Pszczółka Maja i jej przygody/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waldemar Bonsels
Tytuł Pszczółka Maja i jej przygody
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Marja Kreczowska
Tytuł orygin. Die Biene Maja und ihre Abenteuer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IV.
Iffi i Sep.

Mała Maja zbudziwszy się nazajutrz rano w kielichu błękitnego dzwoneczka, usłyszała w powietrzu delikatny, cichy szum, a równocześnie poczuła, że kwiat się porusza jakby od tajemnych leciuchnych pchnięć. Przez otwarty jego kielich wpływała wilgotna woń trawy i ziemi, a zimno było dojmujące.
Maja nabrała trwożnie trochę pyłu kwietniego z żółtych naczyń pyłkowych dzwonka, następnie zabrała się do swej rannej toalety, a skończywszy ją, wysunęła się ostrożnie, krok za krokiem, na najdalszy brzeżek pochylonego kielicha kwiatu. I zobaczyła, że deszcz pada. Drobny chłodny deszcz padał, szemrząc cichutko i okrywając wszystko wokół miljonami srebrnych perełek. Leżały one na liściach i kwiatach, staczały się w trawie po wąskich zielonych ścieżynach ździebeł i odświeżały ciemną ziemię.
Maja z ogromnem zdumieniem i głębokiem przejęciem patrzyła na tę naglą zmianę w świecie; był to pierwszy deszcz, jaki widziała w swojem krótkiem życiu. Ale jakkolwiek się jej to podobało i sprawiało przyjemność, to jednak nie mogła się oprzeć pewnej obawie, gdyż przypomniała sobie ostrzeżenie Kassandry, by nigdy nie wylatywała podczas deszczu. Zrozumiała, że trudno być musi poruszać skrzydełkami, smaganemi deszczem, przytem dokuczało jej zimno, a przedewszystkiem odczuwała brak złotych promieni słońca, zsyłających na cały świat radość i beztroskę.
Musiało jeszcze być bardzo wcześnie, gdyż żyjące w trawie istotki zaczęły się dopiero budzić. Osłonięta błękitnym kielichem, mogła doskonale przyglądać się ich rannemu życiu. Tak ją to zainteresowało, że na chwilę zapomniała o swej trosce i tęsknocie za domem rodzinnym, która się nagle ozwała w jej sercu. Bo też to było ogromnie zajmująco, z bezpiecznego schronienia przyglądać się tak z góry życiu i krzątaninie żyjątek osiedlonych w trawie. Zwolna jednak myśli jej pobiegły przecież ku porzuconej ojczyźnie, gnane pragnieniem opieki i wspólnoty matecznika. Tam one teraz siedzą wszystkie obok siebie; zadowolone z dnia wypoczynku, budując może tu i ówdzie komórki z wosku, lub karmiąc małe poczwarki. Ale na ogół biorąc, życie w ulu podczas słoty było ogromnie spokojne i ciche. Tylko od czasu do czasu wylatywali wywiadowcy, by się przekonać o stanie powietrza i zbadać, z której strony wieje wiatr. Królowa obchodziła państwo, piętro po piętrze, oglądała wszystko, chwaliła lub ganiła, tu i ówdzie zniosła jajko, uszczęśliwiając wszystkich swą królewską obecnością. Jakże było miło pochwycić jej spojrzenie, lub usłyszeć słówko łaskawe. Zdarzało się, że młodsze pszczółki, które spełniły dopiero swe pierwsze prace, gładziła po główkach lub pytała, jak im się wiedzie.
Ach, jakie to szczęście należeć do tych wybranych, zaznawać ogólnego szacunku, zażywać silnej opieki gromady. Tu, w samotnem ustroniu była narażoną na niebezpieczeństwa, zimno jej dokuczało. A jeśli deszcz potrwa dłużej, co ona pocznie i czem się będzie żywić? Miodu nie było wcale w kielichu dzwoneczka, a pyłu kwietniego też na niedługo tylko starczy. Uczula po raz pierwszy, że dla wędrowców, poszukiwaczy przygód, koniecznem jest słońce. Bez słońca, nikt nie zdobyłby się na lekkomyślność, pomyślała.
