Pszczółka Maja i jej przygody/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waldemar Bonsels
Tytuł Pszczółka Maja i jej przygody
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Marja Kreczowska
Tytuł orygin. Die Biene Maja und ihre Abenteuer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
WALDEMAR BONSELS
PSZCZÓŁKA MAJA
I JEJ PRZYGODY
SPOLSZCZYŁA
MARJA KRECZOWSKA
KRAKÓW 1922
NAKŁADEM KSIĘGARNI S A. KRZYŻANOWSKIEGO


Z DRUKARNI LUDOWEJ W KRAKOWIE






ROZDZIAŁ I.
Ucieczka Maji z rodzinnego grodu.

Starsza pani pszczoła, która pszczółce Maji była pomocną, gdy ta zbudziwszy się do życia wydostała się ze swej komórki, nosiła imię Kassandry i zażywała w ulu wielkiego szacunku. Były wówczas dni bardzo burzliwe, gdyż wśród ludu pszczół wybuchł bunt, którego królowa nie mogła stłumić.
Gdy doświadczona Kassandra ocierała duże błyszczące oczy maleńkiej Maji, której przeżycia opowiem, i starała się doprowadzić do porządku jej delikatne skrzydełka, cały matecznik brzęczał tak groźnie, że małej Maji zrobiło się bardzo gorąco, co też powiedziała swej opiekunce.
Kassandra rozglądnęła się zaniepokojona, lecz nie odrazu odpowiedziała małej. Zdziwiło ją, że dziecko już tak wcześnie umie krytykować, ale w gruncie rzeczy miało słuszność, gdyż gorąco i tłok były wprost nie do zniesienia. Maja widziała ustawicznie przelatujące pszczoły, i to w takim pośpiechu i ścisku, że często jedne wspinały się po grzbietach drugich, to znów skłębione w jedną masę, toczyły się przed siebie.
Raz w jej pobliżu była królowa. Kassandra i Maja zostały nieco odepchnięte na bok, ale truteń, uprzejmy młody paniczyk o starannie utrzymanej powierzchowności przyszedł im z pomocą. Skinął Maji głową i trochę wzburzony, przednią nóżką, służącą pszczołom za ramię i rękę, przygładził swe lśniące włosy na piersi.
— Rychło spadnie nieszczęście — rzekł do Kassandry. — Rój buntowników opuści miasto. Obwołali już nową królową.
Kassandra nie zwracała nań prawie żadnej uwagi. Nie podziękowała mu nawet za pomoc, a Maja czuła wyraźnie, że stara pani była bardzo nieuprzejmą względem młodego kawalera. Nie śmiała zapytać; wrażenia następowały po sobie ogromnie szybko, grożąc jej utratą przytomności. Wzburzenie ogólne i jej się udzieliło; zaczęła także brzęczeć cieniutko, delikatnie.
— Co ci przyszło do głowy! ozwała się Kassandra. — Alboż zamało jeszcze hałasu?
Maja natychmiast umilkła, pytające spojrzenie skierowując na starszą przyjaciółkę.
— Chodź tutaj — rzekła do Maji — spróbujemy się nieco uspokoić.
Ujęła Maję za jej piękne błyszczące skrzydełko, całkiem jeszcze miękkie i nowe i cudnie przeźroczyste, i usunęła ją w mało odwiedzany kącik, przed parę plastrów, napełnionych miodem.
Maja przystanęła, uczepiwszy się jednego z plastrów.
— Tu ślicznie pachnie — rzekła do Kassandry.
Stara znów się obruszyła.
— Musisz się nauczyć cierpliwości — rzekła. — Dziecko, ja w ciągu obecnej wiosny wychowałam już paręset młodych pszczółek i przygotowałam je do pierwszej podróży, ale żadna nie była taką wścibską. Wydajesz mi się jakąś wyjątkową naturą.
Maja poczerwieniała i obydwa delikatne paluszki swej ręki wsunęła sobie do ust.
— Co to jest natura wyjątkowa? spytała nieśmiało.
— O, to jest coś bardzo nieprzyzwoitego — zawołała Kassandra, mając na myśli ruch ręki Maji, gdyż na jej zapytanie, wcale nie zwróciła uwagi. — A teraz uważaj dokładnie na wszystko, co ci powiem, gdyż mogę ci poświęcić tylko niewiele czasu, jako że wylęgły się znów młode, a jedyna moja pomocnica na tem piętrze, Turka, jest strasznie przemęczona, a w ostatnich dniach skarżyła się na szum w uszach.
Maja usłuchała i dużemi ciemnemi oczyma, wpatrzyła się w swą nauczycielkę.
— Pierwszą regułą, jaką musi sobie zapamiętać każda młoda pszczoła — rzekła Kassandra wzdychając — jest ta, że we wszystkiem, co myśli i robi, winna być podobną do innych i myśleć o szczęściu wszystkich. W ustroju państwowym, który od — niepamiętnych czasów uznaliśmy za słuszny i który też okazał się jak najlepszym, jest ona jedyną podstawą dobra państwa. Jutro wyfruniesz w świat. Towarzyszyć ci będzie starsza opiekunka. Z początku będziesz przebywać tylko małe przestrzenie i musisz się dokładnie przyglądać przedmiotom, koło których będziesz przelatywać, abyś następnie umiała znaleźć drogę powrotną. Twoja towarzyszka nauczy cię poznawać setki kwiatów i kwiecia, mających najlepszy miód; tych musisz się wyuczyć na pamięć, gdyż żadna pszczoła nie może sobie trudu tego zaoszczędzić. Pierwszy wiersz możesz odraza zapamiętać: wrzosy i kwiat lipowy. No, powtórz.
— Nie potrafię — rzekła maleńka Maja. — To strasznie trudne. Zresztą zobaczę to przecież, skoro wyfrunę.
Stara Kassandra szeroko roztworzyła oczy, potrząsając głową.
— Źle będzie z tobą — westchnęła — już ja to widzę.
— A czy później będę musiała przez cały dzień zbierać miód? spytała mała Maja.
Kassandra westchnęła głęboko i przez chwilę patrzyła na pszczółkę poważnie i smutno. Może sobie przypomniała własne swe życie, od początku do końca pełne trudu i znoju. Poczem pełnem miłości spojrzeniem obejmując Maję, zmienionym głosem rzekła:
— Moja maleńka Majo, poznasz ty promienie słońca, wysokie zielone drzewa i kwietne łąki, srebrne jeziora i wartkie migotliwe strumyki, promienne błękitne niebo, a naostatku może nawet człowieka, który jest najwyższym i najdoskonalszym tworem natury. W obliczu wszystkich tych wspaniałości praca twa będzie ci radością. Patrz, to wszystko cię jeszcze czeka, serce drogie, masz powód być szczęśliwą.
— Dobrze — rzekła maleńka Maja — chcę też nią być.
Kassandra uśmiechnęła się dobrotliwie. Nie wiedziała dobrze, jak to się stało, ale nagle uczuła szczególną miłość do małej Maji, jakiej nie czuła nigdy do którejkolwiek z młodych pszczół. I tak się stało, że małej Maji opowiedziała więcej, niż pszczoły zwykły słyszeć w pierwszym dniu swego życia. Udzieliła.jej rozmaitych rad, ostrzegała przed niebezpieczeństwami grożącemi w tym złym świecie i wymieniła najgorszych wrogów, jakich posiada naród pszczeli. Wreszcie mówiła też długo o człowieku, szczepiąc w sercu małej Maji pierwszą miłość do ludzi, a także wielką tęsknotę poznania człowieka.
— Bądź uprzejmą i życzliwą dla wszystkich owadów, jakie napotkasz — rzekła na zakończenie — a więcej się od nich nauczysz, niż ci dziś mogę powiedzieć; wystrzegaj się. natomiast ós i szerszeni. Szerszenie są naszymi najsilniejszymi i najgorszymi wrogami, a osy, to bezużyteczna, zbójecka hołota, bez wiary i ojczyzny. My od nich silniejsze i potężniejsze, ale one kradną i mordują, gdzie tylko mogą. Możesz używać swego żądła przeciw wszystkim owadom, by zdobyć szacunek, lub też dla obrony; jeśli jednak ukłujesz zwierzę ciepłokrwiste lub człowieka, to musisz umrzeć, gdyż żądło twe utkwi w ich skórze i się złamie. Takie istoty kłuj tylko w razie największego niebezpieczeństwa, ale wtedy czyń to odważnie i nie bój się śmierci, gdyż my, pszczoły, zawdzięczamy szacunek i wielkie uznanie, jakiego wszędzie zażywamy, naszej odwadze i mądrości. A teraz bywaj zdrowa, mała Majo, niech ci się szczęści na świecie i bądź wierną swemu ludowi i swej królowej.
Pszczółka skinęła głową, odwzajemniając pocałunek i uścisk starej nauczycielki. Z tajemną radością i podnieceniem ułożyła się do snu, nie mogąc zasnąć z cieka-wości, bo przecież nazajutrz poznać miała wielki, daleki świat, słońce, niebo i kwiaty.

∗             ∗

W pszczelim grodzie się tymczasem uspokoiło. Wielka część młodych pszczół opuściła państwo, by założyć inne, nowe. Długo słychać było brzęczenie licznego roju w promieniach słońca. Nie stało się to przez zuchwalstwo lub brak przywiązania do królowej, lecz poprostu naród tak się rozmnożył, że miasto nie mogło pomieścić wszystkich mieszkańców i niemożliwem też było zgromadzić tyle zapasów miodu, by wszyscy mogli przez zimę mieć utrzymanie. Bo wielką część miodu zebranego w lecie, musiano wszak odstąpić ludziom. Tego wymagały dawne przymierza państwowe, gdyż ludzie w zamian zabezpieczali dobrobyt państwa, starali się o jego spokój i bezpieczeństwo w zimie, chronili przed mrozem.
Nazajutrz rano, Maja z łoża swojego usłyszała radosny wykrzyk:
— Słońce wstało!
Natychmiast się zerwała i przyłączyła do jednej ze zbieraczek miodu.
— Dobrze — uprzejmie rzekła tamta — możesz wylecieć ze mną.
W bramie zatrzymali ją strażnicy. Ciżba była ogromna. Jeden ze strażników powiedział Maji hasło jej ludu, bez którego żadna pszczoła nie dostanie się do miasta.
— Zapamiętaj je — powiedział — i szczęścia w pierwszej podróży!
Wyszedłszy poza bramę miasta, pszczółka musiała przymknąć oczy przed powodzią zalewającego je światła. W okół promieniowanie złota i zieleni, tak przebogate i ciepłe i wspaniałe, że z nadmiaru błogości nie wiedziała, co począć i powiedzieć.
— Ależ to naprawdę cudowne — rzekła do swej towarzyszki. — Czy tam polecimy?!
— Prosto przed siebie! — odrzekła tamta.
Wtedy Maja podniosła główkę, poruszyła swemi ślicznemi, nowiutkiemi skrzydełkami i poczuła nagle, że deseczka, na której siedziała, jakoby zaczynała tonąć. A równocześnie zdawało się jej, że okolica przed nią umyka wstecz, a duże zielone kopuły ku niej podchodzą.
Oczy jej zabłysły, serce przepełniła radość bezmierna.
— Ja lecę — zawołała — to nic innego jak latanie! Ale to naprawdę coś doskonałego.
— Tak, latasz istotnie — rzekła zbieraczka miodu, z trudem mogąca jej nadążyć. — To są lipy, ku którym lecimy, nasze lipy zamkowe; po nich możesz rozpoznać i zapamiętać położenie naszego grodu. Ale ty naprawdę latasz za szybko, Majo.
— O, nie można latać dość szybko — odparła Maja.
— Jakże cudnie pachnie słońce!
— Nie — rzekła zbieraczka miodu, trochę zadyszana
— to kwiecie lipy pachnie. Ale teraz leć powolniej, inaczej ja pozostanę w tyle, przytem nie będziesz mogła zapamiętać okolicy, którą masz wracać.
Ale mała Maja nie słyszała jej słów. Była jakby upojona radością, słońcem, szczęściem istnienia. Zdawało się jej, że oto z szybkością strzały mknie przez zielonolśniące morze światła ku coraz to większej wspaniałości. Różnokolorowe kwiaty zdawały się ją wołać, ciche, przesłonecznione dale wabiły ku sobie, a błękitne niebo błogosławiło jej radosny lot młodości. Tak pięknie jak dziś, nie będzie już nigdy; nie mogę zawrócić, nie mogę myśleć o niczem, tylko o słońcu — myślała.
Pod nią zmieniały się barwne obrazy, powoli i szeroko rozkładał się w jasności spokojny krajobraz. Całe słońce musi być ze złota, myślała pszczółka.
Przybywszy nad wielki ogród, zdający się spoczywać wśród kwietnych obłoków drzew wiśniowych, bzów i głogów, osunęła się ku ziemi, śmiertelnie wyczerpana. Spadła na grzędę czerwonych tulipanów i uchwyciwszy się jednego z dużych kwiatów, wsparta o kwietnią ścianę, odetchnęła głęboko i rozkosznie i ponad osłonecznione brzegi kwiatu patrzyła ku błękitnemu niebu.
— O, toż tysiąc razy ładniej jest na wielkim przestronnym świecie niż w mrocznym grodzie pszczół — zawołała. — Nigdy już tam nie wrócę, by zbierać miód, lub robić wosk. O nie, nigdy tego nie zrobię. Chcę widzieć i poznać ten kwitnący świat; ja nie jestem taką jak inne pszczoły; moje serce pragnie radości i niespodzianek, stworzone jest dla przygód i przeżyć. Nie chcę się bać niebezpieczeństw, bo czyż nie mam siły i odwagi i żądła?
Zaśmiała się zuchwale i radośnie i z kielicha tulipana połknęła duży łyk miodnego soku.
Wspaniale, pomyślała, życie jest naprawdę przecudne.
Ach, gdyby mała Maja przeczuwała, ile ją czeka biedy i niebezpieczeństw, byłaby się z pewnością rozmyśliła. Ale ona niczego nie przeczuwała i pozostała przy swym zamiarze. Rychło uległa ogromnemu zmęczeniu i zasnęła. Gdy się przebudziła, nie było słońca, a całą okolicę osłaniał mrok. Serce jej jednak zabiło mocniej i z pewnem wahaniem opuściła kwiat, zamierzający się właśnie zamknąć na noc. Pod wielkim liściem, wysoko u wierzchołka starego drzewa, ukryła się cała, a zasypiając, myślała pełna otuchy:
— Nie chcę tracić odwagi zaraz na początku. Słońce znów przyjdzie, to pewne; Kassandra mi przecież powiedziała. Trzeba tylko spać mocno i spokojnie.



ROZDZIAŁ II.
Różany dom Pepika.

Gdy Maja się zbudziła, jasno już było na dworze. Zmarzła trochę pod dużym zielonym liściem, a pierwsze ruchy wykonywała tylko powoli i ociężale. Trzymając się żyłki liścia, pozwalała swym skrzydełkom drżeć i migotać, by nabrały elastyczności i otrząsnęły z siebie pył. Następnie przygładziła swe jasne włoski i wytarła sobie duże oczy. Ostrożnie wygramoliła się nieco dalej na brzeżek liścia i rozglądnęła się.
Była całkiem oślepiona wspaniałością i jasnością rannego słońca. Liście ponad nią błyszczały jak zielone złoto; tu gdzie siedziała, panował jeszcze chłodny cień.
O, cudny świecie, myślała pszczółka.
Zwolna tylko przypomniała sobie wszystkie przeżycia dnia poprzedniego, wszystkie niebezpieczeństwa i piękności. I postanowiła nie wrócić już do ula. Wprawdzie na wspomnienie Kassandry serce jej biło mocno i niespokojnie, ale to przecież wykluczone, by Kassandra mogła ją kiedykolwiek odnaleźć. Nie, na to się ona zgodzić nie może, by dzień po dniu bezustannie wylatywać i wlatywać do ula, znosić miód, lub robić wosk. Ona chce być szczęśliwą i wolną i na swój sposób używać życia, bez względu na następstwa, które ona już jakoś zniesie. Tak lekkomyślnie myślała Maja, po części też i dlatego, że nie miała jasnego wyobrażenia o tem, co ją jeszcze czekało.
Gdzieś daleko płonęła purpura słońca. Maja widziała tę jasność i blask i ogarnęło ją tajemne zniecierpliwienie. Uczula też, że głód jej zaczyna dokuczać. Więc odważnie z pogodnym wesołym brzękiem zerwała się ze swej kryjówki i uleciała w jasne, migotliwe powietrze, w cieple promienie słońca. Spokojnie szybowała ku czerwonemu jaśnieniu kwiatów, które zdawały się ją przyzywać, a dostawszy się w ich pobliże, uczuła tchnienie zapachu tak słodkiego, że była jakby oszołomioną i z trudem tylko dosięgła korony dużego czerwonego kwiatu. Wspięła się na jego skrajny sfalowany płateczek i uczepiła się go jak podpory. Aż tu wskutek lekkiego ruchu, w jaki wprawiła płatek kwiatu, przytoczyła się ku niej lśniąca srebrna kuleczka, niemal tak duża jak ona sama, przeźroczysta i mieniąca się wszystkiemi kolorami tęczy. Maja przeraziła się okropnie, jakkolwiek piękność tej chłodnej srebrnej kulki wprawiła ją w zachwyt. Przeźrocza kulka potoczyła się dalej, przechyliła się nad brzeżkiem listka, skoczyła w jasność słoneczną i spadła na trawę.
Maja wydała cichy okrzyk przerażenia widząc, że cudna kulka rozprysła się w mnóstwo drobniutkich perełek. Ale w trawie migotało teraz tak żywo i świeżo, w drżących kropelkach spływając po ździebełkach i błyszcząc niby djamenty w świetle lampy. Maja poznała, że była to duża kropla rosy, która w chłodną noc utworzyła się w kielichu kwiatu.
Zwróciwszy się znów do kielicha, zobaczyła chrabąszczyka o bronzowych pokrywach i czarnym pancerzu, siedzącego u wnijścia do kielicha kwiatu. Był nieco mniejszy od niej, spokojnie siedział na swem miejscu i przyglądał się jej poważnie, ale nie niechętnie.
Maja skłoniła mu się uprzejmie.
— Czy kulka należała do pana? spytała. A gdy chrabąszczyk nie odpowiadał, dodała: — Bardzo mi przykro, że ją strąciłam.
— Czy panienka ma na myśli kroplę rosy? spytał chrabąszczyk, uśmiechając się trochę wyniośle. — Z tego powodu nie potrzebuje się panienka niepokoić. Ja już piłem, a moja żona nigdy nie pije wody, gdyż cierpi na nerki. Czego sobie panienka tutaj życzy?
— Cóż to za prześliczny kwiat! rzekła Maja, nie odpowiadając na jego pytanie. Czy nie byłby pan tak dobrym pouczyć mnie, jak on się nazywa?
Przypomniała sobie rady Kassandry i starała się być jak najbardziej uprzejmą.
Chrabąszczyk poruszył swą lśniącą, błyszczącą głową w tylnym pancerzu. Mógł to wykonać łatwo i swobodnie, gdyż była doskonale dopasowaną i bez najmniejszego szmeru przesuwała się tam i nazad.
— Panienka widać dopiero wczorajsza? spytał i zaśmiał się niezbyt grzecznie z nieświadomości Maji. Wogóle było w nim coś, co Maję raziło, jako że pszczoły są wykształceńsze i lepsze mają manjery. Niemniej musiał być z usposobienia dobrodusznym, gdyż widząc, że Maja zawstydzona oblała się lekkim rumieńcem, zaczął do niej mówić z większą pobłażliwością.
— To jest róża — rzekł — skoro się panienka chce dowiedzieć. Zamieszkaliśmy w niej przed czterema dniami i dzięki naszym staraniom wspaniale się od tego czasu rozwinęła. Czy mogę prosić, by panienka weszła na chwilę?
Maja się zawahała; szybko jednakowoż pokonała swe obawy i postąpiła parę kroków naprzód. Chrabąszczyk odchylił barwny płatek kwiatu i razem kroczyli wąskiemi komnatami o jasno-czerwonych wonnych ścianach i przyćmionem świetle.
— Ślicznie tu naprawdę — rzekła Maja, szczerze zachwycona. — A ten zapach ma w sobie coś odurzającego.
Chrabąszczowi sprawiało przyjemność, że Maji tak bardzo się podobało jego mieszkanie.
— Trzeba wiedzieć, gdzie osiąść — rzekł, uśmiechając się życzliwie. — Z kim przestajesz, takim się stajesz — powiada przysłowie. — Pozwoli panienka trochę miodu?
— Ach — wyrwało się Maji — z największą przyjemnością.
Chrabąszczyk skinął głową potakująco i zniknął za jedną z ścian. Maja rozglądała się uszczęśliwiona. Tuliła policzki i rączki do delikatnych purpurowych portier, głęboko wdychała rozkoszną woń, pełna błogiej radości, że może przebywać w tak pięknem mieszkaniu. Jednak to wielka rozkosz żyć na swobodzie — myślała — a siedziby tej nie można nawet porównywać z zatęchłym przepełnionym ulem, w którym my żyjemy i pracujemy. Już sama ta cisza jest urocza.
W tem usłyszała poprzez ściany głośne łajanie chrabąszcza. Burczał coś, widocznie wzburzony i rozgnie-wany. a Maji się zuawało, że kogoś pochwycił i brutalnie odepchnął. Równocześnie dobiegł ją głosik cienki pełen lęku i irytacji, który mówił:
— Oczywista, gdy jestem sama, to możesz sobie pan pozwolić na ubliżanie mi w podobny sposób, ale niech tylko przywołam moje towarzyszki, to zaraz się policzymy. Jesteś pan grubjaninem. Dobrze, odchodzę. Ale nie zapomni pan nigdy, że pana nazwałam grubjaninem.
Maja przeraziła się niezmiernie głosem nieznajomej, brzmiącym ostro i gniewnie. Niebawem usłyszała, że się kłoś spiesznie oddalił.
Chrabąszcz wrócił nachmurzony z kuleczką miodu.
— Skandal — burknął — nigdzie nie można mieć spokoju przed tą hołotą.
Maja wygłodzona, zapomniawszy podziękować, nabrała szybko pełne usta miodu i zaczęła żuć, gdy chrabąszcz otarłszy sobie pot z czoła, rozluźnił nieco górny pancerz, by móc swobodniej oddychać.
— Kto tam był? spytała pszczółka, mając usta pełne miodu.
— Proszę wpierw połknąć, co panienka ma w ustach — rzekł chrabąszcz — inaczej niepodobna rozumieć, co mówi.
Maja usłuchała, a wzburzony gospodarz domu nie czekając na dalsze pytanie, wybuchnął gniewnie:
— To była mrówka. Te stworzenia sądzą widocznie, że człowiek zbiera i oszczędza godzina po godzinie, jedynie dla nich. Tak ni stąd ni zowąd, bez pozwolenia, bez zapytania, wtargnąć do cudzej spiżarni! To przecież oburzające. Gdybym nie wiedział, że u tych istot wypływa to istotnie z nieznajomości form towarzyskich, nie wahałbym się nazwać ich poprostu złodziejami.
Nagle się opamiętał i zwracając się do Maji rzekł:
— Proszę wybaczyć, że się zapomniałem przedstawić. Nazywam się Pepik, z rodu czerwczyków.
— Ja się zwę Maja — nieśmiało rzekła pszczółka; — bardzo się cieszę, że pana poznałam. Dokładnie się teraz przyglądała Pepikowi. On skłonił się powtórnie, rozkładając przytem swe macki, niby dwa małe bronzowe wachlarzyki. Ogromnie się to Maji spodobało.
— Ma pan prześliczne macki — rzekła — poprostu zachwycające...
— O tak, — przyznał Pepik, mile pogłaskany pochlebstwem — znam też swą wartość. Czy panienka chce je może zobaczyć z drugiej strony?
— Jeśli można, to bardzo proszę — rzekła Maja.
Chrabąszczyk odchylił swe wachlarzowate macki, wystawiając je na światło słońca.
— Znakomite, nieprawdaż? spytał.
— Nigdybym nie przypuszczała, że coś podobnego jest możliwem — odparła Maja. — Moje macki są całkiem niepozorne.
— No, tak, — zauważył Pepik — każdy ma swoje zalety. Panienka ma zato bardzo piękne oczy, a złotawa barwa ciała też nie jest do pogardzenia.
Mała Maja promieniała szczęściem. Nikt jej jeszcze nie powiedział, że jest w niej coś pięknego. Rozzuchwaliła się tem powodzeniem i upojona wielką radością życia, szybko sięgnęła po nową kuleczkę miodu.
— Doskonały gatunek — rzekła.
— Proszę się nie krępować — rzekł Pepik, nieco zdumiony niezwykłym apetytem swego gościa — to miód różany, w najlepszym gatunku. Trzeba tylko uważać, by sobie nie przeładować żołądka. Jest też jeszcze trochę rosy, jeśli panienka czuje może pragnienie.
— Bardzo dziękuję — rzekła Maja. — Teraz chciałabym trochę latać, jeśli pan pozwoli.
Chrabąszczyk się zaśmiał.
— Latać i zawsze latać — rzekł — to już wam pszczołom leży we krwi. Nie pojmuję tego niespokojnego trybu życia. Przecież to wielka przyjemność przebywać w temsamem miejscu; czyż nie?
— Ach, ja tak lubię latać — odrzekła Maja.
Chrabąszczyk grzecznie rozchylił przed nią purpurową portjerę.
— Jeszcze panienkę odprowadzę do skrajnego listka, z którego bardzo wygodnie będzie się wzbić w powietrze.
— Och, dziękuję, — rzekła Maja — ja mogę odlecieć skąd chcę.
— Pod tym względem ma panienka wyższość nademną — rzekł Pepik — mnie rozwinięcie dolnych skrzydełek sprawia pewną trudność.
Uścisnął jej rękę, rozsunąwszy ostatnią potjerę.
— O Boże, co za cudny błękit nieba — radośnie zawołała Maja. — Żegnam pana.
— Do widzenia — rzekł Pepik siadając na najwyższym płatku róży, by przez chwilę przyglądać się malej Maji, która prostą, pionową linją wzbijała się ku niebu, w złote promienie słońca, w czyste ranne powietrze.
Poczem westchnął tajemnie i w zamyśleniu wrócił do chłodnego, różanego kielicha. Zrobiło mu się trochę ciepło, pomimo wczesnego jeszcze ranka. Począł sobie nucić ranną piosenkę, która w purpurowych Odblaskach różanych listków i w ciepłych promieniach słońca brzmiała:

Jestem wiosny gońcem,
Mieszkam w zamku z róży,
Upajam się słońcem,
Czas mi się nie dłuży.

