz ostre przymówki, których sobie nie żałowali, pogorszyły jeszcze stan rzeczy. Lękano się nawet, iżby sprzeczka coraz drażliwsza nie doprowadziła do wyzwania. Przyszłość tryangulacyi była zagrożoną, bo w razie poróżnienia zupełnego, każdy z naczelników musiałby ją skończyć na własną rękę; wtedy musiałby nastąpić rozdział, a myśl o nim najbardziéj zasmucała dwóch najmłodszych członków komisyi, którzy przywykli do siebie i byli połączeni z sobą serdeczną sympatyą.
Sir John wiedział dobrze, co się działo w ich duszy i odgadł przyczynę smutku; mógłby ich wprawdzie uspokoić, opowiadając o jakimś projekcie Mokuma, lecz nie chciał łudzić ich zawcześnie, nie wiedząc sam, co on zamierza zrobić i postanowił oczekiwać do jutra spełnienia obietnicy myśliwca.
Bushman podczas wieczoru nie zmienił w niczém zwykłych, swoich zajęć: rozstawił czaty obozowe jak zwykle, czuwał aby porządek z wozami zachowano i użył wszelkich środków dla zachowania bezpieczeństwa karawany.
Sir John zaczął przypuszczać, że Mokum przyrzeczenia zapomniał. Zanim udał się na spoczynek, usiłował zbadać usposobienie pułkownika względem pana Mateusza Struxa. Everest był niewzruszonym, nieugiętym w poczuciu praw swoich i napomknął, że w razie, jeżeli mu Strux nie zechce ustąpić, postanowił rozdzielić się z nim i jego towarzyszami, „są bowiem rzeczy, dodał, których się nawet od przyjaciół nie znosi.“
John Murray bardzo niespokojny, a przytem mocno zmęczony, poszedł się położyć i wktótce usnął. Około jedenastéj przerwano mu sen, widocznie coś zaszło w obozie, krajowcy z wielką przebiegali wrzawą. Zerwał się i zastał swych towarzyszów na nogach. Szkarłatne światło wzrok mu olśniło, wybiegł z wozu i ujrzał ogromny las w płomieniach.
Co za widok! Cała północ zamieniła się w ocean ognia; płomienie biły w obłoki. Ognisty deszcz iskier z nich spadał; kłęby dymu czarno-purpurowego bałwaniły się nad lasem; kilkanaście mil puszczy ogarnął pożar.
John Murray spojrzał na Mokuma, który nieruchomy stał przy nim, ale na zapytanie uczynione wzrokiem, Bushman nie odpowiedział znakiem żadnym. Anglik zrozumiał, że ten pożar miał utorować drogę uczonym na północ.
Wiatr południowy był silnym sprzymierzeńcem Mokuma. Silne jego dęcie podsycało coraz gwałtowniéj pożar, niosąc rozżarzone węgle w głębie puszczy i zażegając miejsca nietknięte, z których wnet nowe słupy ognia wybuchały; morze ogniste coraz bardziéj rozszerzało swe fale. Gałęzie suche i pnie uschłe trzeszczą, z oceanu pożaru wybuchają niekiedy żywsze kolumny ognia — o drzewa na wskróś przesiąknięte żywicą. Trask jakby nieustannéj kanonady zagłusza powietrze. Potężne olbrzymy leśne roztrzaskują się z hukiem grzmotu; na niebie odbijają się olśniewające łuny; zdaje się, że płomienie zapalą obłoki, że niszczący żywioł tam sięgnie; że zapowiedziany Pismem koniec świata się wszczyna.
I z innéj strony chaos nie do opisania. Ryki i wycia uchodzących przed ogniem zwierząt rozlegają się naokoło. Widać na tle pasa ognistego czarne cienie uciekających, niby piekielnych potworów, wynurzających się z płomieni. Ostrożność i nienawiść wzajemna, drapieżność jednych, trwoga innych znikły gdzieś wobec wspólnego niebezpieczeństwa, wobec straszliwego żywiołu, niosącego zatratę. Lwy i gazelle, nosorożce, girafy, hyeny i szakale pomięszane z antylopami w jednę stronę uchodzą, a nie trwożąc się nawet ludzi, środkiem przelatują obozu.
Pożar szalał przez resztę nocy, dzień i noc następną. Poranek 14 sierpnia ukazał patrzącym obszerną przestrzeń, pożartą płomieniami. Zgliszcze na kilka mil szerokie otworzyło przejście przez niepodobną przedwczoraj do przebycia dziewiczą puszczę. Przejście dla południka otwarto. Czyn śmiały, acz barbarzyński Mokuma, ocalił tryangulacyą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.