Ale na samo wspomnienie słońca, znów uczuła przypływ radości i dumy potajemnej, że była dość odważną rozpocząć życie na własną rękę. Czego ona w ciągu krótkiej swej podróży nie widziała już i nie poznała! Inni przez całe długie życie nie dowiedzieli się tylu rzeczy. Doświadczenie jest jednak najwyższem dobrem i warte pewnych ofiar, myślała.
A dołem przeciągał w trawie cały oddział mrówek wędrownych. Ze śpiewem kroczyły przez chłodny las traw i zdawały się spieszyć. Ich wesoła pieśń poranna rozbrzmiewała w takt marszu, przejmując serce małej Maji melancholijną zadumą.

Rankiem rusza zbrojny huf
Na trudy i znoje;
Czeka nas obfity łów,
Lub śmierci podwoje...

Były doskonale uzbrojone i wyglądały zuchwale i groźnie. Pieśń ich przebrzmiała pod liśćmi podbiału. Ale zdaje się, że wywołały nią jakąś awanturę, gdyż nagle dał się słyszeć ostry chrapliwy głos, a listeczki młodego kaczeńca zostały energicznie odchylone. Maja ujrzała wychodzącego z nich dużego błękitnego chrabąszcza, który wyglądał jak półkula z błyszczącego ciemnego metalu, połyskującego to zielonawo, to niebieskawo, to całkiem czarno. Był niewątpliwie dwa lub trzy razy większy od niej. Twardy jego pancerz wydawał się jej wprost niezniszczalnym, a głęboki głos miał w sobie coś wręcz onieśmielającego. Zbudzony widocznie śpiewaniem przechodzących żołnierzy, zdawał się być w bardzo kwaśnym humorze. Włosy jego nie były jeszcze uczesane, a błękitne chytre oczka wciąż musiał przecierać, by z nich spłoszyć resztki snu.
— Idę — wołał — to znaczy, że wszyscy mają się usuwać z drogi.
Dzięki Bogu, że ja mu nie stoję w drodze, pomyślała Maja, czując się bezpieczną w swej wysokiej, bujającej kryjówce. Niemniej serce jej biło mocniej niż zwykle i ostrożnie cofnęła się nieco w głąb kielicha kwiatu.
Chrabąszcz ciężko i niezgrabnie poruszał się w mokrej trawie. Nie można powiedzieć, by miał postać zbyt wdzięczną. Przy zwiędłym listku, tuż pod jej kwietniem schronieniem przystanął, i odgarnąwszy go trochę, cofnął się o krok. Maja ujrzała pod nim wejście do jaskini.
Ach, czego tu niema! myślała zaciekawiona. O czemś podobnem nie miałam nawet wyobrażenia. Chociażby się żyło niewiadomo jak długo, to jeszcze nie możnaby dowiedzieć się wszystkiego, co się na świecie mieści. Zadumała głęboko i siedziała całkiem cicho w głębi kielicha. Tylko szmer deszczu przerywał panujące w okół milczenie. Wtem usłyszała chrabąszcza, wołającego do otworu jaskini:
— Jeśli pani chce ze mną wyjść na polowanie, to proszę wstać natychmiast. Już wielki dzień. Zbudziwszy się pierwszy, był tak dumny z tego powodu, że nie umiał już nawet mówić uprzejmie.
Minęła długa chwila, zanim z dziury zabrzmiała odpowiedź, udzielona głosikiem cienkim, świegotliwym:
— Na miłość Boga, zamknij pan drzwi, bo mi zaleje mieszkanie.
Chrabąszcz usłuchał, przechylił głowę na bok i przez szparkę zaglądnął do wnętrza.
— Proszę, niech się pani trochę pospieszy — rzekł mrukliwie.
Maja z ogromnem zaciekawieniem czekała, kto też tu wyjdzie. Wysunęła się tak daleko na skraj kwiatu, że duża kropla deszczu spadła na jej plecy. Przeraziła się i szybko strzepnęła z siebie wodę. Na dole podniósł się zwiędły liść i powoli wylazło z pod niego bronzowe stworzenie, wyglądające w jej oczach bardzo dziwacznie. Miało ono ciężkie ciało i niezwykle grubą głowę o małych pionowych macadełkach. Nóżki były bardzo cienkie i poruszały się powoli, a wyraz twarzy był mocno stroskany.