Gdy róża opadnie,
Życie me uleci;
Lepiej umrzeć ładnie,
Niż gnić w kupie śmieci.

A na dworze powoli wstawał wiosenny dzionek nad ukwieconą ziemią.



ROZDZIAŁ III.
Leśne jezioro i jego mieszkańcy.

Ach, myślała Maja podczas lotu, oto zapomniałam spytać Pepika o człowieka. Mężczyzna tak doświadczony jak on, mógłby mi z pewnością udzielić najlepszego objaśnienia. Ale może sama w ciągu dzisiejszego dnia napotkam gdzieś człowieka. Pełna przedsiębiorczości i otuchy, swemi błyszczącemi oczyma powiodła po dalekich barwnych obszarach, rozścielających się pod nią w całym przepychu letniej krasy.
Przelatywała obok dużego ogrodu, płonącego tysiącem barw. Napotykała rozmaite owady, które w prze-locie rzucały jej słowa pozdrowienia i życzyły wesołej podróży i obfitego zbioru. Ilekroć spotykała jaką pszczołę, serce jej uderzało mocniej, bo jednak czuła się trochę winną w swej bezczynności i bała się spotkania ze znajomemi. Wkrótce się jednak przekonała, że pszczoły nie zwracały na nią żadnej uwagi.
Nagle ujrzała błękitne niebo, jaśniejące pod nią w głębi nieskończonej. W pierwszej chwili pomyślała z przerażeniem, że może wzleciała zbyt wysoko i zabłąkała się w niebie; niebawem wszakże zobaczyła, że na brzegu tego podziemnego nieba odzwierciedlają, się drzewa i z bezmiernym zachwytem poznała, że jest to ogromna cicha toń wodna, przejrzysto-błękitną w ciszy poranka. Uszczęśliwiona, opuściła się tuż nad powierzchnię wody i w zwierciedle wodnem ujrzała siebie samą, unoszącą się w powietrzu, ujrzała swe przejrzyste skrzydełka połyskujące jak czyste lśniące szkło, przekonała się, że nóżki jej leżą na ciele, jak ją uczyła Kassandra i zobaczyła piękną złotą barwę swego ciała, odbitą we wodzie.
To rozkosz prawdziwa unosić się tak nad powierzchnią wody, radowała się Maja. Ujrzała wielkie i małe ryby płynące w przeźroczystej wodzie, lub całkiem nieruchome, jak gdyby się na niej unosiły. Miała się na baczności, aby się do nich zbytnio nie zbliżyć, gdyż wiedziała, że ród rybi oznacza dla niej groźne niebezpieczeństwo.
Na drugim brzegu jeziora, na który się po chwili przedostała, zwabiło ją ciepłe sitowie i olbrzymie liście polnych róż, niby zielone talerze unoszących się na wodzie. Wybrała jeden z liści najbardziej osłoniętych, nad którym kołysały się w słońcu wysokie łodygi trzciny, przeto całkiem niemal pogrążony w cieniu. Tylko parę plam świetlnych jaśniało na nim, niby złote monety.
— Przecudnie — rzekła Maja półgłosem — wprost przecudnie. Zaczęła się trochę ochędożać, obiema rękami chwyciwszy się z tyłu za głowę, którą ciągnęła naprzód, jak gdyby ją chciała urwać. Wystrzegała się jednak ciągnąć zbyt mocno, bo chodziło wszak tylko o strzepnięcie kurzu. Następnie tylnemi nóżkami pogładziła pokrywy skrzydełek, które przegięły się ku dołowi, i czyściutkie znów odskoczyły na dawne miejsce.
Wtem podszedł ku niej mały, stalowo błękitny bąk, usiadł obok na liściu i przyjrzawszy się jej w zdumieniu, spytał:
— Czego to panienka szuka na moim liściu?
— Chyba wolno na chwilę odpocząć — rzekła. Przypomniała sobie, co jej powiedziała Kassandra, że naród pszczeli cieszy się w świecie owadów wielkiem poważaniem. Tedy postanowiła spróbować, czy się jej uda zdobyć ów szacunek. Serce jej biło jednak niespokojnie, gdyż odpowiedziała bardzo głośno i stanowczo.
Widocznie się przestraszył, widząc, że Maja nie pozwoli sobie rozkazywać. Brzęcząc niechętnie, wspiął się na źdźbło trzciny pochylone nad liściem, na którym siedziała Maja i znacznie już uprzejmiej ze swej osłonecznionej wyżyny rzekł:
— Wołałaby panienka pracować, jak to u was w zwyczaju, ale jeśli chce trochę wypocząć... Ostatecznie mogę chwilkę zaczekać.
— Wszak dość tutaj liści — rzekła Maja.
— Wszystko wynajęte — odparł. — Człowiek szczęśliw, gdy w dzisiejszych czasach zdobędzie dla siebie jaki taki kątek. Gdyby mego poprzednika nie była przed dwoma dniami pożarła żaba, nie miałbym dotąd żadnego pomieszczenia. A co noc szukać sobie innego schronienia nie należy wcale do przyjemności. Bo nie każdy ma niestety tak uregulowany ustrój państwowy jak wy, pszczoły. Zresztą pozwolę się przedstawić; jestem Jan Krzysztof.
Maja milczała, z przerażeniem zastanawiając się, jak to musi być strasznie dostać się w moc żaby.
— Czy dużo jest żab w tych wodach? spytała, sadowiąc się w samym środku liścia, by jej z wody nie widziano.
Bąk się zaśmiał.
— Proszę sobie nie zadawać daremnego trudu, — rzekł drwiąco — żaba może panienkę widzieć też z dołu, gdyż liść jest przeźroczysty w świetle słońca. Ona widzi doskonale, kto siedzi na moim liściu.
Maja opętana strasznem przypuszczeniem, że tuż pod jej liściem siedzi może duża żaba i wpatruje się w nią swemi wybałuszonemi głodnemi ślepiami, chciała szybko ulecieć, gdy w tejże chwili stało się coś okropnego, na co żadną miarą nie była przygotowaną. W pierwszej chwili zamieszania nie mogła nawet dokładnie odróżnić, co się dzieje; usłyszała tylko nad sobą cienki, ostry szum, podobny do wiatru szeleszczącego zeschłem listkowiem, a także śpiewny gwizd, donośny, gniewny okrzyk, myśliwski; równocześnie zaś przemknął ponad jej liściem lekki, zwiewny cień. Następnie ujrzała — a serce jej zmartwiało w trwodze — że duża, migotliwa jętka pochwyciła biednego Jana Krzysztofa i rozpaczliwie krzyczącego biedaka trzymała w swych długich, jak nóż ostrych chwytach. Ze zdobyczą swą usiadła na pręcie trzciny, który zachwiał się lekko pod jej ciężarem, a Maja widziała przez chwilę chybocących się nad nią tych dwoje, a także ich wodne odbicie. Krzyk Jana Krzysztofa ranił jej serce. Nie zastanawiając się, krzyknęła:
— Proszę natychmiast puścić tego biedaka, kimkolwiek pani jesteś. Nie ma pani prawa w tak despotyczny sposób zakłócać życia drugich.
Jętka wypuściła bąka ze swych chwytów, silnie go jednak przytrzymując rękoma, poczem odwróciła głowę do Maji. Pszczółka przeraziła się dużych, poważnych oczu jętki i jej złych ostrych szczypców, ale połyskliwe jej skrzydełka i wielobarwne ciało wprawiły ją w zachwyt. Migotało ono jak woda, jak szkło, jak drogie kamienie. Lękiem przejmowały ją jednak ogromne rozmiary jętki; nie rozumiała wprost swej poprzedniej odwagi i zaczęła drżeć całem ciałem.
Ale jętka ozwała się bardzo uprzejmie:
— Dziecko, co ci jest?
— Proszę go puścić, — zawołała Maja, a w oczach jej zabłysły łzy — on się nazywa Jan Krzysztof...
Jętka się uśmiechnęła.
— A czemu to tak, moja mała? spytała, a twarz jej przybrała wyraz zainteresowania, lecz także pewnej wyniosłej pobłażliwości,
Maja wyjąkała bezradnie:
— Ach, to przecież taki miły, sympatyczny pan, a o ile mi wiadomo, nie zrobił pani nic złego.
Jętka w zadumie spojrzała na Jana Krzysztofa.
— Tak, miły nieboraczek — przyznała czule, odgryzając mu głowę.
Maja omal nie straciła zmysłów, tak strasznie wstrząsnął nią ten widok. Przez długą chwilę nie mogła wydobyć słowa i oto ze zgrozą słuchać musiała chrzęstu i chrupotania, towarzyszącego rozrywaniu ciała stalowo-błękitnego Jana Krzysztofa.
— Proszę nie odgrywać komedji, — rzekła jętka, mając pełne usta i nie przestając żuć, — bo taka nadmierna uczuciowość nie robi na mnie wrażenia. Czyż wy postępujecie lepiej? Panienka widocznie bardzo młoda i nie rozglądnęła się nawet we własnym domu. Ale gdy w lecie nastąpi mordowanie trutni, to świat będzie się również oburzał i mojem zdaniem, z większą słusznością.
Maja spytała: — Czy pani już z nim skończyła? Nie miała odwagi spojrzeć do góry.
— Mam jeszcze jedną nogę — rzekła jętka.
— To proszę ją połknąć, a wtedy pani odpowiem — zawołała. Maja, która wiedząc doskonale, dlaczego w ulu muszą zabijać trutnie, irytowała się głupotą jętki. — Ale niech się pani nie odważa postąpić do mnie bodaj o jeden krok. W przeciwnym razie nie wahałabym się ani na chwilę zrobić użytku z mego żądła, Mała Maja była istotnie rozgniewana. Po raz pierwszy wspomniała o swem żądle i po raz pierwszy cieszyła się z posiadania tej broni.
Oczy jętki rzucały złe błyski. Skończyła swą ucztę a siedząc trochę przyczajona, bacznie przyglądała się Maji i wyglądała na drapieżcę, gotowego się rzucić na swą zdobycz. Ale pszczółka stała się nagle całkiem spokojna. Nie mogła zrozumieć, skąd nabrała takiej odwagi, ale wcale już nie czuła lęku. Wydała nawet cienki, przenikliwy brzęk, jaki słyszała raz u strażnika w ulu, kiedy osa zbliżała się do otworu.
Jętka rzekła powoli i groźnie:
— Jętki żyją w najlepszej zgodzie z narodem pszczół.
— I dobrze też robią — szybko odparła Maja.
— Czy pani sądzi, że ja się może boję, ja — pani? spytała jętka. Szybkim ruchem zerwała się ze źdźbła sitowia, które w okamgnieniu wyprostowało się jak wpierw i brzęcząc migotliwemi skrzydełkami sfrunęła tuż nad powierzchnię wody. Cudny to był widok, gdy się tak przeglądała w jeziorze; zdawało się, że oto dwie jętki poruszają swemi szklanemi skrzydełkami tak szybko i wdzięcznie, że w okół nich tworzy się niejako srebrna otęcza. Było to tak piękne, że Maja zapomniała o swem zmartwieniu z powodu Jana Krzysztofa, a także o niebezpieczeństwie. Nie posiadając się z zachwytu, klasnęła w dłonie, wołając:
— Cudna! Przecudna!
— Mnie pani ma na myśli? spytała jętka zdumiona. I szybko dodała: — Tak, to prawda, na brak urody uskarżać się nie mogę. Gdyby pani dopiero słyszała była zachwyty ludzi, którzy mnie wczoraj widzieli nad strumieniem!
— Ludzie? spytała Maja — och, pani widziała ludzi?
— Tak — potwierdziła jętka — ale zapewne panią będzie bardzo interesować, jak się nazywam. Otóż jestem Migotka i pochodzę z rodziny Siatkoskrzydłych.
— Ach, proszę mi coś opowiedzieć o ludziach — prosiła Maja, wymieniwszy swe nazwisko.
Jętka wyglądała na pojednaną. Usiadła na liściu obok Maji, a pszczółka na to pozwoliła. Wiedziała dobrze, że Migotka będzie się wystrzegała zbyt bliskiego sąsiedztwa.
— Czy ludzie mają żądło? spytała Maja.
— Mój Boże, a na cóżby się im przydało? odparła Migotka. — Nie, oni mają przeciw nam broń znacznie gorszą i są też bardzo dla nas niebezpieczni. Niema pośród nas istoty, któraby się ich nie obawiała, a przedewszystkiem tych małych, u których można dokładnie rozróżnić obydwie nogi i którzy się zwą chłopcami.
— Czy oni panią chcą złowić? spytała Maja całkiem bez tchu od silnego wzburzenia.
— Oczywista; czyż to panią może dziwić? spytała Migotka, rzucając wymowne spojrzenie na swe skrzydełka. — Rzadko tylko zdarzało mi się spotkać człowieka, któryby mnie nie usiłował schwycić.
— Ale poco? trwożnie spytała Maja.
— Mamy w sobie widocznie coś bardzo pociągającego — odrzekła jętka ze skromnym uśmiechem, z ukosa patrząc na pszczółkę. — Innego powodu nie znam. Zdarzało się, że moi krewni, którzy się pozwolili złapać, wycierpieć musieli męki najokrutniejsze, a w końcu ponosili śmierć z rąk swych morderców.
— Czy zostali pożarci?
— Nie — uspakajająco rzekła Migotka — tak źle znów nie było. O ile wiadomo, to człowiek nie żywi się jętkami. Tylko że w ludziach żyją niekiedy popędy zbrodnicze, które na zawsze chyba pozostaną tajemnicą niewyjaśnioną. Może się to pani wyda nieprawdopodobnem, ale zapewniam, że zdarzały się wypadki, kiedy tak zwani chłopięcy ludzie schwyciwszy jętkę, poprostu dla rozrywki wyrywali jej skrzydełka i nóżki. Pani wątpi?
— Rozumie się, że trudno mi uwierzyć w coś podobnego — zawołała Maja oburzona.
Migotka wzruszyła ramionami, a twarz jej przybrała wyraz starczy, wyryty długiem doświadczeniem.
— Ach, jeśli mam być szczerą — podjęła znów Migotka, całkiem pobladła od smutnego wspomnienia — to pani powiem, że ja sama miałam brata, rokującego najpiękniejsze nadzieje, pomimo że był trochę lekkomyślny i niestety bardzo ciekawy. Otóż wpadł on w ręce pewnego chłopca, który nań zdradnie zarzucił siatkę, przymocowaną do długiego drążka. Proszę powiedzieć, ktoby się mógł czegoś takiego domyślać?
— Nie — odparła Maja — czegoś takiego niktby się nie mógł domyślać.
Jętka spojrzała na nią.
— A potem okręcono mu czarny sznur dokoła piersi, pomiędzy skrzydełka, wskutek czego mógł wprawdzie wzlecieć do góry, ale nie uciec. Ilekroć biedny mój brat myślał, że oto już odzyskał swobodę, okrutny chłopiec ściągał go napowrót zapomocą owego sznura, którym nieborak był przewiązany.
Maja potrząsała głową.
— Trudno sobie wprost wyobrazić podobną mękę — szepnęła smutnie.
— Nie — rzekła Maja — ja dotąd byłam właściwie zawsze wesołą.
— To możesz pani Bogu podziękować — rzekła Migotka trochę rozczarowana.
Maja spytała, co się stało z żabą.
— Ach, ona! pogardliwie rzekła Migotka. — Prawdopodobnie poniosła śmierć, co jej się też słusznie należało. Bo jak mogła mieć tak twarde serce, by straszyć umierającego? Próbowała wprawdzie umknąć, ale będąc na jedną nogę kulawą i na jedno oko ślepą, wciąż tylko skakała w kółko, przedstawiając widok okropnie śmieszny. — Wnet cię bocian wybawi od męki! krzyknęłam do niej w odlocie.
— Biedna żaba — rzekła Maja.
— No, wie pani — zawołała jętka oburzona — tego jednak zawiele. Żałować żaby, to znaczy kopać dołki pod sobą samym. Zdaje mi się, że pani jest osobą bez sumienia.
— Być może — odparła Maja — nie mogę jednak patrzeć na czyjeś cierpienie.
— Och! — pocieszała ją Migotka — to należy przypisać młodości pani. Z czasem nabierzesz męstwa, moja droga. Ale teraz muszę polecieć na słońce. Bardzo tu chłodno. Żegnam panią!

Zachrzęściła cichutko i tysiąc barw zamigotało w powietrzu — barw delikatnych, łagodnych, jakie ma płynąca woda i kryształy. Migotka wspięła się przez zielone sitowie nad powierzchnię wody i Maja usłyszała jej śpiew poranny. Słuchała wzruszającego tego śpiewu, mającego w sobie melancholijną słodycz pieśni ludowej i nastrajającej serduszko Maji nawpół smutnie, nawpół wesoło,

Nad jeziora lśniącą tonią
Płynie wodnic śpiew;
Z lilij wodnych słodką wonią,
Miesza się ich zew.

Szybko minie lata krasa,
Krótki życia czas,
Śmierć za chwilę tu pohasa
I nie będzie nas!

— Posłuchaj, oto śpiewa jętka — rzekł biały motyl do swej przyjaciółki. Bujali oboje tuż nad Mają w błękitnej atmosferze pięknego dnia. Wtedy i pszczółka rozwinęła skrzydełka i cichym brzękiem pożegnawszy jezioro, uleciała w kierunku lądu.


ROZDZIAŁ IV.
Iffi i Sep.

Mała Maja zbudziwszy się nazajutrz rano w kielichu błękitnego dzwoneczka, usłyszała w powietrzu delikatny, cichy szum, a równocześnie poczuła, że kwiat się porusza jakby od tajemnych leciuchnych pchnięć. Przez otwarty jego kielich wpływała wilgotna woń trawy i ziemi, a zimno było dojmujące.
Maja nabrała trwożnie trochę pyłu kwietniego z żółtych naczyń pyłkowych dzwonka, następnie zabrała się do swej rannej toalety, a skończywszy ją, wysunęła się ostrożnie, krok za krokiem, na najdalszy brzeżek pochylonego kielicha kwiatu. I zobaczyła, że deszcz pada. Drobny chłodny deszcz padał, szemrząc cichutko i okrywając wszystko wokół miljonami srebrnych perełek. Leżały one na liściach i kwiatach, staczały się w trawie po wąskich zielonych ścieżynach ździebeł i odświeżały ciemną ziemię.
Maja z ogromnem zdumieniem i głębokiem przejęciem patrzyła na tę naglą zmianę w świecie; był to pierwszy deszcz, jaki widziała w swojem krótkiem życiu. Ale jakkolwiek się jej to podobało i sprawiało przyjemność, to jednak nie mogła się oprzeć pewnej obawie, gdyż przypomniała sobie ostrzeżenie Kassandry, by nigdy nie wylatywała podczas deszczu. Zrozumiała, że trudno być musi poruszać skrzydełkami, smaganemi deszczem, przytem dokuczało jej zimno, a przedewszystkiem odczuwała brak złotych promieni słońca, zsyłających na cały świat radość i beztroskę.
Musiało jeszcze być bardzo wcześnie, gdyż żyjące w trawie istotki zaczęły się dopiero budzić. Osłonięta błękitnym kielichem, mogła doskonale przyglądać się ich rannemu życiu. Tak ją to zainteresowało, że na chwilę zapomniała o swej trosce i tęsknocie za domem rodzinnym, która się nagle ozwała w jej sercu. Bo też to było ogromnie zajmująco, z bezpiecznego schronienia przyglądać się tak z góry życiu i krzątaninie żyjątek osiedlonych w trawie. Zwolna jednak myśli jej pobiegły przecież ku porzuconej ojczyźnie, gnane pragnieniem opieki i wspólnoty matecznika. Tam one teraz siedzą wszystkie obok siebie; zadowolone z dnia wypoczynku, budując może tu i ówdzie komórki z wosku, lub karmiąc małe poczwarki. Ale na ogół biorąc, życie w ulu podczas słoty było ogromnie spokojne i ciche. Tylko od czasu do czasu wylatywali wywiadowcy, by się przekonać o stanie powietrza i zbadać, z której strony wieje wiatr. Królowa obchodziła państwo, piętro po piętrze, oglądała wszystko, chwaliła lub ganiła, tu i ówdzie zniosła jajko, uszczęśliwiając wszystkich swą królewską obecnością. Jakże było miło pochwycić jej spojrzenie, lub usłyszeć słówko łaskawe. Zdarzało się, że młodsze pszczółki, które spełniły dopiero swe pierwsze prace, gładziła po główkach lub pytała, jak im się wiedzie.
Ach, jakie to szczęście należeć do tych wybranych, zaznawać ogólnego szacunku, zażywać silnej opieki gromady. Tu, w samotnem ustroniu była narażoną na niebezpieczeństwa, zimno jej dokuczało. A jeśli deszcz potrwa dłużej, co ona pocznie i czem się będzie żywić? Miodu nie było wcale w kielichu dzwoneczka, a pyłu kwietniego też na niedługo tylko starczy. Uczula po raz pierwszy, że dla wędrowców, poszukiwaczy przygód, koniecznem jest słońce. Bez słońca, nikt nie zdobyłby się na lekkomyślność, pomyślała.
Ale na samo wspomnienie słońca, znów uczuła przypływ radości i dumy potajemnej, że była dość odważną rozpocząć życie na własną rękę. Czego ona w ciągu krótkiej swej podróży nie widziała już i nie poznała! Inni przez całe długie życie nie dowiedzieli się tylu rzeczy. Doświadczenie jest jednak najwyższem dobrem i warte pewnych ofiar, myślała.
A dołem przeciągał w trawie cały oddział mrówek wędrownych. Ze śpiewem kroczyły przez chłodny las traw i zdawały się spieszyć. Ich wesoła pieśń poranna rozbrzmiewała w takt marszu, przejmując serce małej Maji melancholijną zadumą.

