<<< Dane tekstu >>>
Autor Daniel Defoe
Tytuł Przypadki Robinsona Kruzoe
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1868
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Tytuł orygin. The Life and Strange Surprizing Adventures of Robinson Crusoe
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XV.
Sporządzenie łuku i strzał, oraz sieci na ryby — pierwsze polowanie — pieczeń — piwnica.

W wycieczce z któréj wróciłem, udało mi się poznać część wyspy wschodnią, ale zachód i południe całkiem mi były obce. Zamierzyłem jednak wypocząwszy puścić się w tamte strony, aby całe państwo zbadać dokładnie.
Pierwszą pracą do któréj wziąłem się po powrocie, było sporządzenie łuku i strzał. Dla przysposobienia sznurków namoczyłem znaczną massę włókien pizangowych, a następnie upatrywałem stosownego drzewa na łuk. Natrafiwszy wreszcie gałąź mocną i sprężystą na cztery stopy długą, nagiąłem ją nieco i na obydwóch końcach zarznąwszy rowki, przymocowałem cięciwę zrobioną z sznurków konopnych, służących mi dotąd za podwiązki, pończochy zaś przymocowałem łykiem. Następnie naciąłem mnóstwo trzcin nad strumieniem rosnących, dorobiwszy do nich ostrza z drzewa żelaznego. Na téj robocie nóż stępił mi się zupełnie, ale za to groty strzał moich były wyborne. Przymocowałem je do trzcin łykiem, piór tylko brakowało.
Przechodząc wczoraj z rana brzegiem morskim, widziałem w bliskości wody mnóstwo piór pogubionych przez mewy[1] i inne wodne ptaki, ale nie pozbierałem ich wcale... jakżem tego żałował.
— Wędrujże teraz znów o dwie mile dla kilku piórek panie Robinsonie, a na drugi raz wbij to sobie dobrze w głowę, że najmniejsza bagatelka dużo kłopotu kosztuje, a więc wszystko co zobaczysz zbieraj skrzętnie, bo nie wiesz na co ci się przydać może.
Późno wieczorem wróciłem do domu z zapasem piór, a że zaraz zrobiło się ciemno, nie mogłem dokończyć roboty strzał, co mnie niepospolicie gniewało.
Na drugi dzień rano uzupełniwszy pracę, wziąłem się do prób. Pierwsza strzała wypuszczona w górę, poszła nadspodziewanie wysoko, a spadając wbiła się w ziemię. Wycelowałem do drzewa odległego na trzydzieści kroków, ale strzała przeszyła krzak o dwa sążnie obok stojący, druga poszła także nie lepiéj.
— Jakto, a więc to nie tak łatwo strzelać z łuku — zawołałem zdziwiony, — któżby się spodziewał że i tego uczyć się trzeba!
Ha trudno, musiałem wziąść się do nauki; odtąd po całych dniach odbywało się strzelanie. Zapaliłem się niezmiernie i strzelałem bez odetchnienia, chcąc pokonać niezręczność moją. Po trzech dniach już mi się udawało trafiać w pnie drzewne, a po paru tygodniach takiéj nabrałem wprawy, że o pięćdziesiąt kroków trafiałem w cel nie większy od dłoni.

Pierwszą ofiarą méj zręczności była papuga, któréj przestrzeliłem skrzydło. Żyła jeszcze kiedym ją podniósł; chciałem ją dobić, ale wyjąwszy strzałę z rany, ujrzałem że ma tylko skrzydło strzaskane; przytém tak żałośnie na mnie spoglądała, żem się nie mógł odważyć na odebranie jéj życia. Związałem zranione skrzydełko. Obłożyłem je mchem zwilżonym w wodzie, a biedna ptaszyna po kilku dniach przyszła do siebie. Przez czas choroby oswoiła się zupełnie, i nie opuszczała jaskini. Przyjemnie mi było mieć chociaż takiego towarzysza w samotności.
Zrobienie sieci poszło nierównie trudniéj: nie miałem wyobrażenia jak ją zacząć, nie widziałem nigdy jak robią rybacy. Nareszcie wpadł mi pomysł, ażeby do dwóch długich i prostych gałęzi poprzywiązywać końce sznurków, drugie zostawiając wolne, a potém wiązać je między sobą. Chcąc jednak to zrobić, trzeba było najprzód przygotować sznurki. Zabrałem się do téj czynności, lecz jeżeli kilka dni strawiłem na ukręcenie sznurków do zrobienia torby, to tu trzeba najmniej miesiąc czasu poświęcić, a na to nie było czasu.
Jakto, nie było czasu? pomyślisz sobie czytelniku, a cóż lepszego miałeś do roboty panie Robinsonie? Oto zima nadchodziła i trzeba było sobie nagotować zapasów, bo jak zaczną lać deszcze po całych dniach, to zkąd wziąść żywności?
Umyśliłem więc odłożyć zrobienie sieci do wiosny, a tymczasem korzystając z pogody, wybrałem się na polowanie. Uzbrojony łukiem i strzałami, z parasolem, dzidą i torbą napełnioną pizangami, poszedłem w górzysty las, spodziewając się ubić zająca, ha a może i sarnę, jeżeli tylko te stworzenia znajdują się na wyspie. Zaledwie uszedłem paręset kroków, gdy z za krzaków wysuwa się ptak jakiś wielkości jędora. Z szybkością błyskawicy odrzuciwszy parasol, wypuszczam strzałę, lecz zamiast ptaka, ugodziłem pień drzewa za którym zniknął.
Zniecierpliwiony tym zawodem, zostawiłem w krzakach parasol, a trzymając napięty łuk, posuwałem się zwolna i cicho od drzewa do drzewa, w nadziei podejścia uszłéj zdobyczy. W tém w odległości kilkudziesięciu kroków, spostrzegam poruszające się liście. Sprawcą tego był zajączek siedzący na tylnych łapkach i objadający najspokojniéj listki jakiéjś rośliny. Z bijącém sercem wypuszczam strzałę, pocisk wypada, a zając rozciąga się jak długi.
Nie jestem w stanie opisać radości mojéj na widok ubitéj zwierzyny, podniosłszy ją zawracam ku grocie i zrywam po drodze parę ananasów.
Przybywszy do domu, wziąłem się do obciągnięcia skóry z zajączka. Miał on niejakie podobieństwo do świnki morskiéj, nie wątpiłem jednak, że mięso przyda się na pokarm. Zając obciągnięty i oprawiony leżał przedemną, brakowało tylko rożna i ognia ażeby sporządzić pieczeń.
Zachęcony widokiem mięsa, którego tak dawno nie miałem w ustach, umyśliłem raz jeszcze sprobować rozniecenia ognia trąc drzewo, ale tym razem podobnie jak pierwszym nie powiodło mi się tego dokazać.
Widziałem iż murzyn, towarzysz mojéj niedoli, zabiwszy raz psa, a nie mogąc go ugotować w kuchni, użył osobliwszego sposobu przyprawy, postanowiłem go naśladować.
Położywszy zająca na płaskim kamieniu, biłem go twardym kołkiem dobrą godzinę, tak iż nie tylko skruszał zupełnie, ale zmienił się w rodzaj massy krwistéj. Rozciągnąłem ją na głazie rozpalonym od słońca, i trzymałem z półtoréj godziny na upale. Nie wiem czy to łaknienie mięsa, czy zmordowanie przyprawiło tę osobliwszą pieczeń, dość na tém, że mi smakowała wybornie. Gdybyż jeszcze mieć do tego trochę chleba i soli!