— Dzień dobry, moja Iffi — rzekł chrabąszcz, smuklejąc w głębokim ukłonie. — Jakże pani spała? I całkiem już czule szepnął: — Moje serce.
Iffi dość obojętnie podała mu rękę.
— Nie może być, panie Sep — rzekła — nie mogę panu towarzyszyć, bo zbyt wiele już o nas mówią.
Biedny chrabąszcz robił wrażenie ogromnie zgnębionego.
— Chyba jakieś nieporozumienie — jąkał. — Wszak trudno mi uwierzyć, aby młode szczęście naszej przyjaźni rozbić się miało o rzeczy tak obojętne. Pomyśl pani, co panią, obchodzić może czyjeś gadanie? Wszak pani ma swą dziurę, do której może wejść, kiedy zechce, a zasunąwszy się dość głęboko, nie usłyszy pani nawet co kto mówi.
Iffi uśmiechnęła się nawpół boleśnie, nawpół wyniośle.
— Tego pan nie rozumie. Ja mam pod tym względem całkiem inne poglądy. Przytem chodzi jeszcze o coś innego: wykorzystał pan w sposób mało honorowy moją nieświadomość, przedstawiając mi się za czerwczyka, gdy w rzeczywistości jesteś pan żuczkiem, jak mnie wczoraj objaśnił ślimak. A to chyba ogromna różnica. Ślimak zastał pana wczoraj przy czynności, której nie chcę tu bliżej wyłuszczać; pojmie pan jednak, że zmuszona jestem zerwać nasz dotychczasowy stosunek.
Ochłonąwszy nieco z przerażenia, Sep wpadł w irytację.
— Nie, tego nie rozumiem — zawołał gniewnie — ja pragnę być kochanym dla mej osoby, a nie dla mego zajęcia. Jak pani może sądzić mężczyznę podług jego chwilowego miejsca pobytu!
— Gdyby miejscem tem nie był gnój, to ostatecznie starałabym się może przymknąć jedno oko — sztywnie odparła Iffi. — Zresztą musi też pan zważyć, że młoda wdowa, której mąż zginął dopiero przed trzema dniami pod kłami polnej myszy, musi sobie nakładać możliwie największą powściągliwość. Tedy — żegnam pana.
I Iffi jednym susem tak szybko zemknęła do swej jaskini, jak gdyby ją wiatr był zdmuchnął. Maja nie mogła pojąć, że można z tak błyskawiczną szybkością zniknąć w dziurze. Po odejściu Iffi, chrabąszcz z miną całkiem osłupiałą wpatrywał się w pusty otwór, przytem wyglądał tak głupio, że Maja musiała się zaśmiać.
Wreszcie się opamiętał i smutno, a zarazem gniewnie zaczął potrząsać swą okrągłą główką, a macadełka zwisały mu melancholijnie, jak dwa na deszczu przemokłe wachlarzy ki.
— Charakteru i uczciwego trybu życia nikt dzisiaj nie ocenia — westchnął. — Iffi jest istotą bez serca; nie chciałem tego wyznać przed sobą samym, niemniej jest to prawdą. Ale jeśli nie ma dość serca, by być moją przyjaciółką, to powinnaby przynajmniej mieć dość rozumu, — aby wiedzieć, jakie to dla niej byłoby korzystne.
Maja zobaczyła, że łzy mu napłynęły do oczu i serce jej wezbrało współczuciem.
Nagle Sep się ożywił. Otarł łzy i ostrożnie ustawił się za pagórkiem ziemi, który prawdopodobnie usypała jego przyjaciółka. W tejże chwili Maja zobaczyła nadchodzącą skroś trawy małą czerwoną dżdżownicę. Poruszała się w sposób bardzo niezwykły, to wydłużając się i robiąc całkiem cienką, to stając się grubą i krótką, a czerwone jej ciało składało się z samych cienkich pierścieni, które się bezszelestnie kurczyły i rozwijały. Przeraziła się, gdy Sep nagle wyskoczył ze swej kryjówki, chwycił robaka i przegryzł go na dwie połowy. Spokojnie zaczął spożywać jedną połowę, nie wiele się troszcząc o drugą, rozpaczliwie wijącą się na ziemi. Była teraz całkiem małym robakiem.