Rankiem rusza zbrojny huf
Na trudy i znoje;
Czeka nas obfity łów,
Lub śmierci podwoje...

Były doskonale uzbrojone i wyglądały zuchwale i groźnie. Pieśń ich przebrzmiała pod liśćmi podbiału. Ale zdaje się, że wywołały nią jakąś awanturę, gdyż nagle dał się słyszeć ostry chrapliwy głos, a listeczki młodego kaczeńca zostały energicznie odchylone. Maja ujrzała wychodzącego z nich dużego błękitnego chrabąszcza, który wyglądał jak półkula z błyszczącego ciemnego metalu, połyskującego to zielonawo, to niebieskawo, to całkiem czarno. Był niewątpliwie dwa lub trzy razy większy od niej. Twardy jego pancerz wydawał się jej wprost niezniszczalnym, a głęboki głos miał w sobie coś wręcz onieśmielającego. Zbudzony widocznie śpiewaniem przechodzących żołnierzy, zdawał się być w bardzo kwaśnym humorze. Włosy jego nie były jeszcze uczesane, a błękitne chytre oczka wciąż musiał przecierać, by z nich spłoszyć resztki snu.
— Idę — wołał — to znaczy, że wszyscy mają się usuwać z drogi.
Dzięki Bogu, że ja mu nie stoję w drodze, pomyślała Maja, czując się bezpieczną w swej wysokiej, bujającej kryjówce. Niemniej serce jej biło mocniej niż zwykle i ostrożnie cofnęła się nieco w głąb kielicha kwiatu.
Chrabąszcz ciężko i niezgrabnie poruszał się w mokrej trawie. Nie można powiedzieć, by miał postać zbyt wdzięczną. Przy zwiędłym listku, tuż pod jej kwietniem schronieniem przystanął, i odgarnąwszy go trochę, cofnął się o krok. Maja ujrzała pod nim wejście do jaskini.
Ach, czego tu niema! myślała zaciekawiona. O czemś podobnem nie miałam nawet wyobrażenia. Chociażby się żyło niewiadomo jak długo, to jeszcze nie możnaby dowiedzieć się wszystkiego, co się na świecie mieści. Zadumała głęboko i siedziała całkiem cicho w głębi kielicha. Tylko szmer deszczu przerywał panujące w okół milczenie. Wtem usłyszała chrabąszcza, wołającego do otworu jaskini:
— Jeśli pani chce ze mną wyjść na polowanie, to proszę wstać natychmiast. Już wielki dzień. Zbudziwszy się pierwszy, był tak dumny z tego powodu, że nie umiał już nawet mówić uprzejmie.
Minęła długa chwila, zanim z dziury zabrzmiała odpowiedź, udzielona głosikiem cienkim, świegotliwym:
— Na miłość Boga, zamknij pan drzwi, bo mi zaleje mieszkanie.
Chrabąszcz usłuchał, przechylił głowę na bok i przez szparkę zaglądnął do wnętrza.
— Proszę, niech się pani trochę pospieszy — rzekł mrukliwie.
Maja z ogromnem zaciekawieniem czekała, kto też tu wyjdzie. Wysunęła się tak daleko na skraj kwiatu, że duża kropla deszczu spadła na jej plecy. Przeraziła się i szybko strzepnęła z siebie wodę. Na dole podniósł się zwiędły liść i powoli wylazło z pod niego bronzowe stworzenie, wyglądające w jej oczach bardzo dziwacznie. Miało ono ciężkie ciało i niezwykle grubą głowę o małych pionowych macadełkach. Nóżki były bardzo cienkie i poruszały się powoli, a wyraz twarzy był mocno stroskany.
— Dzień dobry, moja Iffi — rzekł chrabąszcz, smuklejąc w głębokim ukłonie. — Jakże pani spała? I całkiem już czule szepnął: — Moje serce.
Iffi dość obojętnie podała mu rękę.
— Nie może być, panie Sep — rzekła — nie mogę panu towarzyszyć, bo zbyt wiele już o nas mówią.
Biedny chrabąszcz robił wrażenie ogromnie zgnębionego.
— Chyba jakieś nieporozumienie — jąkał. — Wszak trudno mi uwierzyć, aby młode szczęście naszej przyjaźni rozbić się miało o rzeczy tak obojętne. Pomyśl pani, co panią, obchodzić może czyjeś gadanie? Wszak pani ma swą dziurę, do której może wejść, kiedy zechce, a zasunąwszy się dość głęboko, nie usłyszy pani nawet co kto mówi.
Iffi uśmiechnęła się nawpół boleśnie, nawpół wyniośle.
— Tego pan nie rozumie. Ja mam pod tym względem całkiem inne poglądy. Przytem chodzi jeszcze o coś innego: wykorzystał pan w sposób mało honorowy moją nieświadomość, przedstawiając mi się za czerwczyka, gdy w rzeczywistości jesteś pan żuczkiem, jak mnie wczoraj objaśnił ślimak. A to chyba ogromna różnica. Ślimak zastał pana wczoraj przy czynności, której nie chcę tu bliżej wyłuszczać; pojmie pan jednak, że zmuszona jestem zerwać nasz dotychczasowy stosunek.
Ochłonąwszy nieco z przerażenia, Sep wpadł w irytację.
— Nie, tego nie rozumiem — zawołał gniewnie — ja pragnę być kochanym dla mej osoby, a nie dla mego zajęcia. Jak pani może sądzić mężczyznę podług jego chwilowego miejsca pobytu!
— Gdyby miejscem tem nie był gnój, to ostatecznie starałabym się może przymknąć jedno oko — sztywnie odparła Iffi. — Zresztą musi też pan zważyć, że młoda wdowa, której mąż zginął dopiero przed trzema dniami pod kłami polnej myszy, musi sobie nakładać możliwie największą powściągliwość. Tedy — żegnam pana.
I Iffi jednym susem tak szybko zemknęła do swej jaskini, jak gdyby ją wiatr był zdmuchnął. Maja nie mogła pojąć, że można z tak błyskawiczną szybkością zniknąć w dziurze. Po odejściu Iffi, chrabąszcz z miną całkiem osłupiałą wpatrywał się w pusty otwór, przytem wyglądał tak głupio, że Maja musiała się zaśmiać.
Wreszcie się opamiętał i smutno, a zarazem gniewnie zaczął potrząsać swą okrągłą główką, a macadełka zwisały mu melancholijnie, jak dwa na deszczu przemokłe wachlarzy ki.
— Charakteru i uczciwego trybu życia nikt dzisiaj nie ocenia — westchnął. — Iffi jest istotą bez serca; nie chciałem tego wyznać przed sobą samym, niemniej jest to prawdą. Ale jeśli nie ma dość serca, by być moją przyjaciółką, to powinnaby przynajmniej mieć dość rozumu, — aby wiedzieć, jakie to dla niej byłoby korzystne.
Maja zobaczyła, że łzy mu napłynęły do oczu i serce jej wezbrało współczuciem.
Nagle Sep się ożywił. Otarł łzy i ostrożnie ustawił się za pagórkiem ziemi, który prawdopodobnie usypała jego przyjaciółka. W tejże chwili Maja zobaczyła nadchodzącą skroś trawy małą czerwoną dżdżownicę. Poruszała się w sposób bardzo niezwykły, to wydłużając się i robiąc całkiem cienką, to stając się grubą i krótką, a czerwone jej ciało składało się z samych cienkich pierścieni, które się bezszelestnie kurczyły i rozwijały. Przeraziła się, gdy Sep nagle wyskoczył ze swej kryjówki, chwycił robaka i przegryzł go na dwie połowy. Spokojnie zaczął spożywać jedną połowę, nie wiele się troszcząc o drugą, rozpaczliwie wijącą się na ziemi. Była teraz całkiem małym robakiem.
— Spokojnie, spokojnie — rzekł Sep — zaraz się skończy.
Ale żując powoli, znów sobie przypomniał Iffi, którą na zawsze utracił i dwie łzy spłynęły mu po policzkach.
Maja w swem ukryciu serdecznie go żałowała. Dość jest jednak smutku na świecie, myślała. Wtem spostrzegła, że jedna połowa glisty, którą Sep w swem strapieniu odłożył na bok, szybko się oddala.
— Nie, coś podobnego! wykrzyknęła w osłupieniu i tak głośno, że Sep zdziwiony, rozglądnął się dokoła.
— Z drogi! Rozstąpić się! zawołał.
— Ależ ja panu wcale nie zawadzam — odpowiedziała Maja.
— Gdzież pani siedzi? spytał — bo gdzieś musi pani przecież zajmować miejsce.
— Ja siedzę nad panem, w kielichu kwiatu — rzekła Maja.
— Chcę wierzyć — odrzekł Sep — ale ja nie jestem konikiem polnym, więc nie mogę podskoczyć tak wysoko, by panią zobaczyć. Czemu to pani tak wrzasnęła?
— Jedna połowa glisty ucieka — zawołała Maja.
— Tak, tak — potwierdził Sep — te stworzenia są niezwykle ruchliwe. Ale ja już nie mam apetytu. To mówiąc odrzucił resztkę glisty, którą trzymał jeszcze w rękach, a cząstka ta podążyła w kierunku odwrotnym.
Maja osłupiała, ale Sep był widocznie oswojony z tą właściwością dżdżownicy, gdyż żadnego to na nim nie zrobiło wrażenia.
— Proszę nie myśleć, że ja zawsze jadam glisty — rzekł — ale trudno! Nie wszędzie napotyka się róże.
— Niech pan przynajmniej powie temu maleństwu, dokąd powędrowała jego druga połowa — odpowiedziała Maja ogromnie wzburzona.
Sep potrząsnął głową: — Co los rozdzielił, tego łączyć nie należy — rzekł poważnie. — Kim pani jesteś?
— Ja jestem Maja, z rodu pszczół.
— Bardzo mi miło — rzekł Sep — nie mam nic przeciw pszczołom. — Ale czemu tu pani tak przesiaduje? To przecież niezgodne ze zwyczajem pszczół. Czy długo tu już pani siedzi?
— Spędziłam tu noc.
— Ach, tak — podejrzliwie mruknął Sep. — Prawdopodobnie sypia pani twardo i niedawno się zbudziła?
Maja potwierdziła, domyślając się, że Sepowi byłoby nieprzyjemnie, gdyby się dowiedział, że słyszała jego rozmowę z Iffi, a nie chciała go bardziej jeszcze martwić.
Sep biegał tam i nazad, próbując spojrzeć do. góry. — Proszę zaczekać — rzekł — gdy wejdę na to źdźbło trawy, to panią zobaczę, a pani będzie mi też mogła spojrzeć w oczy. Myślę, że to pani sprawi przyjemność.
— Tak — odparła Maja — będzie mi bardzo przyjemnie.
Sep znalazł odpowiednią drabinkę, a była nią łodyżka jaskru. Pod ciężarem chrabąszcza, kwiat przechylił się nieco, a wtedy Maja zobaczyła Sępa, stającego na tylnych nóżkach i zadzierającego głowę do góry, by ją ujrzeć. Powiedziała sobie, że nowy znajomy ma twarz wcale miłą, jakkolwiek nie był już pierwszej młodości i policzki miał trochę zbyt pełne. Złożył jej ukłon, od czego cały kwiat się zakołysał i przedstawił się:
— Sep, z rodziny chrabąszczy czerwczyków.
Mała Maja uśmiechnęła się potajemnie, wiedząc dobrze, że Sep nie jest czerwczykiem, lecz żuczkiem; nie chcąc go jednak dotknąć, udała, że przyjmuje to za dobrą monetę.
— Jakoś sobie pan nic nie robi z deszczu? spytała Maja.
— Ach nie; jestem do tego przyzwyczajony, bo na róże często pada deszcz.
Maja pomyślała: muszę go jednak trochę ukarać za jego bezwstydne kłamstwa. Taki próżny osobnik!
— Panie Sep — rzekła, uśmiechając się dyskretnie — co to za dziura znajduje się pod tym liściem?
Sep drgnął.
— Dziura? spytał. — O jakiej dziurze pani mówi? Przecież tu dużo dziur, więc i ta będzie zapewne jak każda inna. Niema pani pojęcia, ile tu dziur wokoło.
Ale skutkiem przerażenia, które starał się ukryć, zdarzyło mu się coś okropnego. Oto usiłując się okazać całkiem swobodnym i obojętnym, stracił raptownie równowagę i przewrócił się jak długi. Maja usłyszawszy jego rozpaczliwy krzyk, przechyliła się i zobaczyła biedaka leżącego na grzbiecie i bezsilnie trzepotającego w powietrzu nóżkami i rączkami.
— Biada mi! krzyczał. — Nie potrafię się już dźwignąć. Koniec mego życia. Na całym świecie niemasz stworzenia równie nieszczęśliwego.
Jęczał i wyrzekał tak głośno, że nie mógł słyszeć pocieszających słów Maji. Ze wszech sił próbował przytem nóżkami dosięgnąć ziemi, ale ilekroć mu się zdawało, że dość silnie uczepił się już grudek ziemi, drobne kuleczki usuwały mu się z pod stóp i znów się przewracał na swój krągły grzbiet. Przedstawiał istotnie widok godny pożałowania i mała Maja uczula o niego szczery lęk, zwłaszcza że twarz mu okropnie pobladła, a krzyki jego brzmiały rozpaczliwie.
— Nie wytrzymam już dłużej w tej pozycji — jęknął. — Proszę na mnie nie patrzeć i nie męczyć umierającego swem natrętnem spojrzeniem. Ach, gdybym przynajmniej mógł dosięgnąć jednego ździebełka trawy lub łodyżki jaskru. Bo któż zdoła się oprzeć o powietrze? Nikt na świecie.
Serce Maji zadrżało litością.
— Niech pan czeka — zawołała — ja spróbuję pana podnieść. Musi się udać, gdy sobie zadam trudu. Albo niech pan słucha. Kochany panie Sep, niechże pan przestanie krzyczeć i posłucha: Jeśli panu podsunę ździebełko trawy, czy potrafi się go pan uczepić?
Sep jęczał tylko, zgoła nie rozumiejąc co Maja do niego mówi. Był bezprzytomny z trwogi śmiertelnej. Więc Maja mimo ulewnego deszczu wyleciała ze swego schronienia, wyszukała cienkie ździebełko trawy, rosnące w pobliżu Sępa i uczepiła się jego wątłego wierzchołka. Wydala okrzyk radości, gdy trawka pod jej ciężarem tak mocno się ugięła, że znalazła się w położeniu poziomem, tuż nad zawieszonym w powietrzu, bezsilnie trzepoczącym się Sepem.
— Proszę się uczepić! zawołała Maja.
Sep uczuł coś, muskającego go po twarzy i szybko uczepił się jedną rączką, następnie drugą, wreszcie nóżkami zaopatrzonemi we wspaniałe ostre pazurki. Powoli przesuwał się po wątłem ździebełku, aż dosięgnął korzenia źdźbła, dość już grubego i silnego, by się na nim mógł oprzeć i podnieść.
Dokonawszy tego, odetchnął z głębi piersi.
— Wielki Boże! rzekł po chwili. — Jakież to było straszne! Gdyby nie moja przytomność umysłu, byłbym niewątpliwie padł ofiarą gadatliwości pani.
— Czy panu już lepiej? spytała Maja.
Sep przyłożył rączkę do czoła.
— Dzięki, dzięki; niech tylko minie ten zawrót głowy, a szczegółowo pani wszystko opowiem.
Ale Maja nie otrzymała odpowiedzi na swe pytanie, gdyż z pośród traw wyłoniła się gajówka, polująca właśnie za owadami. Pszczółka przycupnęła tedy na ziemi i zachowywała się cichuteńko, dopóki ptak nie odleciał. A gdy się później oglądnęła za Sepem, nie było z niego ani śladu. Więc i ona zerwała się z miejsca i uleciała, gdyż deszcz przestał padać i zrobiło się pogodnie i ciepło.


ROZDZIAŁ V.
Konik polny.