Tymczasem deszcze coraz częściéj padały; niekiedy przez parę dni lało jak z cebra, tak że nie mogłem wychylić się po żywność. Naprzemian znowu duszący upał wycieńczał moje siły, a powietrze przesycone parą niemal dusiło. Skutkiem ulewy wzbierały okoliczne strumienie i zagradzały drogi tak dalece, że nie mogąc ich przebyć, musiałem zrzec się polowania.

Żyć pizangami i kukurydzą wcale nie miałem ochoty, a mięso i ostrygi psuły mi się tak szybko, że na drugi dzień jeść ich nie było można. Wypadało koniecznie obmyśleć jakie chłodniejsze schowanie.
W jednym kącie méj groty zauważyłem pod wystającym głazem ziemię miękką. Wbiłem w nią dzidę i przekonałem się że da się kopać... ale czém?
Naraz przypomniałem sobie, że na brzegu morskim znajduje się mnóstwo muszli dużych i twardych. Pobiegłem po nie, i wróciłem z sporym zapasem. W jednej płaskiéj powiodło mi się wywiercieć okręgły otwór; wprawiłem w niego kij i tym sposobem miałem rodzaj motyki, inne miały służyć do wygrzebywania poruszonéj ziemi.
Zabrałem się natychmiast do pracy. Wbijając dzidę w ziemię, podważałem bryły, które rozkruszywszy motyką, wybierałem muszlami i wynosiłem na dwór. Robota ta ciężka i mozolna, zabrała mi dużo czasu, ale w końcu miałem piwnicę na sążeń głęboką, a mającą przeszło łokieć srednicy. Ażeby utrudnić przystęp ogrzanemu powietrzu, przykrywałem ją rusztowaniem z gałęzi, na których znowu gruba na łokieć warstwa mchu, zatykała ją doskonale. Odtąd mięso mogłem przez trzy dni bez zepsucia zachować. Pizangi i ananasy także utrzymywały się świeżo, równie jak i żółwie jaja, ale z ostrygami nie mogłem trafić do końca; na drugi dzień bowiem już nie były przydatne do jedzenia.
Nadeszła wreszcie zima, to jest słoty nieprzerwane, połączone raz z wilgotnym chłodem, to znów gdy słońce zaświeciło, z dokuczającym skwarem. Trudno wypowiedziéć ile wycierpiałem w tym czasie. Nieraz głód trapił mię bez litości, bo ciężko było upatrzeć chwilki pogodnéj dla postarania się o żywność. Teraz brakło mi już cierpliwości, zima dokuczyła mi do żywego, bo chociaż mrozów nie było, ale przejęty wilgocią, szczękałem zębami jak w febrze, drżąc od nieprzyjemnego chłodu. Zły humor, tęsknota i dawna rozpacz, zaczęły mię na dobre ogarniać.
— Ach jakiż z ciebie niedołęga panie Kruzoe! — zawołałem raz, spojrzawszy przypadkiem na kilkanaście skórek zajęczych, leżących w kącie jaskini, — mając taki zapas skór, żeby téż nie pomyśleć o sporządzeniu sobie ubrania; zamiast dąsać się i wyrzekać na los, weźno się lepiéj do krawiectwa.
Zaiste wielki był czas zatrudnić się odzieżą. Kaftan drelichowy chociaż porządnie zasmolony, trzymał się jeszcze cało; ale koszula skutkiem długiego noszenia, pomimo nader ostrożnego prania, wyglądała jak rzeszoto; reszta ubrania nie była lepsza, a z pończoch ledwie pozostały cholewki.





  1. Mewa (Larida) ptak nadmorski, podobny do jaskółki lecz daleko większy, przebywa na wybrzeżach w wielkiém mnóstwie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Daniel Defoe.