— Spokojnie, spokojnie — rzekł Sep — zaraz się skończy.
Ale żując powoli, znów sobie przypomniał Iffi, którą na zawsze utracił i dwie łzy spłynęły mu po policzkach.
Maja w swem ukryciu serdecznie go żałowała. Dość jest jednak smutku na świecie, myślała. Wtem spostrzegła, że jedna połowa glisty, którą Sep w swem strapieniu odłożył na bok, szybko się oddala.
— Nie, coś podobnego! wykrzyknęła w osłupieniu i tak głośno, że Sep zdziwiony, rozglądnął się dokoła.
— Z drogi! Rozstąpić się! zawołał.
— Ależ ja panu wcale nie zawadzam — odpowiedziała Maja.
— Gdzież pani siedzi? spytał — bo gdzieś musi pani przecież zajmować miejsce.
— Ja siedzę nad panem, w kielichu kwiatu — rzekła Maja.
— Chcę wierzyć — odrzekł Sep — ale ja nie jestem konikiem polnym, więc nie mogę podskoczyć tak wysoko, by panią zobaczyć. Czemu to pani tak wrzasnęła?
— Jedna połowa glisty ucieka — zawołała Maja.
— Tak, tak — potwierdził Sep — te stworzenia są niezwykle ruchliwe. Ale ja już nie mam apetytu. To mówiąc odrzucił resztkę glisty, którą trzymał jeszcze w rękach, a cząstka ta podążyła w kierunku odwrotnym.
Maja osłupiała, ale Sep był widocznie oswojony z tą właściwością dżdżownicy, gdyż żadnego to na nim nie zrobiło wrażenia.
— Proszę nie myśleć, że ja zawsze jadam glisty — rzekł — ale trudno! Nie wszędzie napotyka się róże.
— Niech pan przynajmniej powie temu maleństwu, dokąd powędrowała jego druga połowa — odpowiedziała Maja ogromnie wzburzona.
Sep potrząsnął głową: — Co los rozdzielił, tego łączyć nie należy — rzekł poważnie. — Kim pani jesteś?
— Ja jestem Maja, z rodu pszczół.
— Bardzo mi miło — rzekł Sep — nie mam nic przeciw pszczołom. — Ale czemu tu pani tak przesiaduje? To przecież niezgodne ze zwyczajem pszczół. Czy długo tu już pani siedzi?
— Spędziłam tu noc.
— Ach, tak — podejrzliwie mruknął Sep. — Prawdopodobnie sypia pani twardo i niedawno się zbudziła?
Maja potwierdziła, domyślając się, że Sepowi byłoby nieprzyjemnie, gdyby się dowiedział, że słyszała jego rozmowę z Iffi, a nie chciała go bardziej jeszcze martwić.
Sep biegał tam i nazad, próbując spojrzeć do. góry. — Proszę zaczekać — rzekł — gdy wejdę na to źdźbło trawy, to panią zobaczę, a pani będzie mi też mogła spojrzeć w oczy. Myślę, że to pani sprawi przyjemność.
— Tak — odparła Maja — będzie mi bardzo przyjemnie.
Sep znalazł odpowiednią drabinkę, a była nią łodyżka jaskru. Pod ciężarem chrabąszcza, kwiat przechylił się nieco, a wtedy Maja zobaczyła Sępa, stającego na tylnych nóżkach i zadzierającego głowę do góry, by ją ujrzeć. Powiedziała sobie, że nowy znajomy ma twarz wcale miłą, jakkolwiek nie był już pierwszej młodości i policzki miał trochę zbyt pełne. Złożył jej ukłon, od czego cały kwiat się zakołysał i przedstawił się:
— Sep, z rodziny chrabąszczy czerwczyków.
Mała Maja uśmiechnęła się potajemnie, wiedząc dobrze, że Sep nie jest czerwczykiem, lecz żuczkiem; nie chcąc go jednak dotknąć, udała, że przyjmuje to za dobrą monetę.
— Jakoś sobie pan nic nie robi z deszczu? spytała Maja.
— Ach nie; jestem do tego przyzwyczajony, bo na róże często pada deszcz.
Maja pomyślała: muszę go jednak trochę ukarać za jego bezwstydne kłamstwa. Taki próżny osobnik!