Toż to był dzień! Wczesnym rankiem spadła obfita rosa, następnie słońce zeszło nad lasem, zsyłając swe promienie w poprzek zielonych traw, od których wszystko zaczęło lśnić i migotać, że z radości i zachwytu nie wiedziało się poprostu, co mówić i robić.
Mała Maja zaraz po przebudzeniu usłyszała rozbrzmiewające w okół radosne głosy triumfu. Pochodziły one z wysokich drzew, wydawane przez ptaki, których się tak obawiała, a których głosy mogły jednak brzmieć tak rozkosznie, albo też z powietrza, od przelatujących owadów, lub wreszcie z traw i zarośli od chrabąszczy, motyli, małych i dużych much.
Maja zamieszkała w otworze drzewa i urządziła się bardzo wygodnie. Bezpiecznie tam było i sucho, a przez większą część nocy dość też ciepło, gdyż w ciągu dnia słońce wygrzewało otwór. Raz coprawda wczesnym rankiem usłyszała dzięcioła, kującego w pniu jej drzewa i wtedy co spiesznie uciekła. Bo kucie dzięcioła jest dla owada ukrywającego się w korze drzewa równie zatrważającem, jak dla człowieka nocne stukanie włamywacza, odrywającego okienice. W nocy nie groziło jej jednak żadne niebezpieczeństwo, gdyż nikt jej nie poszukiwał w jej wysoko położonej kryjówce.
W dalszej szczelince, całkiem ciemnej i chłodnej, urządziła sobie mały skład miodu, by na dnie słotne mieć zapas pożywienia, a wnijście do swego leśnego zamku zakleiła woskiem, pozostawiając jedynie drobny otwór, którym mogła się wygodnie wślizgnąć.
I pobrzękując wesoło, upojona radością życia, Maja wzbiła się tego poranku w jasność słoneczną, by się dowiedzieć, co jej ten nowy piękny dzień znów przyniesie.
Sterując prosto w złote światło, wyglądała jak drobny mknący punkcik, unoszony przez wiatr.
— Dziś z pewnością napotkam człowieka! — zawołała. — W takie dnie ludzie z pewnością też wychodzą z domu, by się radować śliczną pogodą. Nigdy jeszcze nie spotkała po drodze tylu owadów; w powietrzu było tyle bieganiny i ruchu, tyle szumu i brzęku i śmiechu i radości, że mimowoli wszystko się przyłączało do ogólnego chóru.
Maja usiadła wreszcie w lesie traw, pełnym różnorodnych kwiatów i roślin. Najwyższe z nich były białawe liście krwawniku i maki płomienne, jaskrawe, ściągające na siebie powszechną uwagę. Spożywszy trochę miodu z kwiecia orliku, Maja zabierała się właśnie do odlotu, gdy wzrok jej padł na trawkę pochylającą się ku jej kwiatowi. Na trawce tej zobaczyła jegomościa tak dziwacznego, jakiego nigdy na oczy swe nie oglądała. W pierwszej chwili mocno się przeraziła, nie mogąc pojąć, jak może istnieć na świecie potwór tak zielony i chudy; stopniowo jednak uwaga jej została do tego stopnia podniecona, że siedząc jak znieruchomiała, wpatrywała się w długonogiego nieznajomego, nie mogąc oczu oderwać od jego postaci. Wyglądał, jak gdyby miał rogi, tymczasem było to tylko jego dziwnie naprzód wysunięte czoło. Z tego czoła wyrastały dwa długie, cieniutkie macadełka, cala zaś postać była nadmiernie smukła o chudziutkich przednich nóżkach i bardzo cienkich niepozornych skrzydełkach, do których Maja nie miała zbytniego zaufania. Najbardziej uderzające w całej tej dziwacznej postaci były dwie duże, wysokie tylne nogi, przewyższające ich właściciela niby olbrzymie zgięte szczudła. Przytem był całkiem zielony, a jego chytre oczy miały wyraz równocześnie zuchwały i zdumiony; nie można było jednak dopatrzeć się w nich złośliwości, bo były raczej dobroduszne.
— I cóż panienko, — ozwał się do Maji, rozdrażniony widocznie jej zdumieniem — czy pani jeszcze nigdy nie widziała polnego konika, czy może znosi jajka, że tak znieruchomiała?
— Co pan wygaduje! gniewnie zawołała Maja. Nigdyby mi coś podobnego nie strzeliło do głowy! Gdybym nawet umiała, nigdybym tego nie zrobiła. Jakżebym w tak lekkomyślny sposób miała się wtrącać do obowiązków królowej?
Konik polny skurczył się trochę i zrobił minę tak ogromnie śmieszną, że Maja mimo rozdrażnienia musiała się w głos rozśmiać.
— Panienko! zawołał, ale spojrzawszy na nią, sam się rozśmiał i rzekł: — Nie, coś podobnego! Z panienki też dobry okaz!
Maja zniecierpliwiona zachowaniem się dziwnego osobnika, spytała niezbyt uprzejmie: — Z czego się pan śmieje? Przecie pan chyba nie myśli naprawdę, że znoszę jajka i do tego tu, na trawie.
Wtem coś trzasnęło, konik polny zawołał: hopla! — i zniknął.
Maja była całkiem zdumiona. Nie posługując się skrzydłami, podskoczy! wysoko, zataczając w powietrzu olbrzymi krąg, z śmiałością, która w pojęciu Maji graniczyła wprost z szaleństwem.
A oto znów się zjawił. Nie widziała nawet skąd się wziął z powrotem, ale naprawdę siedział koło niej na liściu orliku.
Oglądał ją ze wszystkich stron z tyłu i z przodu, poczem rzekł drwiąco: — Naturalnie, że nie potrafiłaby pani znosić jaj, bo nie ma nawet odpowiedniego przyrządu. Pani nie ma pokładełka.
— Czego? spytała Maja — pokładełka? Zasłoniła się skrzydłami i tak usiadła, że nieznajomy mógł widzieć jedynie jej twarz.
— Tak, oczywiście. Tylko proszę uważać panienko, inaczej gotowa panienka zlecieć ze swej estrady. Panienka jest osą, prawda?
Większa obelga nie mogła Maję spotkać nigdy w życiu.
— Do stu piorunów! — krzyknęła.
— Hopla! odpowiedział konik polny i już go nie było.
— Na nerwy mi działa to stworzenie — rzekła Maja, postanawiając odlecieć. Jak daleko sięgała pamięcią, nigdy jej jeszcze w ten sposób nie obrażono. Za największą hańbę uważać musiała, że ktoś ośmielił się ją wziąć za osę, należącą do bezużytecznej bandy rozbójników, do tej hołoty złodziejskiej, do gromady włóczęgów. Było to istotnie w najwyższym stopniu oburzające.
Aż tu konik polny znów się nagle zjawił.
— Panienko! zawołał, powoli się ku niej obracając, przyczem jego długie tylne nogi robiły wrażenie wskazówek, gdy na zegarze jest za pięć minut pół do siódmej; panienko, proszę wybaczyć, że czasem przerywam rozmowę. Ale niespodzianie napada mnie taka ochota skakania, że muszę skakać, choćby się świat miał rozlecieć. Muszę skakać i koniec. Panienka też zapewne doznaje podobnego uczucia?
Rozszerzył usta od ucha do ucha, uśmiechając się do Maji, która mimowoli też się musiała zaśmiać.
— Nieprawdaż? spytał konik polny, zachęcająco kiwając do niej głową.
— Kim pan jest? spytała Maja. — Towarzystwo pańskie jest w najwyższym stopniu drażniące.
— Ależ mnie wszyscy znają, — rzekł Zielony, śmiejąc się znów tak gwałtownie, jak Maja nigdy jeszcze nie widziała. Nie wiedziała też, czy mówi serjo, czy żartuje.
— Jestem obcą w tej okolicy — rzekła uprzejmie — inaczej znałabym pana zapewne. Proszę jednak przyjąć do wiadomości, że ja należę do rodziny pszczół i nie jestem żadną osą.
— Ach, Boże! rzeki konik polny — wszak to wszystko jedno.
Maja nie mogła głosu wydobyć z nadmiernego oburzenia.
— Nie posiada pan wykształcenia — wykrztusiła wreszcie. — Proszę się raz przyjrzeć, jak osa wygląda.
— Poco miałbym to robić? odpowiedział Zielony. — Naco przydałoby się zapamiętywanie różnic, istniejących jedynie w wyobraźni? Obydwie przecież latacie w powietrzu, kłujecie wszystko co tylko się do was zbliży i nie umiecie skakać. Na czem więc polega różnica? Hopla! I już go nie było.
Teraz i ja odlecę, pomyślała Maja.
Wtem znów był przy niej.
— Panienko — zawołał — jutro skakanie na wyścigi w ogrodzie proboszcza. Czy panienka chce może bilet wolnego wstępu? Moja stara ma jeszcze dwa i za grzeczne słówko gotowa panience dać jeden. Mam nadzieję otrzymać pierwszą nagrodę.
— Nie interesuje mnie skakanie — rzekła Maja, nie bez irytacji. — Kto umie latać, ma upodobania wznioślejsze.
Konik polny uśmiechnął się od ucha do ucha.
— Niech się panienka nie przecenia. Przeważna ilość zwierząt umie latać, a rzadko które potrafi skakać. Panienka mało się widać rozglądała po świecie. Wysoki, zgrabny skok nęci nawet człowieka. Przed paru dniami widziałem na własne oczy, jak proboszcz podskoczył o jaki metr, chcąc zaimponować małemu wężowi, czołgającemu się drogą, naprzeciw niego. Przytem był tak przejęty sztuką skakania, że ze wzgardą odrzucił fajkę, bez której nie może przecież żyć żaden proboszcz. Proszę sobie tylko wyobrazić taką ambicję! Ja sam znałem koniki polne, należące zresztą do najbliższej mej rodziny, których skok był trzysta razy wyższy od nich samych. Tak, teraz się pani zdumiewa i nie mówi ani słowa i żałuje z pewnością wszystkiego, co przed chwilą powiedziała i co byłaby jeszcze mogła powiedzieć. Skakał trzysta razy tak wysoko jak był sam! Kto jeszcze dokona czegoś podobnego? Ani nawet największe zwierzę na świecie: słoń, nie potrafiłby wykonać takiego skoku. A więc? Teraz pani milczy! Czyż nie powiedziałem, że pani zamilknie?
— Jakże mam mówić, skoro pan nie zamilknie ani na jedną chwilę? zawołała Maja.
— Więc proszę mówić — uprzejmie rzekł konik polny, po czym krzyknął: — hopla! — i zniknął.
Wtedy, mimo swej irytacji, Maja musiała się znów zaśmiać. Coś podobnego jeszcze się jej nie przydarzyło. Jakkolwiek konik polny zdumiewał ją swym śmiesznym zachowaniem, to jednak podziwiać musiała jego wielkie doświadczenie życiowe i znajomość świata. Wprawdzie nie przypisywała sztuce skakania takiego znaczenia, jak on, niemniej przyznawała, że w ciągu krótkiej z nim rozmowy, dowiedziała się wielu rzeczy nieznanych. Gdyby tylko Zielony był nieco stateczniejszy i mniej skokliwy, chętnie zapytałaby go o to lub owo. Nieraz najwięcej wiedzą ci, którzy zdobytego doświadczenia nie umieją nawet zużytkować.
Czy on też rozumie mowę ludzi, znając ich nazwiska? Zapyta go o to, jeśli jeszcze wróci, a także o to, jak się zapatruje na zbliżenie do człowieka oraz na próbę odwiedzenia go w jego mieszkaniu.
— Panienko! — ozwał się głos tuż obok niej, a źdźbło trawy zachwiało się w obydwie strony.
— Wielki Boże! wykrzyknęła Maja. — Skąd pan tak wciąż przyskakujesz?
— Z okolicy — odparł konik polny.
— Ale proszę mi powiedzieć — rzekła Maja — czy pan tak na chybił trafił skacze w świat, nie wiedząc gdzie się znajdzie, nie znając miejscowości, do której przybędzie?
— To się rozumie! — odparł Zielony. — A jakżebym mógł inaczej? A pani, czy umie odgadnąć przyszłość? Tego przecież nikt nie potrafi. Tylko żaba drzewna zna przyszłość, ale nikt się od niej niczego nie dowie.
— Ale że pan tak wie o wszystkim! To doprawdy zdumiewające! wykrzyknęła Maja. — A może pan też rozumie mowę człowieka?
— Na to pytanie trudno istotnie odpowiedzieć, a to dlatego, że nie zostało jeszcze dowiedzione, czy ludzie w ogóle posiadają jakąś mowę. Wydają czasem pewne dźwięki, których bezdźwięczność nie da się z niczym porównać. W ten sposób się widocznie porozumiewają. Należy im jednak przyznać, że szczerze pragną jakichś głosów znośniejszych. Obserwowałem raz dwóch chłopców, którzy trzymając w ręce źdźbło trawy, ustami na nim dęli, wydobywając tym sposobem świszczący ton podobny nieco do ćwierkania świerszcza. Oczywiście, że mu nie dorównywał co do dźwięczności. W każdym razie robią, co mogą. Czy chciałaby się panienka jeszcze czegoś dowiedzieć? Nie przeczę, że dużo widziałem i słyszałem.
I znów się uśmiechnął od ucha do ucha, patrząc Mai prosto w oczy.
Ale gdy niespodzianie znów odskoczył, Maja na próżno przez sporą chwilę czekała na jego powrót. Rozglądała się wokół, szukając go w trawie i na kwiatach, ale go nie odnalazła.
[1]



ROZDZIAŁ VI.
Puk.

Skwar godzin południowych tego pięknego dnia mocno Maję wyczerpał. Powoli więc przelatywała obok przesłonecznionych krzewów i ogrodów i dopiero duże liście olbrzymiego kasztana użyczyły jej schronienia i chłodu. Pod kasztanem, na wydeptanym trawniku, stały stoły i ławy; widocznie otworzono tu jakąś letnią [1] jadłodajnię w cieniu drzewa. W pobliżu widniał też czerwony dach jakiegoś wiejskiego domu, a z jego kominów błękitne smugi dymu wzbijały się ku niebu.
Maja pomyślała, że teraz już z całą pewnością napotka człowieka, bo dotarła wszak bezpośrednio do jego królestwa. To drzewo jest zapewne jego własnością, a te dziwne drewniane sprzęty ustawione w cieniu, należą do jego ula.
Wtem zabrzęczało tuż kolo niej i mucha usiadła na jej liściu. Przez chwilę biegała tam i napowrót po zielonem żyłkowaniu, przystając co parę kroczków, że nie można było widzieć ruchów jej nóg i mogło się zdawać, że się tylko ślizga szybko i niespokojnie to w tę, to w ową stronę. Następnie frunęła z jednej części liścia na drugą, ale uczyniła to tak szybko i znienacka, że każdy byłby sądził, iż raczej przeskoczyła niż przeleciała tę przestrzeń. Ale to się tylko wydawało. Widocznie chciała zmiarkować, na której części liścia jest pobyt najprzyjemniejszy. Czasem wzbijała się raptownie w powietrze i przebywała maleńką przestrzeń, pobrzękując namiętnie, jak gdyby się Bóg wie co przydarzyło, lub jak gdyby zamierzała wykonać coś niebywałego, poczem znów wracała na liść i zaczynała biegać, wypoczywając co parę kroczków, jak nigdy nic, albo przysiadała cichutko, jak gdyby nagle znieruchomiała.
Maja przyglądała się przez chwilę czynnościom muchy, wreszcie podeszła ku niej i rzekła uprzejmie:
— Witam panią na moim liściu; o ile mi się zdaje, to pani jest muchą?
— A czemże by? odrzekła mała. — Nazywam się Puk i jestem bardzo zajęta. Czy mnie pani zamierza odpędzić?
— Wcale nie — odparła Maja. — Bardzo się cieszę, że panią poznałam.
— Wierzę — odrzekła Puk, usiłując sobie oderwać głowę.
— Na Boga! wykrzyknęła Maja — proszę się nie porywać na swoje życie!
— To musi być, pani się na tem nie rozumie — spokojnie odparła Puk, nogami przesuwając, po skrzydełkach, aż się w tył wygięły. — Jestem zresztą muchą pokojową — dodała z pewną dumą — i tylko chwilowo bawię tu na świeżem powietrzu.
— Jak doskonale się składa! zawołała Maja uszczęśliwiona. — Niewątpliwie zna pani człowieka?
— Och. tego znam jak własną kieszeń! lekceważąco odparła Puk. — Codziennie przecież na nim siedzę. Czyż pani o tem nie wiedziała? Wy pszczoły jesteście wszak takie mądre, a przynajmniej za takie się uważacie.
— Nazywam się Maja — trochę nieśmiało odrzekła pszczółka. Nie mogła pojąć, skąd inne owady czerpią poczucie swej godności, pewność siebie, a często nawet zuchwałość.
— Dobrze już. dobrze — odparła Puk. — Może się pani nazywać, jak się jej żywnie podoba, ale głupią jesteś niewątpliwie.
Puk siedziała jak armata, z której mają właśnie wystrzelić, z podniesioną do góry głową i piersią, gdy dolna część ciała dotykała liścia. Nagle się skuliła, robiąc wrażenie, że wcale niema nóg.
— Trzeba być ostrożną — rzekła — to najważniejsza.
Ale obelga doznana od muchy wezbrała nagle w Maji gniewnem oburzeniem. Bez namysłu, nie zdając sobie sprawy, co uczynić zamierza, błyskawicznie rzuciła się na muchę, pochwyciła ją za kołnierz i przytrzymała.
— Ja panią nauczę, że wobec pszczoły należy się zachowywać uprzejmie — zawołała.
Puk zaczęła krzyczeć przeraźliwie.
— Proszę nie kłuć — wołała — to jest jedyną rzeczą jaką pani umie, ale szkodzi zdrowiu innych. Proszę możliwie najdalej cofnąć swój tułów, bo w nim jest żądło. I proszę mnie puścić, jeśli pani może, a uczynię wszystko, czego tylko zażąda. Czy pani nie rozumie żartu? Wszak wszyscy o tem wiedzą, że wy, pszczoły, jesteście wśród owadów najbardziej poważane, najpotężniejsze i najliczniejsze. Tylko nie zabijać, bardzo proszę, bo tego już odrobić nie można. Wielki Boże, że się też nikt nie zna na moich żartach!
— Dobrze — rzekła Maja, nie bez pewnej pogardy — daruję pani życie, ale pod warunkiem, że powiesz mi wszystko, co ci tylko wiadomo o człowieku.
— Chętnie — odrzekła Puk — i bez tego miałam zamiar to uczynić. Ale proszę mnie teraz puścić.
Maja to uczyniła. Nagle zobojętniała i nie zależało
jej już na opowiadaniu muchy, straciła bowiem dla niej wszelki szacunek i zaufanie. Jakąż wartość mogą mieć dla istot poważnych doświadczenia podobnej hołoty, pomyślała. Muszę sama zebrać bliższe wiadomości o człowieku, bo na bylejakim sądzie polegać przecież niepodobna.
Ale Puk po otrzymanej lekcji stała się znacznie znośniejszą. Przedewszystkiem, burcząc i bzdykając, doprowadzała do porządku macadełka, skrzydła i włoski swego czarnego ciała, mocno zwichrzone po energicznym chwycie Maji. Następnie parę razy wsunęła i wysunęła swą trąbkę, co Maja widziała po raz pierwszy w życiu.
— Zwichnięta! Całkiem zwychnięta trąbka — krzyknęła rozpaczliwie. — Oto skutek napastliwości pani. Proszę zobaczyć: ssawka wygląda jak zgnieciony talerz blaszany!
— Pani ma ssawkę? spytała Maja.
— Ach Boże, to się rozumie! Czego się pani zatem chce dowiedzieć o człowieku? Trąbka się tam jakoś wyleczy. Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pani opowiem coś z własnego życia. Ponieważ wyrosłam wśród ludzi, więc się pani dowie, czego pragnie wiedzieć.
— Pani się wychowała wśród ludzi?
No tak. W kącie ich izby matka moja złożyła jajko, z którego się wylęgłam; po ich firankach odbywałam pierwsze próby chodzenia, a siły mych skrzydeł próbowałam po raz pierwszy, lecąc z Mickiewicza na Słowackiego.
Maja spytała, kto są Mickiewicz i Słowacki, a Puk wytłómaczyła jej to z poczuciem wyższości. To są figurki gipsowe dwóch ludzi, którzy się niezawodnie czemś odznaczyli. Stoją w saloniku, po jednej i drugiej stronie dużego zwierciadła.
Teraz pragnęła się Maja dowiedzieć, co to jest zwierciadło i dlaczego tam stoją te dwie figurki.
— W zwierciadle widzi się swój brzuch, gdy się po niem łazi — objaśniła Puk. — Bardzo to zajmujące. Gdy ludzie stają przed lustrem, chwytają się za włosy lub szarpią sobie brodę. Jeśli są sami, to często się uśmiechają do lustra, ale w obecności innych robią miny poważne. Nie znam celu takiego przeglądania się w lustrze i nigdy nie mogłam go zbadać, ale zdaje mi się, że to całkiem bezużyteczna zabawka człowieka. Ja w pierwszych dniach życia dużo się nacierpiałam od tego zwierciadła, bo wlatywałam w nie i za każdym razem zostałam gwałtownie odtrąconą.
Małej Puk było bardzo trudno odpowiadać dokładnie na dalsze pytania Maji, dotyczące zwierciadła. Wreszcie rzekła: — Zapewne pani nieraz leciała ponad wodą? Otóż zwierciadło podobne jest do wody, tylko że jest pionowe i twarde.
Mucha stała się znacznie uprzejmiejszą, zauważywszy, że Maja uważnie słucha jej opowiadania. A Maja nie wierząc wprawdzie wszystkiemu, co zasłyszała od muchy, żałowała jednak, że myślała o niej zbyt pogardliwie. Inni są jednak znacznie mędrsi, niż nam się z początku wydaje, myślała.
A Puk opowiadała w dalszym ciągu:
— Dużo minęło czasu, zanim nauczyłam się rozumieć mowę ludzi. Bo też trudno się jej nauczyć, dopóki się z człowiekiem nie zawrze bliskiej znajomości. Teraz ją wreszcie rozumiem. Niezbyt coprawda zajmująca, bo niemal co dnia mówią tosamo.
— Nie mogę sobie tego wyobrazić — rzekła Maja. — Wszak ludzie mają tyle różnorodnych zamiłowań, są tak bogaci w myśli i płodni w czyny znakomite. Słyszałam od Kassandry, że budują miasta tak duże, że w ciągu dnia niepodobna ich oblecieć, wznoszą wieże tak wysokie, jak wzlot małżeński naszej królowej i domy pływające po wodzie i inne, mknące szybciej od ptaków po dwóch wąskich, srebrnych drogach.
— Stój! energicznie przerwała Puk — a kto jest ta Kassandra? Kto ona, jeśli wolno pytać?
— Ach! rzekła Maja — Kassandra, to moja dawna wychowawczyni.
— Wychowawczyni — lekceważąco powtórzyła Puk — więc zapewne pszczoła. Bo któż by inny przeceniał w podobny sposób znaczenie człowieka. Ta panna Kassandra, czy jak ona się tam zowie, nie posiada wykształcenia historycznego. Urządzenia ludzkie, o których pani mówiła, nie posiadają dla nas większego znaczenia. Bo kto znów osądza świat z punktu widzenia tak niepraktycznego jak pani! Przedewszystkiem należy sobie wszak uświadomić, że świat jest zaludniony przez muchy i że one stanowią tu ród najliczniejszy i najważniejszy, bo bez tego założenia niepodobna świata poznać i należycie ocenić.
Puk znów wykonała kilka zygzaków po liściu i zaczęła się szarpać za głow| tak energicznie, że Maja się naprawdę zatrwożyła. Poznała jednak, że od niej nie dowie się niczego mądrego.
— Czy pani może się z czego przekonać, że mam słuszność? spytała Puk trąc sobie ręce, jakby je chciała zlać w jedno. — Oto proszę przeliczyć w pokoju ludzi i muchy, a wynik będzie zdumiewający.
— Bardzo być może — rzekła Maja — ale nie o liczbę przecież chodzi.
— Czy pani sądzi, że ja tegoroczna? nagle spytała Puk.
— Nie wiem — krótko odparła Maja.
— Otóż ja już mam za sobą całą zimę — z dumą opowiadała Puk. — Moje doświadczenie życiowe sięga więc epoki lodowej. Pół mego życia należy do tego ciężkiego okresu. Dlatego właśnie bawię tu dla wzmocnienia sił.
— W każdym razie ma pani dość odwagi — rzekła Maja.
— O tak! potwierdziła Puk, podskakując w powietrze. — Muchy są najdzielniejszym narodem na świecie. Przekona się pani, że wszędzie i zawsze wtedy tylko uciekamy, gdy nam to wychodzi na dobre, zawsze jednak powracamy. Czy pani już kiedy siedziała na człowieku?
Maja zaprzeczyła, z ukosa i podejrzliwie patrząc na muchę. Wciąż jeszcze nie wiedziała, co o niej właściwie myśleć.
— Nie — odrzekła — to mnie wcale nie zajmuje.
— Ach, pani droga, bo pani nie zna tej przyjemności! Gdyby pani bodaj jeden raz przyglądnęła się zabawnej grze, jaką sobie tam w domu urządzam z człowiekiem, to panią zapewniam, że z zazdrości wywędrowałaby odrazu do innego kraju. Opowiem pani w krótkości. Otóż w moim pokoju mieszka starszy człowiek, podtrzymujący kolor swego nosa pewnym specjalnym napojem, który stoi w szafie. Ma on woń odurzającą i słodką, a człowiek uśmiecha się, ilekroć się do niego zbliża i oczy stają mu się całkiem małe. Wlewa do kieliszka, a pijąc powoli, spogląda do góry na sufit, czy ja już jestem. Kiwam do niego głową, a on ręką przesuwa po czole, nosie i ustach, wskazując mi w ten sposób, gdzie mam za chwilę usiąść. Następnie mruga oczyma, otwiera usta, jak tylko może najszerzej i spuszcza story, by słońce popołudniowe nam nie przeszkadzało. Wreszcie kładzie się na posłaniu, zwanem sofą, a po chwili zaczyna wydawać tony głuche, charczące, które on uważa zapewne za piękne. O tem pomówimy jednak innym razem; teraz pani tylko powiem, że jest to pieśń, zwana kołysanką człowieka. Dla mnie jest ona znakiem, że mam się zbliżyć. Przedewszystkiem wysączam resztki napoju, które dla mnie pozostawił w kieliszku. Taka kropelka ma w sobie coś niezwykle podniecającego; rozumiem człowieka, że się tak uśmiecha do tego płynu. Później przyfruwam do śpiącego i siadam mu na czole. Znajduje się ono między nosem, a włosami i służy do myślenia. Widać to po długich fałdach, biegnących niby brózdy od strony prawej ku lewej, a które podczas myślenia trzeba należycie ściągać, jeśli wogóle ma wyjść coś mądrego. Taksamo gdy człowiek się unosi, widać to na czole, ale wtedy brózdy biegną z góry na dół, a nad nosem tworzy się sfałdowany pagórek.
Otóż gdy tak biegam po owych brózdach tam i napowrót, człowiek zaczyna ręką wymachiwać w powietrzu. Myśli, że ja się tam gdzieś znajduję, ale nie może tego tak szybko zmiarkować, ponieważ siedzę na jego fałdach myślowych. Ostatecznie jednak mnie wykrywa, a wtedy mruczy gniewnie i wyciąga rękę, by mnie złowić. Wie pani, panno Majo, czy jak się tam pani zowie, wtedy trzeba się istotnie mieć na baczności. Widzę zbliżającą się rękę, lecz czekam do ostatniej chwili, poczem zręcznie odlatuję na bok i przyglądam się, jak obmacuje czoło, czy jeszcze lam jestem. Taka zabawa trwa nieraz całe pół godziny. Pani niema pojęcia, jak człowiek jest wytrwałym. Naostatku zrywa się jednak i rzuca parę burkliwych słów, świadczących o jego niewdzięczności. Ale trudno! Szlachetne serce nie liczy na nagrodę. Wzlatuję więc znów na sufit i słucham jego niewdzięcznej mowy.
— Nie mogę powiedzieć, by mi się to zbytnio podobało — zauważyła Maja. Całkiem bezużyteczne marnowanie czasu.
— A cóż ja mam robić? wykrzyknęła Puk. — Czy może mu na nosie zrobić komórkę z wosku? Ach, pani nie ma wcale zmysłu humoru. Zresztą, proszę mi powiedzieć, co pani robi użytecznego?
Maja oblała się purpurowym rumieńcem. Szybko się jednak opamiętała, nie chcąc by mucha spostrzegła jej zakłopotanie i rzekła szybko:
— Przyjdzie dzień, kiedy zrobię coś pięknego i wielkiego, coś zarówno dobrego jak użytecznego, ale wpierw chcę się trochę rozejrzeć po świecie. W głębi serca wszakże czuję. że nadejdzie dla mnie chwila wielka.
Mała Maja wypowiedziawszy te słowa, uczula w sobie istotnie gorące tchnienie nadziei i zapału, ale Puk zdawała się wcale nie rozumieć jej głębokiego wzruszenia. Niespokojnie biegając w krótkich podskokach tam i napowrót, spytała nagle:
— Czy pani droga nie ma przy sobie przypadkiem trochę miodu?
— Bardzo mi przykro — odrzekła Maja — ale nie mogę służyć. Chętniebym panią poczęstowała, zwłaszcza, że mi pani opowiedziała tyle zajmujących rzeczy. Czy mogę zadać jeszcze jedno pytanie?
— Proszę tylko pytać — rzekła Puk.
— Otóż pragnęłabym się dowiedzieć, w jaki sposób mogłabym się dostać do. mieszkania człowieka.
— Musi pani poprostu wlecieć do mieszkania — poważnie rzekła Puk.
— Ale jak to zrobić, bez narażenia się na niebezpieczeństwo?
— Musi pani zaczekać, aż otworzą któreś okno, ale trzeba zapamiętać wyjście. Gdyby go pani później nie odnalazła, to najlepiej kierować się światłem. Okien jest dość w każdym domu; proszę tylko uważać, w których się odbija słońce. Czy pani już chce odlecieć?
— Tak — odpowiedziała Maja, podając musze rękę. — Żegnam panią i życzę rychłego polepszenia. Ja mam jeszcze pewne plany na dzisiaj.
I z cichym brzękiem, w którym przebijało się stale pewne przygnębienie, mała Maja rozpostarła swe błyszczące skrzydełka i uleciała w słońce, na łąki kwietne, by się nieco pożywić.
Puk spoglądała za nią, zastanawiając się, co by tu jeszcze można powiedzieć, wreszcie rzekła w zamyśleniu:
— Ostatecznie zatem! Czemużby nie?


ROZDZIAŁ VII.
Maja uwięziona przez pająka.

Po tem spotkaniu z muchą Puk, nie było Maji zbyt wesoło na duszy. Nie mogła uwierzyć, by Puk miała słuszność we wszystkiem, co mówiła o człowieku i co o nim sądziła. Maja myślała o człowieku tak zgoła odmiennie. Wytworzyła sobie o nim pojęcie piękne i wzniosłe i przykro jej było uwierzyć w coś niskiego i śmiesznego. A jednak nie śmiała udać się do jego mieszkania. Nie mogła przecież wiedzieć, czy mu to będzie przyjemnie, a za nic na świecie nie chciałaby nikomu być ciężarem. Raz jeszcze przypomniała sobie słowa Kassandry: „Ludzie są dobrzy i mądrzy. Są bardzo silni i potężni, ale nie nadużywają swych sił, a wszędzie, gdzie przebywają, powstaje ład i dobrobyt. Sprzyjają ludowi pszczół, dlatego my, pszczoły, powierzamy się ich pieczy i dzielimy się z nimi miodem. Pozostawiają go nam dosyć na zimę i starają się by mróz i mnoga liczba wrogów, jakich posiadamy wśród zwierząt, nie przeszkadzała nam i nie dybała na naszą zgubę. Niewiele jest na świecie wolnych zwierząt, pozostających z człowiekiem w takim stosunku przyjaźni i dobrowolnej usłużności. Nieraz usłyszysz wśród owadów glosy wrogie człowiekowi. Nie dawaj im posłuchu. Jeśli obałamucona gromada pszczół wyruszy kiedy w pustkowie, próbując szczęścia bez pomocy człowieka, rychło ginie marnie. Zbyt wiele stworzeń pożąda naszego miodu i nieraz całe państwo zostało haniebnie zniszczone ze wszystkiemi budowlami i pokoleniem, tylko dlatego, że nierozsądne jakieś zwierzę nie umiało poskromić swej żądzy miodu.“ Tak jej wówczas opowiadała Kassandra, a dopóki Maja nie przekona się sama, że tak nie jest, dopóty będzie słowom tym dawać wiarę.
Było już popołudnie i słońce słaniało się poza drzewa wielkiego sadu, przez który leciała Maja. Drzewa dawno przekwitły, ale Maja przypominała sobie dokładnie, że widziała je wszystkie w przepychu niezliczonego kwiecia, wznoszącego się jasno i przeczyście ku błękitowi nieba. Słodka woń i czarowne lśnienie upoiły ją błogością, której nie zapomni po koniec życia.
Teraz, podczas lotu, myślała, że wszystko to znów powróci, a serce jej rozszerzało się na myśl o pięknie i wspaniałości tego wielkiego świata, na którym danem jej było żyć.
U wylotu ogrodu jaśniały liście jaśminu, z delikatnemi żółtemi gwiazdkami w obramieniu lśniącej bieli. Łagodny wietrzyk przynosił jej ich słodką, oszałamiającą woń. A wszak to jeszcze lipy stoją teraz w pełni kwiecia? I z błogiem uczuciem szczęścia myślała Maja o wyniosłych poważnych lipach, w których wierzchołkach żagwiły się do późnego wieczora promienie zachodzącego słońca.
Przelatywała pośród ciernistych krzaków jeżyny, okrytych już częściowo zielonemi jagodami, a częściowo jeszcze kwiatem. Gdy chcąc się wydobyć z gąszczy, podfrunęła do góry, by się znów dostać do jaśminu, nagle coś obcego osnuło jej czoło i ramiona, a następnie skrzydełka, które odrazu jakby znieruchomiały, a Maja nie umiejąc sobie uświadomić tego dziwnego zjawiska, czuła tylko, że lot jej został powstrzymany, a ona sama staje się bezsilną, jak gdyby jakaś tajemna, zła moc w niewidzialny sposób trzymała na uwięzi jej macadełka, nóżki i skrzydła. Nie upadła jednak. Nie mogąc poruszać skrzydełkami, unosiła się przecież w powietrzu, podtrzymywana dziwnie miękko i delikatnie, to wznoszona lekko, to znów nieznacznie spuszczana, jak gdyby łagodny wietrzyk igrał zerwanym liściem.
Maję ogarnęło uczucie trwogi, ale bać się właściwie nie miała czego, bo nie doznawała przecież żadnego bólu, ani nawet przykrości. Było to tylko dziwne, bardzo dziwne, w czem czaiło się coś złego. Postanowiła więc ruszyć się z miejsca. Jeśli sobie zada trud należyty, to niewątpliwie się jej to uda.
Wtem ujrzała w poprzek swej piersi cieniuchną, rozciągalną srebrną nić, a gdy zdjęta nagłym strachem chwyciła ją w rękę, nić przykleiła się do niej i nie dała się już odczepić. A oto druga srebrna nić biegnie jej przez ramię i obydwa skrzydełka, które splata ze sobą, że nie może niemi poruszać. I tu i tam, nad całem jej ciałem snują się te jasne, połyskliwe, klejaste nitki.
Mała Maja krzyknęła głośno z przerażenia, gdyż teraz już poznała, co się jej stało i gdzie się znajduje. Była w sieciach pająka.
Jej płacz i wołanie rozlegało się głośno i trwożnie w spokojnem ustroniu, zalanem promieniami słońca, ześlizgującemi się po złotozielonem listkowiu; w ustroniu czarownem, gdzie bezustannie fruwały owady, a ptaki zataczały w powietrzu swe śmiałe kręgi. Tuż w pobliżu pachniał jaśmin. Ku niemu wszak zmierzała, a oto wszystko się już dla niej skończyło.
Błękitnawy motylek, o bronzowych punkcikach, jak miedź połyskujących na jego skrzydełkach, przeleciał tuż obok Maji.
— Ach, biedaczko! zawołał, słysząc biadanie Maji i widząc jej rozpaczliwe podrygi w sieci pająka. — Obyś miała lekką śmierć, kochana panL Ja pomóc nie mogę. I mnie zapewne czeka taki los, może już nawet dzisiejszej nocy. Ale tymczasem mogę się jeszcze trochę radować. Żegnaj biedaczko, a nie zapomnij o słońcu w głębokim śnie śmierci.
I dalej bujał w błękitnawej atmosferze, oszołomiony kwiatami i własnem swojem szczęściem.
Małej Maji łzy się rzuciły do oczu; nagle utraciła wszelką odwagę i spokój. Splątanemi skrzydełkami i nóżkami na oślep uderzała gdzie mogła, krzycząc i brzęcząc ze wszech sił i przywołując pomocy niewiadomo czyjej. A tymczasem coraz bardziej zaplątywała się w sieć pajęczą. Ach, teraz dopiero, pod wpływem strasznej trwogi, przypomniała sobie ostrzeżenia Kassandry: „Wystrzegaj się sieci pająka, bo od niego najstraszniejsza grozi nam śmierć. Jest okrutny i podstępny i nikogo z mocy swej nie wypuści“.
Jej lęk śmiertelny przemienił się w rozpacz. Ostatkiem sił szarpnęła się nieszczęsna, ale jakkolwiek uczula, że rozerwała którąś z silniejszych lin, na których wisiała sieć, to równocześnie uświadomiła sobie cały fatalizm sieci pajęczej, tem niebezpieczniejszej, im więcej się w niej poruszano.
Gdy całkowicie wyczerpana zaprzestała na chwilę wszelkich ruchów, ujrzała tuż w pobliżu, pod dużym liściem jeżyny siedzącego pająka. Przerażenie jej doszło do najwyższych granic na widok ogromnego potwora, przycupniętego spokojnie i przyczajonego do skoku. Pająk złemi, błyszczącemi oczyma wpatrywał się w Maję, pełen okrutnej cierpliwości, groźny i obojętny.
Maja wydala głośny krzyk. Zdawało się jej, że jeszcze nigdy nie zaznała tak strasznej trwogi. Sama śmierć nie mogła już wyglądać okropniej od tego szarego, włochatego potwora z tem przerażającem uzębieniem i wysokiemi nogami, na których jak na słupach chwiało się niezgrabne cielsko. W najbliższej chwili rzuci się na nią i kres położy jej życiu.
Maja zawrzała gniewem straszliwym, jakiego nie czuła nigdy w życiu. Wydała donośny okrzyk bojowy, którego obawiają się wszystkie zwierzęta i zapominając o swym lęku i bólu serdecznym, postanowiła życie swe sprzedać za drogą cenę.
— Śmiercią okupisz pan swój podstęp! krzyknęła do pająka. — Zbliż się tylko, aby mnie zabić, a poznasz, czem jest pszczoła.
Pająk ani drgnął. Było to istotnie w najwyższym stopniu niesamowite i mogło przyprawić o lęk stworzenia znacznie większe od Maji.
Siłą gniewu wykonała ostatni, rozpaczliwy wysiłek. Trzask! Pękła jedna z lin, podtrzymujących sieć. Była ona najwidoczniej nastawiona na komary i muszki, a nie na tak duże owady jak pszczoła. Ale Maja jeszcze bezradniej się zaplątała.
Wtedy pająk przysunął się szybko tuż do Maji, ruchliwemi nogami wykonując akrobatyczne skoki po jednej jedynej nici, a ciałem zwieszony na dół.
— Skąd pani ma prawo psuć mi moją sieć? chrapliwym głosem ozwał się do Maji. — Czego tu szukasz? Alboż świat nie jest dość przestronny? Poco przyszłaś pani zakłócać spokój pustelnika?
Tego się Maja nie spodziewała. Nie, tego się nie spodziewała.
— Stało się to przez nieuwagę — zawołała, drżąc radosną nadzieją. Mimo swej okropnej brzydoty, pająk zdawał się nie żywić złych zamiarów. — Nie zauważyłam niestety pańskiej sieci i zaplątałam się w nią. Proszę mi wybaczyć.
Pająk zbliżył się nieco.
— Ależ z pani tęga osóbka — rzekł, to jedną, to drugą nogą uwalniając ją trochę ze splątanej sieci. Nić kołysała się w powietrzu. Dziwne istotnie, jakim sposobem tak cieniuchna nić mogła unieść dużego pająka.
— Ach, proszę mi dopomóc — prosiła Maja — wywdzięczę się panu, jak tylko potrafię.
— Poto wszak przyszedłem — rzekł pająk, dziwnie się jakoś uśmiechając. Mimo tego uśmiechu wyglądał okrutnie i podstępnie. — Swem podrygiwaniem psuje mi pani całą sieć. Przestań pani na chwilę, a zaraz cię uwolnię.
— Dzięki, stokrotne dzięki! zawołała Maja.
Pająk podszedł tuż do niej i przekonał się dokładnie, że Maja całkowicie omotała się pajęczyną.
— A jakże tam z żądłem? spytał.
Och, jak szkaradnie i złośliwie on wygląda. Maja wstrząsnęła się na samą myśl, że pająk jej zaraz dotknie. Rzekła jednak najuprzejmiej, jak tylko mogła:
— Proszę się nie lękać mego żądła. Wsunę je zaraz, a wtedy nikt się o nie nie skaleczy.
— To sobie też wypraszam — rzekł pająk. A zatem: Proszę uważać i zachowywać się spokojnie, bo szkoda naprawdę mej sieci.
Maja przestała się poruszać. Nagle poczuła, że wiruje ciągle w kółko na temsamem miejscu, aż się jej zakręciło w głowie. Musiala przymknąć oczy, tak się jej zrobiło mdło i słabo... Ale co to jest, na Boga?! Przerażona, szeroko rozwarła oczy i ujrzała się całkowicie omotaną świeżą, klejastą nicią, którą pająk przy sobie nosił.
— Wielki Boże! drżącemi usty wyszeptała biedna Maja. Więcej nie rzekła ani słowa. Teraz już koniec. Poznała podstęp pająka. Z tego więzienia nie było już ucieczki. Nie mogła poruszyć ani skrzydełkami, ani żadnym innym członkiem ciała.
Gniew jej i wściekłość ulotniły się raptownie i tylko wielki smutek zalał jej serce. Nie wiedziałam, że w święcie jest tyle złości i fałszu, myślała. Oto nadchodzi moja głęboka noc śmierci. Żegnaj jasne słońce, żegnajcie kochane towarzyszki; czemuż was porzuciłam? Żegnajcie wszyscy. Muszę umrzeć.
Pająk siedział spokojnie, przez ostrożność trzymając się nieco na uboczu. Wciąż się jeszcze obawiał żądła małej Maji.
— I cóż? spytał drwiąco — jakże się panienka miewa?
Maja była zbyt dumna, by odpowiadać fałszywemu pająkowi. Po chwili dopiero, nie mogąc już dłużej znieść smutku, tłoczącego jej serce, rzekła:
— Proszę mnie zabić zaraz.
— Co znowu? odrzekł pająk, splatając kilka zerwanych nici — alboż jestem tak głupi jak pani? Zginiesz i bez tego, gdy tak powisisz sporą chwilę, a krew twą mogę też wypić później, gdy już nie będziesz mogła kłuć. Szkoda tylko, że nie możesz widzieć, co zrobiłaś z mą siecią, abyś zrozumiała, że zasłużyłaś na śmierć.
Z błyskawiczną szybkością osunął się na ziemię, obwinął koniec świeżo wysnutej nici dokoła kamyczka i równo ją wyciągnął.
Następnie wrócił znów na poprzednie miejsce, pochwycił silny sznur, na którym wisiała omotana Maja i powoli wlókł na niej swą uwięzioną.
— Umieszczę cię w cieniu, kochanko — rzekł — by cię słońce zbyt nie wysuszyło. Zresztą tam na widowni jesteś przykładem zbyt odstraszającym dla innych istotek, nie umiejących uważać. Przytem gajówkom zachciewa się też od czasu do czasu plądrować w mojem gnieździe. Aby zaś panienka wiedziała, z kim ma do czynienia, to pozwolę się przedstawić: nazywam się Bartłomiej i pochodzę z rodu pająków krzyżaków. Jak się panienka nazywa, jest mi obojętne; tak czy owak, widzę, że jesteś tłustym kąskiem.
I oto Maja wisiała w mrocznym cieniu krzaka jeżyny, tuż nad ziemią, wydana beznadziejnie okrutnemu pająkowi, który ją postanowił zgładzić. Wisząc główką na dół, czuła, że niedługo wytrzyma tę straszną pozycję. Jęczała cichutko, a jej wołania o pomoc słabły z każdą chwilą. Któżby jej zresztą mógł dopomóc? Jej siostry nie wiedzą przecież o nieszczęściu, jakie na nią spadło i nie mogą przybieżyć z pomocą.
Wtem usłyszała w trawie jakieś gniewne burczenie i rozróżniła słowa:
— Ja idę, to znaczy, że wszyscy mają się usuwać z drogi.
Jej śmiertelnie strwożone serce zabiło gwałtownie, gdyż poznała głos żuczka Sępa, którego rozmowy z Iffi kiedyś mimowoli podsłuchała i któremu w ciężkiej chwili życia była pomocną.
— Sepie! zawołała, jak tylko mogła najgłośniej — kochany Sepie!
— Z drogi! zawołał błękitny Sep, bo on to był w istocie.
— Ja panu przecież nie zastępuję drogi — zawołała Maja — bo wiszę ponad panem, uwięziona przez pająka.
— Ale kto pani jesteś? spytał Sep. — Ja bo znany jestem wszędzie, co pani chyba przyzna.
— Jestem Maja. Och, proszę, proszę mi dopomóc.
— Maja? Maja? Coś sobie przypominam. Poznała mnie pani przed paru tygodniami — nieprawdaż? Do kroćset, ależ się pani dostała w pułapkę nielada. Widzę, że pomoc moja jest konieczną, a że mam trochę wolnego czasu, więc jej pani nie odmówię.
— Och, kochany panie Sepie! Czy potrafi pan rozerwać te nici?
— Te nici? Czy mnie pani zamierza obrazić? Sep ręką uderzył w muszkuły swego ramienia. — Spójrz, mała, toż to prawdziwa stal! Równego mi siłacza nie znaleźć ze świecą. Dokonywam ja trudniejszych rzeczy, niż rozerwanie kilku pajęczych nici. Zaraz się pani przekona.
Wlazł na liść, pochwycił nić, na której wisiała Maja, uwiesił się na niej, poczem puścił liść, na którym siedział. Nić się zerwała i oboje spadli na ziemię.
— Oto początek — rzekł Sep. — Ale biedaczko, toż ty drżysz cała. A jaka jesteś blada! Któżby się znów tak bardzo obawiał śmierci? Śmierci należy odważnie patrzeć w oczy, jak ja to czynię. No, a teraz muszę cię wyplątać z tej pajęczyny.
Maja nie mogła wydobyć głosu. Łzy szczęścia spływały jej po policzkach. Oto ma odzyskać wolność i znów latać w słońcu i żyć.
Wtem ujrzała pająka, biegnącego ku niej po łodyżce jeżyny.
— Panie Sep, — krzyknęła — pająk nadchodzi!
Sep zaśmiał się tylko, nie zaprzestając wyplątywać jej z sieci pajęczyny. Był istotnie niezwykle silnym chrabąszczem.
— Jeszcze się rozmyśli — odrzekł spokojnie.
Wtem rozległ się nad ich głowami jadowity, ochrypły głos pająka:
— Rabusie! Na pomoc! Okradają mnie! Jak śmiesz, grubasie jakiś, wtrącać się do mego łupu?
— Proszę się nie denerwować — spokojnie rzekł Sep. — Chyba mi wolno porozmawiać z moją przyjaciółką. Jeśli powiesz jeszcze jedno słowo ubliżające, natychmiast poszarpię ci całą sieć. No i cóż? Czemuż pan nagle zaniemówił?
— Jestem pobity — mruknął pająk.
— To nic nie szkodzi — rzekł Sep. — A teraz w nogi! Pająk rzucił nienawistne spojrzenie na Sępa, następnie na swą sieć, widocznie coś rozważając. Po chwili odwrócił się i klnąc cicho, zawrócił na krzak jeżyny. Wobec pancerza Sępa czuł się bezbronnym.
Pomstując na niesprawiedliwość świata, schronił się na razie pod zwiędłym liściem, skąd mógł strzec swej sieci.
Sep tymczasem doprowadził do końca dzieło oswobodzenia Maji. Przedarł pajęczynę, wyplątał z niej nóżki i skrzydełka Maji, a reszty dokonała pszczółka sama. Wesoła i uszczęśliwiona oczyszczała swe ciało, jakkolwiek wciąż jeszcze drżała z lęku i osłabienia.
— Musi pani o tem zapomnieć, to i drżenie zaraz ustanie — rzekł Sep. Proszę spróbować, czy pani jeszcze potrafi latać po tej przygodzie.
Maja rozpostarła skrzydełka, cicho pobrzękując i ku nieopisanej radości przekonała się, że żaden z członków jej nie został uszkodzony. Powoli frunęła na krzak jaśminu, chciwie napiła się wonnego miodnego soku, którego tam było podostatkiem, poczem wróciła do Sępa, który opuścił krzak jeżyny i siedział na trawie.
— Dziękuję panu z całego serca — rzekła Maja — do głębi przejęta szczęściem odzyskanej swobody.
— Tak, czyn mój zasługuje na podziękę — rzekł Sep. — Ale ja już taki jestem, że każdemu wyświadczam dobrodziejstwa. A teraz radzę pani, by się jeszcze trochę pobawiła w słońcu i wcześnie się dziś udała na spoczynek. Daleko pani mieszka?
— Nie — rzekła Maja — tylko o parę minut stąd, w pobliżu lasu bukowego. Żegnam pana i raz jeszcze dziękuję. Nie zapomnę pana nigdy w życiu, chociażbym żyła niewiadomo jak długo.



ROZDZIAŁ VIII.
Pluskwa i motyl.