— Panie Sep — rzekła, uśmiechając się dyskretnie — co to za dziura znajduje się pod tym liściem?
Sep drgnął.
— Dziura? spytał. — O jakiej dziurze pani mówi? Przecież tu dużo dziur, więc i ta będzie zapewne jak każda inna. Niema pani pojęcia, ile tu dziur wokoło.
Ale skutkiem przerażenia, które starał się ukryć, zdarzyło mu się coś okropnego. Oto usiłując się okazać całkiem swobodnym i obojętnym, stracił raptownie równowagę i przewrócił się jak długi. Maja usłyszawszy jego rozpaczliwy krzyk, przechyliła się i zobaczyła biedaka leżącego na grzbiecie i bezsilnie trzepotającego w powietrzu nóżkami i rączkami.
— Biada mi! krzyczał. — Nie potrafię się już dźwignąć. Koniec mego życia. Na całym świecie niemasz stworzenia równie nieszczęśliwego.
Jęczał i wyrzekał tak głośno, że nie mógł słyszeć pocieszających słów Maji. Ze wszech sił próbował przytem nóżkami dosięgnąć ziemi, ale ilekroć mu się zdawało, że dość silnie uczepił się już grudek ziemi, drobne kuleczki usuwały mu się z pod stóp i znów się przewracał na swój krągły grzbiet. Przedstawiał istotnie widok godny pożałowania i mała Maja uczula o niego szczery lęk, zwłaszcza że twarz mu okropnie pobladła, a krzyki jego brzmiały rozpaczliwie.
— Nie wytrzymam już dłużej w tej pozycji — jęknął. — Proszę na mnie nie patrzeć i nie męczyć umierającego swem natrętnem spojrzeniem. Ach, gdybym przynajmniej mógł dosięgnąć jednego ździebełka trawy lub łodyżki jaskru. Bo któż zdoła się oprzeć o powietrze? Nikt na świecie.
Serce Maji zadrżało litością.
— Niech pan czeka — zawołała — ja spróbuję pana podnieść. Musi się udać, gdy sobie zadam trudu. Albo niech pan słucha. Kochany panie Sep, niechże pan przestanie krzyczeć i posłucha: Jeśli panu podsunę ździebełko trawy, czy potrafi się go pan uczepić?
Sep jęczał tylko, zgoła nie rozumiejąc co Maja do niego mówi. Był bezprzytomny z trwogi śmiertelnej. Więc Maja mimo ulewnego deszczu wyleciała ze swego schronienia, wyszukała cienkie ździebełko trawy, rosnące w pobliżu Sępa i uczepiła się jego wątłego wierzchołka. Wydala okrzyk radości, gdy trawka pod jej ciężarem tak mocno się ugięła, że znalazła się w położeniu poziomem, tuż nad zawieszonym w powietrzu, bezsilnie trzepoczącym się Sepem.
— Proszę się uczepić! zawołała Maja.
Sep uczuł coś, muskającego go po twarzy i szybko uczepił się jedną rączką, następnie drugą, wreszcie nóżkami zaopatrzonemi we wspaniałe ostre pazurki. Powoli przesuwał się po wątłem ździebełku, aż dosięgnął korzenia źdźbła, dość już grubego i silnego, by się na nim mógł oprzeć i podnieść.
Dokonawszy tego, odetchnął z głębi piersi.
— Wielki Boże! rzekł po chwili. — Jakież to było straszne! Gdyby nie moja przytomność umysłu, byłbym niewątpliwie padł ofiarą gadatliwości pani.
— Czy panu już lepiej? spytała Maja.
Sep przyłożył rączkę do czoła.
— Dzięki, dzięki; niech tylko minie ten zawrót głowy, a szczegółowo pani wszystko opowiem.
Ale Maja nie otrzymała odpowiedzi na swe pytanie, gdyż z pośród traw wyłoniła się gajówka, polująca właśnie za owadami. Pszczółka przycupnęła tedy na ziemi i zachowywała się cichuteńko, dopóki ptak nie odleciał. A gdy się później oglądnęła za Sepem, nie było z niego ani śladu. Więc i ona zerwała się z miejsca i uleciała, gdyż deszcz przestał padać i zrobiło się pogodnie i ciepło.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Waldemar Bonsels i tłumacza: Maria Feldmanowa.