Niewola u pająka nasunęła Maji wiele nowych myśli. Postanowiła stać się ostrożniejszą i w przyszłości nie zadawać się z pierwszym lepszym. Jakkolwiek Kassandra ostrzegła ją co do największych niebezpieczeństw, grożących pszczołom, to świat był zbyt wielki i zbyt liczne były możliwości popadnięcia w nieszczęście, by nie miała się nad tem wszystkiem poważnie zastanawiać. Zwłaszcza wieczorem, gdy mrok przesłaniał dalszą okolicę, małej Maji przychodziły do głowy rozmaite myśli w jej samotni; ale już nazajutrz, gdy tylko zabłysło słońce, zapominała zwykle o swych troskach i parta pragnieniem przygód, ponownie rzucała się w barwny wir życia.
Pewnego dnia ujrzała na krzaku maliny dziwne stworzenie. Kanciaste było i całkiem płaskie, ale miało ładny rysunek na wierzchnim pancerzu, o którym trudno było powiedzieć, czy to są skrzydełka, czy nie. Mały ten dziwoląg siedział całkiem spokojnie z nawpół przymrużonemi oczyma na listku ocienionym, wśród woniejących malin i zdawał się nad czemś rozmyślać.
Maja chciała się dowiedzieć, co to za stworzenie. Przyleciała więc doń całkiem blisko, usadowiła się na sąsiednim listku i skłoniła się. Nieznajoma nie odwzajemniła jej ukłonu.
— Pani! zawołała Maja, potrącając listkiem nieznajomej, który się zakolysał. Płaskie stworzenie otworzyło jedno oko, spojrzało niem na Maję i rzekło:
— Pszczoła. Tak, dość tu jest pszczół. I znów przymknęło oko.
Dziwne, pomyślała Maja, postanawiając zgłębić tajemnicę nieznajomej. Teraz dopiero stała si$ dla niej prawdziwie interesującą, jak często stają się nimi ci, którzy o nas nie chcą wiedzieć. Maja spróbowała ją pozyskać miodem. — Mam go podostatkiem, — zapraszała — może pani pozwoli?
Nieznajoma znów otworzyła oko i przez chwilę patrzyła na Maję zamyślona.
Co ona tu teraz powie, myślała pszczoła. Nie otrzymała jednak żadnej odpowiedzi, a nieznajoma znów przymknęła oko i siedziała cichutko, t.ak przytulona do liścia, że wcale nie było widać jej nóg i można było sądzić, że ją ktoś wielkim palcem przygniótł do liścia i z tego stała się tak płaską.
Maja zmiarkowała, że nieznajoma nie chce z nią zawierać bliższej znajomości, trudno jednak było się pogodzić z odprawą tak nieuprzejmą, zwłaszcza że nawet nie osiągnęła zamierzonego celu. Byłoby to poprostu kompromitacją, która nikomu nie może być przyjemną.
— Kimkolwiek pani jesteś — zawołała Maja — proszę sobie zapamiętać, że w świecie owadów odpowiada się ha pozdrowienie, zwłaszcza gdy ono pochodzi od pszczoły.
Odpowiedziała jej cisza. Nieznajoma ani drgnęła i nie roztworzyła już oka.
Musi być chora, pomyślała Maja. Jak przykro chorować w tak piękny dzień. Dlatego też zapewne siedzi w cieniu. Przyfrunęła na listek nieznajomej i usiadła obok niej.
— Droga pani — spytała uprzejmie — czy pani cierpiąca?
Wtedy nieznajoma zaczęła się oddalać i to w sposób bardzo dziwaczny, jakby ją niewidzialna jakaś ręka posuwała naprzód. Niema biedaczka nóg, pomyślała Maja i dlatego taka zgnębiona. Na łodyżce liścia przystanęła, a Maja ku wielkiemu zdumieniu spostrzegła, że pozostawiła na tem miejscu bronzową kropelkę. Coś dziwnego! pomyślała Maja, gdy nagle rozeszła się w powietrzu ohydna woń. Pszczoła omal nie zemdlała, oszołomiona tą wstrętną przenikliwą wonią, wydobywającą się z owej bronzowej kropelki i jak tylko mogła najszybciej, wzleciała do góry, usiadła na malinie, zatykając sobie nos i otrząsając się z oburzenia i wstrętu.
— Ba, poco się pani zadaje z pluskwą? zaśmiał się ktoś nad jej głową.
— Proszę się nie śmiać! zawołała Maja.
Rozejrzała się w okół. Tuż nad nią, na chwiejnej gałązeczce malinowego krzewu, siedział biały motyl. Zwolna rozpościerał i zamykał bezszelestnie swe duże skrzydła, cały promieniejący szczęściem. Skrzydła jego miały czarne brzeżki i czarne krągłe punkciki, po dwa na każdym, że razem ich było cztery. Maja widziała już dosyć motyli, ale z żadnym się nie zaznajomiła. Z zachwytu nad jego urodą, zapomniała o poprzedniej przykrości.
— Ach! rzekła — może pan ma słuszność, śmiejąc się ze mnie. Więc to była pluskwa?
Motyl skinął potakująco. — Z całą pewnością była pluskwa — rzekł, wciąż się jeszcze uśmiechając — a z temi stworzeniami nikt się przecież nie zadaje. Pani musi być jeszcze bardzo młodą?
— Tak bardzo młodą nie jestem — odrzekła Maja. — Dużo już przeżyłam, ale takiego stworzenia nigdy dotąd nie widziałam. Któż się w ten sposób zachowuje!
Motyl znów się zaśmiał.
— Pluskwy — opowiadał — chętnie przebywają same, a ponieważ w ogóle nie są łubiane, więc tym bodaj sposobem pragną na siebie zwrócić uwagę. Inaczej by wszyscy o nich zapomnieli, gdy z tego przykrego powodu muszą o nich myśleć. A tego one właśnie pragną.
— Jakie pan ma śliczne skrzydła — rzekła Maja. — Takie delikatne i bieluchne. Pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem Maja, z rodziny pszczół.
Motyl złożył swe skrzydełka, że wyglądało jak gdyby miał tylko jedno; prościutko teraz stały w powietrzu, jak biała ścianka. Złożył lekki ukłon i rzekł krótko:
— Stach.
Tak się nazywał. Maja nie mogła się dość napatrzeć jego skrzydłom. — Niech pan trochę lata — rzekła.
— Mam odlecieć?
— Och nie, — odrzekła Maja — tylko chciałabym widzieć, jak pańskie duże białe skrzydła poruszają się w powietrzu, ale to mogę też zobaczyć później. Gdzie pan mieszka?
— Ja nie mam stałego mieszkania — rzekł Stach — to zbyt krępujące. Odkąd jestem motylem, życie ma dla mnie prawdziwy urok. Przedtem, będąc gąsienicą, przez cały dzień nie opuszczałem liścia kapusty, obżerając się ’ciągle i kłócąc.
— Jak to pan rozumie? spytała Maja zdumiona.
— Dawniej byłem gąsienicą — rzekł Stach.
— Niemożliwe! wykrzyknęła Maja.
— Jakto? rzekł Stach, skierowując ku niej swe obydwa macadełka — toż każdy o tem wie, nawet człowiek.
Maja się zmieszała. Jak to możliwe?
— Musi mi to pan dokładniej objaśnić — rzekła niedowierzająco — inaczej nie mogę sobie wyobrazić czegoś podobnego. Chyba pan zrozumie, że trudno w to uwierzyć.,
Motyl usiadł obok pszczoły na gibkiej gałązce krzewu i oboje kołysali się w lekkim wietrzyku. Opowiedział jej, jak to pewnego dnia będąc jeszcze gąsienicą; zaczął się zasnuwać, aż nic z niego nie było widać prócz niepozornej bronzowej obsłony, zwanej poczwarką. — A potem po paru tygodniach — mówił z ożywieniem — zbudziłem się z ciężkiego snu i rozerwałem obsłonę. Nie potrafiłbym pani opisać, jak cudnem jest przebudzenie w słońcu po tak długim śnie w mroku. Mnie się zdawało, że się rozpływam w ciepłym, złotym oceanie z promieni, a z wielkiej miłości do życia dostałem wprost bicia serca.
— Doskonale to rozumiem — rzekła Maja — ja również doznawałam takiego uczucia, gdy po raz pierwszy z mrocznego naszego grodu wyleciałam w światło i zapach kwiatów. I Maja zamilkła na chwilę, przypominając sobie ten swój pierwszy lot. Ale potem zapragnęła się dowiedzieć, jakim sposobem duże skrzydełka motyla mogą wyróść w ciasnych obsłonkach.
Stach jej to wytłómaczył.
— Skrzydła moje się lekkie i zwinięte jak płatki kwietne w pączku kwiatu. Gdy robi się jasno i ciepło, kwiat musi się otworzyć, czy chce, czy nie chce, a wtedy płateczki jego się rozwijają. Taksamo było z mojemi skrzydłami. Nikt nie zdoła się oprzeć, gdy słońce świeci.
— Tak — rzekła Maja — to prawda. W zadumie patrzyła na motyla, siedzącego w zlotem świetle poranku i spoglądającego ku błękitnemu niebu.
— Mówią o nas, że jesteśmy lekkomyślni — rzekł Stach — ale naprawdę to jesteśmy tylko szczęśliwi. Nie uwierzy pani, jak ja nieraz poważnie rozmyślam nad życiem.
— I cóż pan wymyślił? spytała Maja.
— Rozmyślam nad przyszłością — rzekł motyl — i przedstawia mi się bardzo zajmująco. Ale teraz muszę polecieć; łąki na zboczu gór okryte dzwonkami i krwawnikiem, wszystko w pełni rozkwitu; pojmie pani, że mnie to nęci i wabi nieprzeparcie.
Maja doskonale to rozumiała. Pożegnali się więc i każde uleciało w inną stronę, biały motyl kołysząc się bezszelestnie, jakby niesiony lekkim wietrzykiem, a Maja z właściwym jej frasobliwym brzękiem, który słyszymy w pogodne dnie nad kielichami kwiatów i zawsze go sobie przypominamy, ilekroć myślimy o lecie.


ROZDZIAŁ IX.
Walka Hanibala z człowiekiem.

W pobliżu wydrążenia w drzewie, służącego Maji za letnie mieszkanie, osiedlił się w korze sosny chrabąszcz-kornik Frydolin, ze swą rodziną. Był to pracowity, poważny osobnik, który zadając sobie wiele trudu koło rozmnożenia swej rodziny, doprowadził w tej mierze do wyników bardzo poważnych. Z dumą mógł spoglądać na jakich pięćdziesięciu zapobiegliwych synów, upoważniających do najpiękniejszych nadziei. Każdy z nich drążył sobie pod korą drzewa swój mały, kręty kanał i czuł się w nim panem na własnych śmieciach.
— Żona moja tak urządziła, by jeden drugiemu nie wchodzi! w drogę — mówił Frydolin do Maji. — Synowie moi wcale się nie znają; ich drogi życiowe rozeszły się w rozmaitych kierunkach.
Maja znała Frydolina od dłuższego czasu. Wiedziała dobrze, że ród ludzki niezbyt go lubił, ale jej osobiście był on bardzo sympatyczny zarówno swym charakterem jak poglądami i dotąd nie miała powodu unikać jego towarzystwa. Rano, gdy las jeszcze spał, a słońce zaczynało dopiero wstawać, słyszała nieraz jego pukanie i wiercenie, czyniące wrażenie cichutkiego szmeru, oddychania drzewa we śnie. A później widziała delikatny, bronzowy proch, który wyrzucił był ze swego kanału.
Pewnego wczesnego ranka Frydolin przyszedł do niej, jak to nieraz zwykł czynić i spytał, jak spała w nocy.
— Dziś pani nie wyleci z domu?
— Nie — odparła Maja — zbyt silny wiatr na dworze. Tak było w istocie. Las szumiał, wstrząsając dziko konarami, a liście na jego gałązkach wyglądały tak, jakby lada chwila miały odfrunąć. Za każdym silniejszym wiewem rozjaśniało się w okół, a drzewa stawały się bardziej nagie. W sośnie, na której mieszkał Frydolin i Maja, rozlegały się poświsty wiatru i gwizdy przeciągle, wywołując wrażenie, że drzewo gniewne jest i wzburzone.
Frydolin westchnął. — Przez całą noc pracowałem bo i cóż robić? Chciałoby się przecież do czegoś doprowadzić. Niezadowolony jestem zresztą z tej sosny i bardzo żałuję, że się raczej nie zabrałem do jodły. Otarł sobie czoło i uśmiechał się pobłażliwie.
— A jak się dzieciom powodzi? uprzejmie spytała Maja.
Frydolin podziękował za pamięć. — Już sobie należycie nie zdaję z tego sprawy — rzekł z pewnem wahaniem — mam jednak nadzieję, że wszyscy są przy życiu.
Gdy tak siedział naprzeciw niej, mały bronzowy jegomość w swym pancerzu, robiącym wrażenie zbyt wielkiej głowy, z krótkiemi, nieco przykrótkiemi pokrywami skrzydeł, wydał się Maji trochę komicznym, jakkolwiek wiedziała, że chrabąszcz to niebezpieczny, wielką szkodę wyrządzający potężnym drzewom. Jeśli jego ród gromadnie rzucił się na drzewo, traciło ono rychło swe zielone szpilki i musiało zwiędnąć i umrzeć, bo nie było sposobu ratunku przed tymi małymi złoczyńcami, którzy niszczyli mu korę, przenoszącą, soki do jego wierzchołków. Opowiadano, że całe lasy stały się ofiarą jego rodu. Maja przyglądała mu się w zadumie i ogarniało ją uczucie wielkiej powagi na myśl, jak potężnem stać się może takie małe stworzenie.
Wtem westchnął Frydolin i rzekł głosem stroskanym: — Ach, życie mogłoby być pięknem, gdyby nie było dzięciołów.
— Tak, tak — potwierdziła Maja — to prawda. Dzięcioł zjada wszystko, co napotka.
— Gdyby tylko to! zawołał Frydolin. — Ostatecznie, gdyby lekkomyślne istoty wałęsające się po zewnętrznej stronie kory, przypadły mu jako lup, to powiedziałbym: trudno, dzięcioł też musi żyć. Ale mojem zdaniem jest to niewybaczalne, że ptak ten prześladuje nas też pod korą i ściga po najgłębszych naszych korytarzach.
— Nie, to chyba niemożliwe — rzekła Maja. — Wszak on na to za duży.
Frydolin przyglądał się Jej ze zmarszczonemi brwiami, od czasu do czasu poważnie kiwając głową. Bawiła go widocznie jej naiwność.
— Za duży? spytał. — Kto mówi o jego wielkości? Nie, moja droga, nie jego wielkość nas gnębi, lecz jego język.
Maja szeroko roztworzyła oczy w głębokiem zdumieniu, a Frydolin jej opowiedział, że dzięcioł ma długi cienki język, okrągły jak glista, przytem spiczasty i lepki.
— Dziesięć razy tak długi jak ja cały, gdy go wyciągnie — wołał kornik, wymachując ramieniem. — Zdaje się, że już się skończył ten ozór przebrzydły, aż tu się jeszcze wydłuża. Ten rabuś bez sumienia wsuwa go głęboko do wszystkich szczelin i otworów w korze, myśląc: może tu ktoś siedzi. Nawet do naszych kanałów sięga swym językiem, a cokolwiek się z nim zetknie, przylega do jego lepkiej powierzchni i zostaje wydobyte.
— Ja nic jestem żadną miarą tchórzliwa — rzekła Maja — ale coś takiego przejmuje mnie lękiem.
— Ach, pani ze swem żądłem nie potrzebuje się obawiać — rzekł Frydolin, nie bez pewnej zazdrości. — Każdy sobie przełoży, zanim się pozwoli ukłuć w język; mogę panią zapewnić. Ale co ma począć ktoś z nas? Moja kuzynka naprzykład. Posprzeczałem się z nią trochę z powodu mojej żony. Doskonale sobie wszystko przypominam; była u nas właśnie z wizytą, a nie znała jeszcze dokładnie rozkładu mieszkania. Wtem dolatuje nas pukanie i kucie dzięcioła. Musiał być widocznie jeden z mniejszych i rozpoczął łowy tuż przy naszej budowie, bo zwykle słyszy się go już z pewnej odległości i każdy stara się ukryć. Nagle słyszę moją nieszczęśliwą kuzynkę, wołającą w ciemności: — Frydolin, przylepiłam się! Usłyszałem jeszcze rozpaczliwe trzepotanie się ofiary, poczem ucichło, a dzięcioł kuł już dalej. Kuzynka moja zginęła — została połknięta. Nazywała się Agata.
— Połóż mi pan rękę na sercu i zobacz jak mocno bije — rzekła Maja. — Nie powinien pan był takiej strasznej historji opowiadać tak bez wszelkiego przygotowania. Boże, co się to dzieje w życiu! I pszczółka zaczęła rozpamiętywać swe własne przeżycia z przeszłości, niepokojąc się o przyszłe, nieznane.
Nagle Frydolin zaczął się śmiać.
Maja spojrzała nań zdumiona.
— Proszę uważać! zawołał. — Teraz przychodzi sztukmistrz co się zowie. Zaraz się pani przekona.
Maja poszła za jego spojrzeniem i zobaczyła dziwaczne stworzenie, powoli wspinające się po drzewie. Nie byłaby przypuszczała, że może istnieć podobny twór. Ale większą od zdumienia była z początku jej trwoga; spiesznie też spytała Frydolina, czy nie należy się ukryć.
— Przenigdy — zaśmiał się kornik. — Proszę spokojnie pozostać na swem miejscu i uprzejmie przywitać tego pana. To wielki uczony, a przytem dobroduszny i skromny i jak wszyscy tego pokroju, trochę też komiczny. Spójrz pani, co on robi!
— Zapewne nad czemś myśli — rzekła Maja, nie mogąc wyjść ze zdumienia.
— Walczy z wiatrem — zaśmiał się Frydolin — oby mu się tylko nie pomieszały jego długie nogi.
— Czyżby te długie nici były jego nogami? spytała Maja, rozszerzając oczy. — Czegoś podobnego nie widziałam nigdy w życiu.
Nieznajomy zbliżył się tymczasem i Maja przyjrzała mu się dokładniej. Właściwie zdawało się, że przychodzi z powietrza, tak wysoko wisiało jego małe, krągłe ciało na niezmiernie długich nogach, robiących wrażenie cieniuchnych ruchomych szczudeł, szukających oparcia we wszystkich kierunkach. Kroczył ostrożnie i niepewnie, przytem bronzowa kuleczka jego ciała chwiała się, to do góry, to na dół. Nogi były tak długie i cienkie, że jedna nie potrafiłaby unieść ciężaru ciała, to też posługiwał się wszystkiemi równocześnie, a ponieważ w środku były zgięte, więc przewyższały go znacznie, stercząc w powietrzu ponad jego ciałem.
Maja uderzyła w dłonie.
— Coś podobnego! wykrzyknęła. — Jak to możliwe, aby nogi, cieniuchne jak włosy, mogły być tak ruchliwe i użyteczne i aby wiedziały, co mają robić? Ja bo uważam to za prawdziwy cud.
— Ach, co znowu — odparł kornik — gdy coś wygląda komicznie, trzeba się uśmiać i koniec.
— Nie mam ochoty do śmiechu — rzekła Maja. — Nieraz się z czegoś śmiejemy, a później dowiadujemy się, żeśmy wcale nie rozumieli, o co chodziło.
Wtem nadszedł nieznajomy i patrząc na Maję z wyżyny swych nóg, poprzez wszystkie te spiczaste trójkąty, rzekł: — Dzień dobry! Straszna wichura moi państwo, przeciąg porządny, nieprawdaż? Czy państwo może innego zdania? I trzymał się jak mógł, na swych cieniuchnych nogach, aby nie upaść.
Frydolin śmiał się ukradkiem, Maja natomiast odpowiedziała uprzejmie, że całkowicie podziela jego zdanie i dlatego właśnie wcale dziś nie lata. Następnie mu się przedstawiła. Nieznajomy poprzez swe kolana rzucał na nią szybkie skośne spojrzenia.
— Maja, z rodu pszczół — powtórzył. — Bardzo mnie cieszy, że panią poznałem. Wiele słyszałem o pszczołach. Muszę wyznać, że jestem za każdym razem trochę zakłopotany, gdy się mam przedstawić, gdyż nasza rozległa rodzina znana jest pod rozmaitemi nazwiskami. Zwą nas tkaczami, krawcami lub szewcami. W każdym razie należę do gatunku pająków, a sam się zwę Hanibal.
Imiona pająków przykro brzmią w uszach mniejszych owadów; to też Maja nie umiała ukryć swego przerażenia, zwłaszcza że się jej przypomniała niedawna niewola u Bartłomieja, ale Hanibal zdawał się tego nie spostrzegać. Pomyślała: jeśli zajdzie konieczność, to ulecę, a on przecież niema skrzydeł, by mnie ścigać.
— Zastanawiam się nad czemś głęboko, bardzo głęboko — rzekł Hanibal. — Jeśli pani pozwoli, przysunę się nieco, bo pod tym konarem nie wieje tak okropnie.
— Proszę bardzo — rzekła Maja, robiąc dlań miejsce. Frydolin się pożegnał i odszedł, ale Maja pragnęła się dowiedzieć czegoś bliższego o Hanibalu. Jakie to rozmaite zwierzęta żyją na świecie, myślała pełna podziwu; wciąż poznaję jakieś nowe.
Wiatr trochę przycichł i słońce zaglądało przez gałęzie drzew. Gdzieś w krzewach zaczęła śpiewać raszka, cały las ożywiając radością. Maja dostrzegła ptaka siedzącego na gałązce; widziała, jak śpiewając, rozszerzał gardziołko, a główkę zadarł ku słońcu.
— Gdybym ja umiała śpiewać jak ta raszka — ozwała się Maja — to usiadłabym na kwiatku i śpiewałabym od ranka do wieczora.
— Ze swoim brzękiem urządziłaby pani dopiero cudny koncert — drwiąco zauważył Hanibal.
— Ten ptak wygląda tak szczęśliwie — mówiła dalej Maja, nie zważając na jego przyganę.
— Pani jest fantastką — rzekł tkacz. — Gdyby wszystkie zwierzęta zapragnęły być czemś innem niż są, to świat musi alby się wywrócić do góry nogami. Pomyśl pani, gdy się tak raszce zachciało żądła, a koza życzyłaby sobie skrzydeł, by mogła latać i zbierać miód, to naostatku przyszłaby także żaba i zażądała takich nóg, jakie ja posiadam.
Maja się zaśmiała.
— Nie, tak ja nie myślałam — rzekła — ale wyobrażam sobie, jak to byłoby pięknie, gdyby można wszystkie istoty uczynić tak szczęśliwemi, jak jest nią niezawodnie ten ptak dzięki swemu śpiewowi. Ale co to jest! wykrzyknęła nagle w najwyższem zdumieniu — toż pan ma o jedną nogę zawiele. Ma pan siedm nóg.
Hanibal zmarszczył czoło i posępnie patrzył przed siebie.
— Więc nareszcie to pani jednak zauważyła — rzekł cierpko. — Tylko żę nie mam wcale o jedną nogę zawiele, a raczej o jedną zamało.
— To zwykle pan miewa ośm nóg? spytała Maja, nie mogąc wyjść z podziwu.
— Tak; mam zaszczyt oznajmić, że my, pająki, mamy po ośm nóg. Są nam potrzebne, zresztą, zawsze to dostojniej. Ja straciłem jedną nogę, ale ostatecznie radzę sobie bez niej, jak mogę.
— Bardzo musi być nieprzyjemnie stracić nogę — rzekła Maja z współczuciem.
Hanibal wsparł brodę na ręku i ustawił nogi w ten sposób, że trudno je było przeliczyć.
— Opowiem pani, jak to się stało — rzekł po chwili. — Oczywista, że wziął tu udział człowiek, jak to bywa we wszystkich naszych nieprzygodach. Uważa się przecie, jak tylko można, ale człowiek jest nieostrożny i zachowuje się tak, jak gdyby inne stworzenie było dlań kawałkiem drewna. Czy pani opowiedzieć, jak się zdarzył ten pożałowania godny wypadek?
— Proszę pana — rzekła Maja, sadowiąc się wygodniej — bardzo mnie to zajmuje. Pan musi mieć niewątpliwie wielkie doświadczenie życiowe.
— To prawda — potwierdził Hanibal — a teraz proszę słuchać. Otóż ród nasz należy do ludów nocnych, jak panią zapewne pouczono. Ja żyłem sobie wówczas w zielonym domku w ogrodzie, całkiem zarośniętym bluszczem, a mającym niejedną roztłuczoną szybę, że wygodnie mogłem tam wchodzić i wychodzić, kiedy mi się podobało. O zmroku człowiek przychodził ścieżką ogrodową do tego domku, niosąc w jednej ręce sztuczne słońce, które on nazywa lampą, w drugiej ręce flaszkę, a pod pachą papier; prócz tego miał jeszcze małą flaszeczkę w kieszeni. Wszystko to ustawiał na stole i zamyślał się, gdyż chciał wypisać na papierze swoje poglądy. Zapewne pani już gdzieś widziała papier, w lesie lub w ogrodzie. A te czarne punkciki na nim, wymyślił człowiek.
— Bajeczne — rzekła Maja, całkiem rozpromieniona, że oto zdobyła tyle nowych wiadomości.
— Do tego celu — tłómaczył Hanibal — potrzebuje tych dwóch flaszek. Do malej wkłada swój drewniany kijek, a z drugiej pije. Im więcej pije, tem lepiej idzie mu pisanie. Pisze oczywiście o nas, co mu tylko wiadomo, i ogromnie się zapala, ale niewielka z tego pociecha, gdyż człowiek niewiele się dotąd dowiedział o nas, owadach. O naszem życiu duchowem nic prawie nie wie, a na nasze uczucia radości i obawy nie zwraca najmniejszej uwagi. Zaraz się pani przekona.
— Czy pan nie ma o człowieku dobrego wyobrażenia? spytała Maja.
— Owszem, owszem — zapewnił tkacz, patrząc przed siebie z ukosa — tylko że z siedmiu nogami łatwo się gorżknieje.
— Ach tak! rzekła Maja.
— Pewnego wieczora — mówił dalej Hanibal — urządzałem sobie jak zwykle, polowanie w kątach okien, a człowiek siedział przed swemi dwiema flaszkami i usiłował coś wymyśleć. Zaczynałem się irytować, że mnóstwo drobnych much i komarów, od których połowu zależy przecież moje utrzymanie, usiadło na sztucznem słońcu człowieka i gapiło się na jego pisanie, jako że to przecież stworzenia bez wszelkiego wychowania.
— Och, ja sama chętnie przyjrzałabym się takiej pracy — zauważyła Maja.
— Co innego się przyglądać, a co innego się gapić. Proszę się tylko bodaj raz przyjrzeć, co ta hołota wyprawia przy świetle lampy. Ze dwadzieścia razy uderzają o nią głowami, to jeszcze najmniejsza, ale niektóre dopóty uwijają się koło światła, aż sobie spalą skrzydła. I mimo to nie mogą się oderwać od lampy.
— Biedne stworzenia! rzekła Maja. — Widocznie tracą przytomność umysłu pod wpływem światła.
— Więc niechaj siedzą w mroku za szybami lub pod liśćmi! wybuchnął Hanibal. — Tam im nic nie grozi od lampy, a mnie je najłatwiej schwycić. Otóż owego nieszczęsnego wieczora widziałem przez szybę kilka komarów, dogorywających już w świetle lampy. Zauważyłem, że człowiekowi nic na nich nie zależy i postanowiłem je zabrać dla siebie. Wszak to całkiem naturalne?
— Oczywiście — potwierdziła Maja.
— A jednak stało się to mojem nieszczęściem. Cicho i ostrożnie wspiąłem się po nodze stołu, aż znalazłem się na jego powierzchni i mogłem się rozglądnąć. Człowiek wydal mi się ogromnie wielkim. Przyglądając się jego zajęciu, stawiałem ostrożnie jedną nogę za drugą i tak zwolna zbliżałem się do lampy. Dopóki byłem osłonięty flaszką, wszystko było dobrze; zaledwie jednak wysunąłem się z poza tej szklanej twierdzy, człowiek spostrzegł mnie i pochwycił. Wziął jedną moją nogę między swe palce, podniósł mnie tuż do swych ogromnych oczu i rzekł: Patrzcie, patrzcie! Przy tem uśmiechał się ten grubjanin, jak gdyby mu to sprawiało ogromną przyjemność.
Hanibal westchnął, a mała Maja siedziała cichutko, z zapartym oddechem. Po chwili dopiero spytała:
— Gzy człowiek ma takie wielkie oczy?
— Proszę teraz łaskawie myśleć o mnie i o mojem położeniu — rzekł Hanibal rozdrażniony. — Niech się pani spróbuje wczuć w stan mojej duszy. Czy to przyjemnie wisieć na jednej nodze i to przed oczyma, dwadzieścia razy większemi od całego mego ciała? Każdy ząb, widniejący w ustach człowieka, gdy się tak śmiał z mego nieszczęścia, był dwa razy większy odemnie. I co pani na to?
— Straszne! Poprostu okropne! zawołała Maja.
— Wtem, dzięki Bogu, urwała się moja noga. Niepodobna przewidzieć, coby się ze mną było stało, gdyby się nie była urwała. Upadłszy na stół, zerwałem się szybko i zacząłem uciekać jak tylko mogłem najszybciej na moich pozostałych nogach, następnie ukryłem się za flaszką, pod której osłoną miotałem najstraszliwsze groźby przeciw człowiekowi. To też przerażony niemi, przestał mnie prześladować. Widziałem, jak położywszy moją nogę na papierze, przyglądał się, jak chciała uciec, lecz bezemnie uczynić tego nie mogła.
— Jakto? Czyżby się poruszała po wydarciu? spytała Maja.
— Tak — objaśnił Hanibal — nasze nogi zawsze się poruszają po wydarciu. Moja noga też biegła po białym papierze, ale w mojej nieobecności, nie wiedziała dokąd się ma zwrócić, więc kręciła się tylko w kółko na temsamem miejscu, a człowiek przyglądał się i bezlitośnie się uśmiechał z obowiązkowości mej biednej nogi.
— To niemożliwe — rzekła Maja całkiem oszołomiona — noga zgubiona nie może chodzić.
— Co znaczy noga zgubiona? spytał Hanibal.
Maja spojrzała nań poważnie. — Noga zgubiona, to znaczy taka, co się zgubiła. Tak mówiono u nas w domu.
— Ale w towarzystwie wykształconem, na wielkim świecie, nie należy się posługiwać wyrażeniami z pokoju dziecinnego — surowo rzekł Hanibal. — Musi się pani od tego odzwyczaić. Osoby dorosłe mówią: noga wyrwana, a nie zgubiona. Zresztą proszę przyjąć do wiadomości, że nogi nasze poruszają się także po wydęciu i to dość długo.
— Nie — rzekła Maja — w to nie uwierzę, dopóki się nie przekonam.
— Czy pani sadzi, że sobie dla jej przyjemności wyrwę nogę? gniewnie wykrzyknął Hanibal. — Już ja widzę, że pani jest osobą, z którą niepodobna obcować. Podobnego żądania nikt mi się dotąd nie ośmielił postawić.
Maja się zmieszała, nie rozumiejąc, dlaczego się tkacz tak rozsierdził i czem właściwie zawiniła. Niełatwo to przestawać z obcym, gdyż podsuwają nam złe zamiary całkiem bezpodstawnie, myślała zbita z tropu. Posmutniała nagle i w zgnębieniu przyglądała się dużemu pająkowi o długich nogach i zgryźliwym wyrazie twarzy.
— Właściwie to mógłbym panią pożreć — niespodzianie rzekł tkacz, dobroduszość Maji biorąc widocznie za słabość. W tejże chwili mała pszczoła uczuła dziwny przypływ energji, a miejsce smutku i lęku zajęła spokojna odwaga. Wyprostowała się nieco i bezwiednie niemal wydając donośny swój brzęk, spojrzała nań błyszczącemi oczyma, uniosła lekko swe przeźroczyste skrzydła i rzekła:
— Jestem pszczołą, proszę pana.
— Przepraszam — rzekł Hanibal i bez pożegnania zbiegł po pniu tak szybko, jak tylko na siedmiu nogach biec potrafił.
Maja zaśmiała się mimowoli. Dopiero na dole się znalazłszy, zaczął głośno wymyślać.
— Ma pani brzydki charakter — krzyczał oburzony — jadowitem swem żądłem grożąc istotom, którym srogi los uniemożliwił szybsze ruchy. Ale i dla pani wybije ciężka godzina, a w czarnej chwili wspomnisz sobie o mnie i pożałujesz swego okrucieństwa.
Znikł pod dużemi liśćmi podbiału. Maja nie słuchała nawet jego pogróżek, całkiem przejęta radością, że wiatr oto ustał, a dzień zapowiadał się pogodnie. Wysoko na niebie, na tle błękitu przeciągały białe obłoki, spokojne i szczęśliwe jak dobre myśli Pana Boga. I zdjęła pszczółkę gorąca tęsknota za soczystą zielenią polanek i wysłonecznionych stoków po drugiej stronie jeziora, gdzie dawno się już musiało rozpocząć wesołe życie. Widziała kołyszące się smukłe trawki, a na skraju lasu w wąskich rowach kwitły żółte storczyki. Z ich kielichów można było patrzeć w tajemniczy mrok lasu jodłowego, z którego dolatywał wiew chłodny i smutny Wiedziała, że w jego mrocznej ciszy, zmieniającej promienie słońca w blado-różowe jaśnienie, leży ojczyzna bajek.
I już szybowała w powietrzu. Nawet sobie dobrze nie uświadomiła, że uleciała. Łąki i kwietne stoki wołały ją do siebie. O Boże wielki, jakże życie jest rozkosznem!


ROZDZIAŁ X.
Czar nocy.

Tak upływały Maji wśród owadów dnie i tygodnie jej młodego życia. Wśród tego wałęsania się pełnego przygód i niebezpieczeństw, odczuwała niekiedy brak towarzyszek z wczesnego dzieciństwa, a czasem napadała ją też bolesna tęsknota za porzuconą ojczyzną. Zdarzały się też chwile, kiedy pragnęła zajęcia regularnego, pracy użytecznej i towarzystwa równych sobie. Ale w gruncie rzeczy mała Maja była naturą niespokojną i z pewnością nie byłaby się jeszcze czuła dobrze we wspólnym ulu. Bo zarówno wśród zwierząt jak i ludzi zdarzają się charaktery nie umiejące się dostosowywać do reguł ogólnie przyjętych, i trzeba być ostrożnym w osądzaniu takich istot. Nie zawsze bowiem chodzi tu o lenistwo i przekorę, a często za temi pozornemi wadami kryje się głęboka tęsknota za czemś wyższem i lepszem od dnia powszedniego; nieraz też z młodocianych wisusów wyrośli doświadczeni i mądrzy mężczyźni, lub dobre rozsądne kobiety. A mała Maja miała serce czyste i wrażliwe, a jej stosunek do tego pięknego wielkiego świata, w którym ujrzała światło dzienne, wypływał z szczerego pragnienia wiedzy i radosnego zachwytu nad dziełem Stwórcy.
Ale nawet w szczęściu i wśród najprzyjemniejszych przeżyć ciąży jednak samotność, a mała Maja w miarę jak stawała się doświadczeńszą, coraz częściej pragnęła wspólnego życia i miłości. Nie była już młodziutką pszczółką, lecz okazałą silną pszczołą, o jasnych zdrowych skrzydłach, ostrem, jadowitem żądle i wybitnem zrozumieniu niebezpieczeństw i rozkoszy swego życia. Zebrała dużo wiadomości i doświadczeń i często pragnęła je zużytkować w sposób należyty. Może byłaby już któregoś dnia wróciła do ula i rzuciwszy się do nóg królowej uzyskała jej przebaczenie i przyjęcie do gromady. Wstrzymywało ją jednak od tego gorące pragnienie poznania człowieka. Słyszała o nim tyle sądów sprzecznych, że nie wiedziała, co właściwie o nim myśleć. Przeczuwała jednak, że na całym świecie niema istoty potężniejszej, mędrszej i wznioślejszej od człowieka, Szybując wysoko ponad ziemią, z wielkiej odległości, widywała czasem podczas swych wędrówek ludzi czarnych, białych i czerwonych, a także wielobarwnych, zarówno dużych, jak małych. Nigdy się jednak do nich nie zbliżyła. Raz zobaczyła nad strumykiem czerwone lśnienie, a biorąc je za kwietną grzędę, sfrunęła, by na niej wypocząć. Tymczasem był to człowiek o złotych włosach i różowej twarzy. W czerwonej sukni spał sobie nad strumykiem, a mimo swych olbrzymich rozmiarów wyglądał tak dobrotliwie, że Maji z zachwytu łzy napłynęły do oczu. Zapomniała o całem otoczeniu, nie mogąc oderwać oczu od śpiącego człowieka. Cokolwiek o nim słyszała złego, wydało się jej niemożliwem; za podłe kłamstwa uważała wszystkie te ujemne sądy, jakie tu i ówdzie wygłaszano o istotach — tak miłych jak ta właśnie, uśpiona opodal w cieniu szepczących brzóz.
Po chwili nadbiegł komar i pozdrowił ją.
— Ach Boże! zawołała Maja cała rozpromieniona — widzi pan człowieka? Jaki on piękny i dobry. Czy pan się nim nie zachwyca?
Komar spojrzał na Maję wielce zdumiony, poczem zwolna odwrócił się ku przedmiotowi jej zachwytu i rzekł:
— Owszem, jest wcale dobry; właśnie go nakłułem. Proszę spojrzeć, jak ciało moje prześwietla czerwono od jego krwi.
Maja przyłożyła rękę do serca, przerażona odwagą komara.
— Czy on umrze? spytała. — Gdzie go pan ukłułeś? Jak można jednoczyć w sobie odwagę z bezecnością? Toż pan drapieżcą i okrutnikiem!
Komar się zaśmiał i piskliwym swym głosikiem odparł rozśmieszony:
— To przecież tylko taki mały człowieczek. Nazywa się dziewczynką, bo nosi odstający kolorowy pancerz, sięgający tylko po kolana. Ja umiem kłuć, ale nigdy prawie nie przewiercę skóry. Widzę, że pani jest całkiem nieświadoma, skoro sądzi, że ludzie są dobrzy. Nigdy mi się jeszcze nie zdarzyło, by któryś z nich dobrowolnie mi użyczył choćby najdrobniejszej kropelki krwi.
— O człowieku wiem co prawda niewiele — półgębkiem rzekła Maja.
— Wszak z pośród wszystkich owadów wy, pszczoły, najwięcej się zadajecie z człowiekiem, najbliżej z nim obcujecie.
— Ja porzuciłam nasze królestwo — nieśmiało rzekła Maja. — Nie podobało mi się życie w ulu i chciałam poznać świat.
— Patrzcie! rzekł komar, podchodząc o krok bliżej. — I jakże pani służy to życie na swobodzie? Wyznaję, że bardzo mi się podoba taka samodzielność. Bo co do mnie, to nigdybym się nie zdecydował ludziom służyć.
— I oni nam służą — rzekła Maja, nie pozwalając na poniżanie swego narodu.
— Być może — odparł komar. — A do jakiego narodu pani należy?
— Ja pochodzę z narodu pszczół żyjących w parku zamkowym. Naszą królową jest obecnie Helena VIII.
— Tak, tak — potakiwał komar, składając ukłon — pochodzenie to bardzo zaszczytne. Nie można zaprzeczyć. Niedawno mieliście w państwie swem rewolucję, nieprawdaż? Dowiedziałem się o tem od wywiadowców roju, który wyleciał z grodu.
— Tak — z durną potwierdziła Maja. Sprawiało jej radość, że naród jej zażywał takiej sławy i był znany daleko i szeroko. W głębi serca znów się zbudziła tęsknota za ojczyzną i narodem i zapragnęła uczynić coś wielkiego dla królowej i dla dobra państwa. Całkiem przejęta tem pragnieniem, zapomniała pytać o człowieka. A może też nie pytała i dlatego, że z ust komara nie spodziewała się usłyszeć nic dobrego. Małe to stworzenie wydało się jej zuchwałem i wścibskiem, a takie istoty zawsze się źle wyrażają o drugich.
Komar też wnet odleciał.
— Łyknę jeszcze trochę powietrza — zawołał na pożegnanie — a wieczorem muszę w licznem towarzystwie tańczyć w promieniach zachodzącego słońca, abyśmy jutro mieli piękną pogodę.
Maja również uleciała, bo nie była w stanie patrzeć na śpiące dziecko, we śnie skaleczone przez komara. Dziwiła się tylko, że komar tego nie przypłacił życiem. Wszak Kassandra jej kiedyś powiedziała: — Jeśli ukłujesz człowieka, musisz zginąć.
Maja doskonale pamiętała to ostrzeżenie: mimo to więcej niż kiedykolwiek pragnęła poznać człowieka i oto postanowiła użyć wszelkich sposobów dla dopięcia tego celu.

∗             ∗

To życzenie Maji miało się ziścić w sposób cudowny i w formie znacznie piękniejszej, niż się spodziewała. Oto pewnego ciepłego wieczora udała się na spoczynek wcześniej niż zwykle i nagle zbudziła się wśród nocy, co się jej nigdy przedtem nie zdarzyło. Zdumienie jej było bezgraniczne, gdy otworzywszy oczy ujrzała swą małą sypialnię całkowicie zalaną cichem błękitnem światłem. Wpływało ono przez wnijście, którego otwór jaśniał jakby pod srebrno-błękitną zasłoną. Z początku nie śmiała się poruszyć, jakkolwiek wcale nie uczuwała lęku, gdyż jaśnienie to napełniało ją dziwnym jakimś spokojem. A w powietrzu na dworze rozbrzmiewało coś tak wnikliwie i harmonijnie, jak nie słyszała jeszcze nigdy w życiu. Zwolna, onieśmielona i do głębi przejęta czarem tej niezwykłej godziny, wysunęła się ze swej izdebki i wyjrzała. Wydało się jej, że cały świat cudem jakimś został przemieniony, jakby zaczarowany. Wszędzie lśniło i migotało najczystsze srebro, tysiące pereł błyszczało na trawach, które z pewnej odległości wyglądały jakby okryte zwiewnemi welonami, pnie brzóz i śpiące liście również były pomalowane na srebrzysto. A dal cichą, w błogim zachwycie pogrążoną, otulała błękitna, łagodna jasność.
— To chyba noc, nic innego to być nie może — szepnęła Maja, składając rączki w kornym zachwycie.
Wysoko na niebie, trochę przesłonięta liśćmi bukowemi, stała pełna, jasna tarcza księżyca, z której spływało światło, upiększające świat cały. Teraz dopiero zauważyła Maja, że dokoła księżyca płonie na niebie mnóstwo jasnych, twardych światełek, piękniejszych i cichszych od wszelkiego blasku, jaki dotąd widziała. Nic posiadała się ze szczęścia: oto pozna je noc i przeżywa czary księżyca i gwiazd. O wszystkiem tem słyszała wprawdzie to i owo, ale nic dawała wiary, by cuda podobne istnieć mogły na świecie.
Aż tu w pobliżu usłyszała znów donośny, dziwny śpiew nocny, który ją zapewne Zbudził że snu. Był to jakby zwiewny świegot w srebrzystych tonach, że zdawać się mogło, iż światło księżycowe spływając na ziemię, niesie z sobą te dźwięki. Rozejrzała się, szukając sprawcy tych melodyj, ale w migotliwych drżeniach świateł i cieni trudno było coś rozpoznać; wszystko przesłonięte tajemniczym półmrokiem, a jednak tak żywe i czarownie piękne.
Maja nie mogła wytrzymać dłużej w swem schronieniu; z nieprzepartą siłą pociągał ją ten urok nieznany. Bóg mnie ustrzeże przed niebezpieczeństwem, myślała, bo nie mam przecież żadnych złych zamiarów.
Właśnie chciała ulecieć w błękitne światło nad łąką, całą skąpaną w księżycowej poświacie, gdy tuż w jej pobliżu, na bukowy liść sfrunęło jakieś uskrzydlone zwierzątko, jakiego nigdy jeszcze nie widziała. Usadowiwszy się na liściu, wpatrzyło się w księżyc i podniósłszy nieco jedno ze swych wąskich skrzydeł, zaczęło nóżką wykonywać wzdłuż brzeżka szybkie pociągnięcia. Robiło to wrażenie pociągania smyczkiem po ukrytych jakichś skrzypcach i stąd właśnie pochodził ów świegotliwy srebrny ton, ożywiający noc księżycową.
— Zachwycająco — szepnęła Maja — poprostu niebiańsko.
Szybko sfrunęła na ów liść. Noc letnia była łagodna, więc pszczółka nie czuła, że chłodniej jest niż we dnie. Zaledwie usiadła obok nieznajomego grajka, natychmiast ścichły łagodne tony, a Maji się wydało, że jeszcze nigdy nie było takiej ciszy, wprost zatrważającej. Przez ciemne liście zwolna sączyło się białe, chłodne światło księżyca.
— Dobrej nocy — uprzejmie rzekła Maja, która sądziła, że należy pozdrawiać tak samo jak we dnie, poczerń szybko dodała: — Pan wybaczy, że przeszkodziłam, ale muzyka pańska ma w sobie coś tak pociągającego, że mimowoli musi się iść za jej dźwiękami.
Nieznajomy spojrzał na Maję zdumiony.
— Co to za pełzak z pani? spytał nareszcie. Takiego stworzenia jeszcze nie widziałem.
— Ja wcale nie jestem pełzakiem — poważnie rzekła pszczoła. — Jestem Maja, z rodu pszczół.
— Ach, z rodu pszczół, tak... tak... — powtórzył nieznajomy. — Żyjecie we dnie, nieprawdaż? Od jeża słyszałem o was niejedno. Opowiadał mi, że wieczorem zjada trupy, wyrzucone z waszego ula.
— Tak — z lekkiem drżeniem potwierdziła Maja. — Opowiadała mi moja wychowawczym, Kassandra, że o zmroku już węszy kolo naszych ułów, szukając zmarłych. Mówili też o tem strażnicy. Ale czy pan obcuje z jeżem? Przecież to taki straszny potwór.
— Jabym tego nie mógł powiedzieć. My, świerszcze nocne, żyjemy z nim całkiem zgodnie. Oczywista, że usiłuje nas złapać, ale mu się to nigdy nie udaje. Więc drażnimy się z nim często i tak się zabawiamy. Nazywamy go wujem. Ostatecznie każdy musi jakoś żyć, a dopóki żyje nie moim kosztem, to mało mnie to obchodzi.
Maja potrząsnęła główką, mając pod tym względem inne wyobrażenia; ale nie chcąc drażnić nieznajomego, wcale ich nie wyjawiała. Uprzejmie tylko spytała:
— Więc pan jest świerszczem?
— Tak, nocnym świerszczem. Proszę mi jednak dłużej nie przeszkadzać, gdyż muszę grać. Mamy pełnię księżyca, a noc jest cudowna.
— Ach, niech pan raz zrobi wyjątek — prosiła Maja — i opowie mi coś o nocy.
— Noc letnia jest czemś najpiękniejszem na świecie — odpowiedział świerszcz — i przepełnia serce błogością nieopisaną. Ale czego pani nie usłyszy w mojej grze, tego też nie potrafię wyjaśnić. Bo i czemuż tak chcieć wszystko rozumieć? My, biedne istoty, bardzo niewiele wiemy o życiu, natomiast umiemy odczuwać całą wspaniałość świata.
I znów zaczął wydawać tony srebrzyste, upajające, triumfalne, a rozbrzmiewające donośnie, gdy się ich słuchało z takiej bliskości jak Maja. A pszczółka siedziała cichutko w błękitną noc letnią, wsłuchiwała się w muzykę świerszcza i głęboko rozmyślała nad życiem.
Nagle ucichło w jej sąsiedztwie. Usłyszała cichy brzęk i ujrzała świerszcza ulatującego w miesięczną poświatę.
Noc nasuwa takie smutne myśli, pomyślała Maja.
Postanowiła polecieć na kwietną łąkę. Nad strumykiem stały lilje wodne i przeglądały się w szybkiej fali, unoszącej z sobą blaski księżyca. Widok był czarujący. Woda szemrała i migotała, a lilje zdawały się śnić. Zasnęły z nadmiaru szczęścia, pomyślała pszczółka. Usiadła na białym płatku kwiatu zalanym światłem księżyca, nie mogąc oderwać oczu od żywej wody strumyka, rozbłyskującej drżącemi iskierkami, które zaraz gasły. Po drugiej stronie strumienia bielały brzozy, i zdawało się że gwiazdy zawisły na ich gałązkach.
Dokąd może płynąć ta wszystka woda, rozmyślała. Tak, świerszcz ma słuszność, bardzo niewiele wiemy o świecie.
Wtem, tuż obok, w białym kielichu lilji usłyszała śpiew tak czysty i srebrzysty, jak żaden dźwięk ziemski być nie może. Serce Maji zaczęło bić jak miotem, a oddech zamarł w jej piersi.
Och, co się teraz stanie, co ja teraz zobaczę! myślała zachwycona.
Lilja zakołysała się lekko, jeden ze skrajnych płatków odchylił się nieco, a Maja ujrzała maleńką, śnieżnie białą rączkę ludzką, drobniutkiemi paluszkami czepiającą się brzeżka kwiatu. Następnie wyłoniła się jasna główka i delikatna, maleńka postać w białej sukience. Był to maleńki człowieczek, wydobywający się z kielicha kwiatu.
Nie da się opisać przerażenie, a równocześnie zachwyt małej Maji. Siedziała jak zdrętwiała, zapatrzona w cudny widok, przedstawiający się jej oczom.
Maleńka ludzka istota wspięła się na brzeg kwiatu, podniosła ramionka ku księżycowi i z błogim uśmiechem rozglądała się po świecie. Wtem lekkie drżenie przebiegło cale przeźroczyste ciałko i nagle u ramion rozwinęły się dwa zwiewne skrzydełka, bielsze od światła księżycowego, czystsze od śniegu. Wzniosły się ponad jasną główkę i opadły aż do stóp. Maja nigdy w życiu nie widziała czegoś równie wdzięcznego. Świetlana ta ludzka istotka stała tak na skraju kwiatu, z rączkami wzniesionemi ku niebu i nagle znów zaczęła śpiewać, a Maja zrozumiała słowa pieśni, lecącej w noc księżycową.

Jestem tchnieniem Boga
W tym świata przestworze,
Żadna siła wroga
Zniszczyć mnie nie może.

To mnie śmierć utuli,
To znów wskrzesi życie
U zimnej matuli
O nowym śnię bycie.

Z piersi Maji wyrwało się łkanie gwałtowne; nie wiedziała, dlaczego czuje się tak smutną a równocześnie tak uszczęśliwioną.

Wtem istotka ludzka odwróciła się do niej i jasnym swym głosikiem spytała:
— Kto tu płacze i dlaczego?
— Ach, to tylko ja — wyjąkała Maja. — Bardzo przepraszam, że przeszkodziłam.
— Ale czemu płaczesz?
— Nie wiem — odrzekła Maja. — Może tylko dlatego, że pan jest taki piękny. Ach, gdyby mi wolno było zapytać, kim pan jest. Chyba aniołem.
— Nie — odrzekła czarująca istotka z miną niezmiernie poważną — jestem tylko elfem. Ale możesz do mnie mówić: ty. Powiedz mi jednak pszczółko, co robisz tu na łące o nocnej porze?
Elf przyfrunął do Maji, usiadł obok niej na wygiętym płatku lilji, zlekka go kołyszącym i życzliwie przyglądał się pszczółce. Maja zaczęła mu opowiadać wszystko, co wiedziała, czego pragnęła i co przeżyła, a przez cały ten czas wpatrywały się w nią duże ciemne oczy błyszczące w śnieżnej twarzyczce, okolonej jasnemi włoskami, w blasku księżyca świecącemi chwilami jak roztopione srebro.
Elf kwietny pogładził Maję po główce, gdy skończyła opowiadać, przytem spojrzał na nią tak serdecznie, że pszczółka z wielkiego szczęścia przymknęła oczy. A po chwili rzekł:
— My, elfy, żyjemy siedm nocy; musimy jednak pozostać w kwiecie, w którym przyszliśmy na świat. Skoro opuścimy kwiat, umrzeć musimy o wschodzie słońca.
Maja z przerażenia szeroko rozwarła źrenice.
— Och! Szybko, szybko wracaj do kielicha kwiatu! zawołała.
Elf smutnie potrząsnął główką.
— Już zapóźno — rzekł — ale posłuchaj, co ci jeszcze powiem. Przeważna część elfów opuszcza swe kwiaty, gdyż łączy się z tem wielkie szczęście. Kto opuści swój kwiat i wczesną ginie śmiercią, ten wpierw przeżywa noc cudnie piękną. Pierwszej istocie napotkanej może spełnić jej życzenie. Jeśli szczerze pragnie opuścić kwiat, by innych uszczęśliwić, to równocześnie wyrastają mu skrzydełka.
— Ach, jak cudnie! zawołała Maja. — W takim razie jabym także opuściła kwiat. Móc spełnić czyjeś najgorętsze życzenie, to przecież szczęście ogromne. Pszczółka wcale o tem nie myślała, że ona była właśnie pierwszą istotą, którą elf spotkał, wyfrunąwszy z kwiatu.
— A potem, — spytała — czy potem musisz umrzeć?
Elf skinął główką, ale teraz nie był już smutny.
— Zobaczymy jeszcze świt — rzekł — ale gdy rosa spadnie, ulecimy ku zwiewnym obłoczkom mgieł, unoszących się nad łąkami. Zapewne nieraz widziałaś, że mgiełki te prześwietlają biało, jak gdyby w nich płonęły światełka? To są elfy, ich skrzydła i sukienki. A o wschodzie słońca przemieniamy się w krople rosy. Rośliny nas wypijają, by szybciej rosły i kwitły i z czasem znów się wyłaniamy z ich kielichów jako elfy.
— Więc byłeś już przedtem innym elfem? spytała Maja z zapartym oddechem.
Poważne oczy mrugnęły potakująco.
— Tak, ale zapomniałem. O wszystkiem zapominamy podczas naszego snu kwietnego.
— O, jakże twój los jest cudnie piękny! zawołała mała Maja.
— Taki jest los wszystkich istot ziemskich, jeśli się go rozważy poważnie i głęboko — rzekł elf. — Nie zawsze coprawda budzą się w kwiatach ze swego snu śmiertelnego. Ale o tem dziś nie mówmy.
— Jestem szczęśliwa! zawołała Maja.
— Więc nie masz żadnego życzenia? spytał elf. — Alboż nie wiesz, że jesteś pierwszą istotą, którą spotkałem i że mam spełnić twoje życzenie serdeczne?
— Ja? zawołała Maja. — Przecież ja tylko pszczołą. Nie, to byłoby zbyt wielkiem szczęściem; nie zasłużyłam na tyle dobroci.
— Nikt nie zasługuje na dobro i piękno — rzekł elf — spływa na nas niezasłużenie jak promienie słońca.
Serce Maji biło gwałtownie z ogromnego wzruszenia. Od dawna żywiła przecież gorące życzenie, którego nie śmiała jednak wyjawić. Elf zdawał się go wszakże domyślać, gdyż uśmiechał się tak, że niepodobna było cośkolwiek przed nim zataić.
— A zatem? spytał, odgarniając złote włosy ze swego jasnego czoła.
— Pragnęłabym poznać człowieka w jego postaci najpiękniejszej — szybko i gorąco rzekła pszczółka, obawiając się usłyszeć, że tak śmiałe życzenie spełnionem być nie może.
Elf jednak wstał poważny i spokojny, a oczy jego błyszczały blaskiem nadziei niezawodnej. Ujął drżącą rączkę Maji i rzekł:
— Pójdź. Polecimy razem i życzenie twe będzie spełnionem.



ROZDZIAŁ XI.
Lot z elfem.

Tak więc elf i Maja lecieli w letnią noc tuż nad kwiatami. Gdy przybyli nad strumień, białe odbicie elfa zamigotało jak przelatująca gwiazda.
Z jakąż radosną ufnością pszczółka powierzyła się temu czarownemu stworzeniu! Chętnie byłaby mu zadała niejedno ważne pytanie, ale nie śmiała. Elf niewątpliwie dobrze ją powiedzie, myślała pełna otuchy.
Lecąc obok siebie długą aleją topoli, usłyszeli ponad sobą szum, a równocześnie ukazał się naprzeciw nich ciemny motyl, duży i silny jak ptak. Elf zawołał doń:
— Zaczekaj chwilkę, proszę!
Maja była zdumiona, że ciemny motyl tak chętnie usłuchał wezwania elfa. Usiedli na gałęzi ciemnej topoli. W okół nich szeptały ruchliwe liście, skąpane w świetle księżyca, a wzrok obejmował rozległy, cichy krajobraz nocny. Motyl siedział naprzeciw Maji, cały oblany światłem. Powoli podnosił i opuszczał swe rozłożone skrzydła, jak gdyby niemi kogoś wachlował. Maja zobaczyła, że w poprzek jego ciemnych skrzydeł biegły cudnie błękitne szerokie prążki. Czarna jego głowa była okryta ciemnym aksamitem, a twarz, w której płonęła para czarnych oczu, wyglądała jakby osłonięta dziwnie tajemniczą maską. Jakże cudne były istoty nocne. Lekki dreszcz wstrząsnął Mają; doznawała wrażenia, że śni najczarowniejszy sen swego życia.
— Jaka pani piękna — rzekła do ćmy. Czyżby.,. Opanowało ją głębokie wzruszenie.
— W czyjem jesteś towarzystwie? zwróciła się ćma do elfa.
— To pszczoła — objaśnił elf. — Ona była pierwszą istotą, którą napotkałem, opuściwszy kielich kwiatu.
Ćma zdawała się wiedzieć, jakie stąd wynikają następstwa, gdyż spojrzawszy na Maję nie bez pewnej zazdrości, skinęła jej głową w poważnej zadumie.
— Jaką pani szczęśliwa — rzekła cicho.
— Czy pani może smutna? z serdecznem współczuciem spytała Maja.
Ćma przecząco potrząsnęła głową.
— Nie, wcale nie — odrzekła uprzejmie i spojrzała na nią tak wdzięcznie, że Maja byłaby się odrazu z nią zaprzyjaźniła. Była jednak dla niej za wielką.
Elf zapytał teraz motyla, czy nietoperz udał się już na spoczynek.
— Już dawno — odpowiedział motyl. — Chodzi ci o towarzyszkę, nieprawdaż?
Elf skinął potakująco, a Maja byłaby się chętnie dowiedziała, co to jest nietoperz, ale elf zdawał się bardzo spieszyć. Wdzięcznym ruchem odrzucił z czoła swe jasne włosy i rzekł: — Noc jest krótka. Spieszmy Majo — już czas.
— Może cię trochę ponieść? spytała ćma.
Elf podziękował. — Innym razem! zawołał już w odlocie.
Więc to się już nigdy nie stanie, myślała pszczółka, bo o świcie elf musi umrzeć.
Ćma siedziała jeszcze chwilę, patrząc za ulatującymi, dopóki lśnienie szaty elfa nie rozpłynęło się w błękitnej dali. Wtedy poruszyła się zwolna na swym liściu, odwróciła głowę i w zadumie przyglądała się swym dużym, ciemnym skrzydłom z szerokiemi, błękitnemi wstęgami.
Tak często mówiono, rozmyślała, że jestem szara i brzydka, i że suknia moja nie może się równać z wspaniałemi szatami dziennych motyli. Mała pszczoła widziała we mnie tylko to, co jest piękne. A potem zaczęła się zastanawiać, czy jednak nie jest smutną, o co ją wszak pytała Maja. — Nie — rzekła do siebie półgłosem — teraz już nią nie jestem, to pewna.
Maja i elf lecieli tymczasem przez gąszcz ogrodu. Wszystko tu wyglądało tak czarownie w bladem świetle księżyca, że żadna ziemska mowa nie zdołałaby tego wyrazić. Upajająco słodka woń uśpionych kwiatów i chłodne tchnienie rosy nadawało ogrodowi wygląd czarodziejski. Liljowe pęki akacji błyszczały świeżością, a krzew różany robił wrażenie małego, kwitnącego nieba, obwieszonego różowemi lampkami. Blado i smutno błyszczały białe gwiazdy jaśminu, wydając woń. jakby odrazu chciały wypromieniować całe swe piękno. Maja całkiem oszołomiona ściskała rękę elfa, którego oczy błyszczały szczęściem nadziemskiem.
— Ktoby był przypuszczał — rzekła Maja. — Nie, nigdybym się nie była spodziewała...
W tem ujrzała coś, co ogromnym smutkiem napełniło jej serce.
— O patrz! zawołała — patrz, gwiazda spadła z nieba. A teraz błąka się i nie może odnaleść swego miejsca na niebie.
— To chrabąszczyk świętojański — poważnie objaśnił elf.
Mimo swego zdumienia, Maja uświadomiła sobie w tej chwili, dlaczego elf wydal się jej tak ogromnie miłym. Oto dlatego, że nigdy się nie śmiał, gdy czegoś nie wiedziała, lecz łagodnie pomagał jej biednym myślom, gdy sobie nie mogły poradzić.
— To są dziwne stworzonka — pouczał ją elf. — W ciepłą noc noszą ze sobą swe własne światełka i rozświetlają niemi mrok pod kopułami krzewów, dokąd nie dociera księżyc i w ten sposób odnajdują się wzajem. Gdy dolecimy do człowieka, poznasz jednego z tych świecących robaczków.
Maja pragnęła się dowiedzieć, dlaczego.
— Zaraz się przekonasz — rzekł elf.
Tymczasem dolecieli do altanki, całkiem zarośniętej jaśminem i bzem. Usiedli tuż nad ziemią w pobliżu altany, z której dochodził jakiś szept. Elf skinął na jednego z świętojańskich chrabąszczyków. — Bądź tak dobry poświecić nam trochę — zwrócił się do malca — bo musimy się przedostać przez ciemną gąszcz jaśminu do wnętrza altany.
— Ale twoje lśnienie jest przecież jaśniejsze od mojego — rzekł robaczek świętojański.
— Ja też tak sądzę — ozwała się Maja, poto jedynie, by ukryć swe ogromne wzruszenie.
— Ja się muszę osłonić listkiem — objaśnił elf — inaczej dostrzegliby mnie ludzie i przeraziliby się moim widokiem. Bo my, elfy, ukazujemy się ludziom tylko we śnie.
— To co innego — rzekł robaczek świętojański. — W takim razie chętnie ci służę i uczynię, co będzie w mej mocy. Czy to duże zwierzę, które ci towarzyszy, nie uczyni mi nic złego?
Elf zaprzeczył ruchem głowy, a robaczek świętojański odrazu mu uwierzył.
Wtedy elf wziął listek i szczelnie się nim obwinął, by nigdzie nie przeświecała jego biała szata. Następnie zerwał błękitny dzwoneczek, rosnący w trawie i niby, hełm nasadził go na swą jasnowłosą główkę. Pozostała widzialną tylko jego biała twarzyczka, ale była tak drobniutka, że nikt by jej zapewne nie dostrzegł. Poprosił świętojańskiego robaczka, by mu usiadł na ramieniu, a lampkę swą z jednej strony przesłonił skrzydłem, by blask jej nie raził oczu. Poczem ujął Maję za rękę i rzekł:
— Chodź. Najlepiej będzie się wspiąć tędy.
Maja rozmyślając nad tein, co elf wpierw powiedział, spytała:
— Czy ludzie śnią, gdy są uśpieni?
— Nietylko wtedy — objaśnił elf — niekiedy śnią też na jawie. Wtedy siedzą trochę przygarbieni, z głową przechyloną, a oczy ich patrzą w dal, jak gdyby chciały sięgnąć aż do nieba. Ich sny zawsze są piękniejsze od życia; dlatego i my się im wtedy ukazujemy.
Wtem elf przyłożył szybko paluszek do ust, odchylił kwitnącą gałązeczkę jaśminu i lekko wysunął Maję naprzód.
— Spójrz na dół — rzekł — a zobaczysz, czego pragnęłaś.
I pszczółka zobaczyła w świetle księżyca dwoje ludzi siedzących na ławie: dziewczynę i młodzieńca. Wsparła głowę na jego ramieniu, a on ją objął w pół, jak?dyby ją chciał bronić. Siedzieli w milczeniu, dużemi oczyma patrząc w noc księżycową. Byli oboje tak cisi i spokojni, jak gdyby zasnęli, i tylko z dali dochodziło ćwierkanie świerszczy, a światło księżyca powoli, powoli spływało po liściach.
Maja z zachwytem patrzyła w twarz młodej dziewczyny. Jakkolwiek wydawała się bladą i smutną, to jednak promieniował z niej odblask wielkiego szczęścia. Nad dużemi oczyma jaśniała fala złotych włosów, podobnie jak u elfa, a na włosach igrały promienie księżycowe. Z purpurowych jej ust lekko rozchylonych, tchnęło szczęście i ból zarazem, jak gdyby cale swe istnienie pragnęła złożyć w ofierze mężczyźnie, który obok niej siedział. W tej chwili podniosła nań oczy, przechyliła jego głowę ku sobie i.powiedziała mu parę słów, które na twarzy jego wyczarowały uśmiech, jakiego Maja nie spodziewała się oglądać na twarzy żadnej ziemskiej istoty. Oczy jego zapłonęły szczęściem i energją, jak gdyby cały świat do niego tylko należał, a cierpienie i nieszczęście na zawsze zostały z niego wygnane.
Maja wcale nie pragnęła się dowiedzieć, co odpowiedział dziewczynie. Serce jej drżało z radości, gdyż szczęście ludzi i jej się udzieliło. — Oto widziałam najpiękniejsze, co oczy moje kiedykolwiek zobaczą — szepnęła. — Teraz już wiem, że ludzie są najpiękniejsi wtedy, gdy się kochają.
Nie wiedziała, jak długo siedziała tak zapatrzona pod osłoną liści. Gdy się odwróciła, nie płonęła już lampka robaczka świętojańskiego, a elf też zniknął.
A przez otwór altany zobaczyła daleko na nieboskłonie wąski, czerwony pas świetlny.


ROZDZIAŁ XII.
Poetka Honorata Siedmiokropka.

Słońce stało już wysoko nad koronami buków, gdy Maja nazajutrz zbudziła się w swym leśnym zamku. Z początku się jej zdawało, że całe przeżycie z ostatniej nocy było tylko pięknym snem; zwolna sobie jednak przypomniała, że do domu przyleciała dopiero w chłodną godzinę świtu, a teraz dochodziło już południe. Tak, to było prawdą; spędziła noc z elfem i w jaśminowej altanie widziała ludzi obejmujących się w uścisku.
Słońce prażyło liście drzew, ciepły wiatr przeciągał po lesie, w którym słychać było przeróżne głosy owadów. Ach, co one wiedziały o życiu, w porównaniu z nią! Była tak dumna ze swego przeżycia, że co rychlej pragnęła wylecieć na świat przekonana, iż wszyscy z wyglądu jej poznają, co się jej przydarzyło.
Ale na zewnątrz, w słońcu, wszystko było po dawnemu. Nic się nie zmieniło i nic nie przypominało błękitnej nocy. Owady przelatywały, pozdrawiały się wzajem i znów leciały; na łące nad wysokimi różnobarwnymi kwiatami, w migotliwej gorącej atmosferze, odbywały się jakby wyścigi wszystkich tych istot uskrzydlonych. Maji zrobiło się nagle bardzo smutno. Uczuła, że na całym świecie nie ma nikogo biorącego udział w jej radościach lub troskach. Nie miała ochoty przyłączać się do tamtych. — Wrócę do lasu — pomyślała — las jest poważny i uroczysty, bardziej też odpowiada memu obecnemu usposobieniu.

Bo tajemniczości i czaru lasu nie odczuje ten, kto szybko i bezmyślnie przebiega jego wydeptane ścieżki. Do tego trzeba sobie torować drogę poprzez poplątane krzewy, trzeba przez gęstwę zieleni patrzyć na wysokie trawy i lśniące mchy. Pod cienistymi liśćmi roślin, w dziuplach drzew i ciemnych otworach, pod spróchniałą korą ściętych pni i w plątaninie korzeni wijących się po ziemi panuje dniem i nocą życie i krzątanina pełna radości i niebezpieczeństw, walk i cierpienia, i przyjemności.[1]
Maja niewiele się z tego wszystkiego domyślała, lecąc pomiędzy bronzowemi pniami drzew i pod zielonym dachem liści. Wreszcie roztworzyły się bramy lasu, osłonięte kopułami listkowia i przed oczyma Maji rozłożył się ogromny łan zboża, cały wyzłocony słońcem. Pośród kłosów migotały bławatki i maki. Pszczółka usiadła na gałązce brzozy, rosnącej na miedzy łanu i zachwyconemi oczyma patrzyła na to złote morze, spokojnie falujące w ciszy dnia letniego. Wydawało się jej bezkresnem, a łagodny wietrzyk wydobywał z niego szum cichutki, nie chcąc mącić spokoju tego pięknego świata.
Kilka bronzowych motyli bawiło się opodal w zbożu w grę: „Z maczku na maczek“. Młode motylki bardzo lubią tę zabawę. Polega ona na tem, że każdy motyl usiądą na kwiatku, ale musi być o jednego motyla więcej, niż jest kwiatów w pobliżu. Ten jeden przysiada w pośrodku koła zabawowego i woła. Na to wołanie, zrywają się wszyscy i zmieniają miejsca na kwiatach. Kto się spóźni i nie znajdzie miejsca, musi usiąść w środku i wołać. Wśród motyli jest to ulubioną grą towarzyską.
Maja przyglądała się przez chwilę i sprawiało jej to prawdziwą przyjemność. Możnaby tego wyuczyć małe pszczółki w ulu, pomyślała i nazwać tę zabawę: „Z komórki do komórki“. Ale Kassandra jest tak surowa, że z pewnością na to nie pozwoli.
Maja znów posmutniała, prawdopodobnie pod wpływem wspomnień o ojczyźnie. Gdy zamierzała się nad tem zastanowić, ktoś ozwał się w jej pobliżu:
— Dzień dobry. Zdaje mi się, że jesteś jadowitą istotą. Maja przerażona, szybko się odwróciła.
— Nie — odrzekła — tem ja nie jestem...
Obok niej siedziała bronzowa półkuleczka z siedmiu punktami na grzbiecie. Pod tą błyszczącą czerwonobrunatną kopułą widniała maleńka czarna główka, w której błyszczały jasne oczka, a wreszcie rozróżniła też Maja cieniuchne nóżki, wyglądające z pod kopuły o siedmiu punktach i z trudem ją dźwigające. Ten to mały grubasek przemówił do Maji tak niegrzecznie. Mimo swej dziwacznej postaci, wcale się pszczółce podobał. gdyż miał w sobie coś ujmującego.
— Kim pani jesteś? spytała. — Ja jestem Maja, z rodu pszczół.
— Czy mnie pani chce obrazić, pytając kim jestem? spytał grubasek. — Wszak wszystkim wiadomo, jak się nazywam.
— Wcale nie mam zamiaru panią obrażać, ale istotnie pani nie znam — zapewniała Maja.
— Więc dopomogę pamięci pani — rzekł grubasek. — Proszę liczyć — dodał i powoli zaczął się obracać w kółko.
— Mam liczyć punkty? spytała Maja. — Widzę, że ich jest siedm.
— A więc? pytał grubasek. — Wciąż sobie pani jeszcze nie przypomina? Nazywam się podobnie do liczby, którą pani właśnie wymieniła. Należę do rodziny Siedmiokropek, na imię mi Honorata, a z zawodu jestem poetką. Ludzie przezywają mnie też biedronką czy bożą krówką. Ale co oni tam wiedzą!
Maja nie śmiała zaprzeczyć, by nie dotknąć Honoratę.
— O! zawołał grubasek — musi pani wiedzieć, że ja jestem prawdziwą poetką; żyję słońcem, pogodą i miłością ludzi.
— I nic pani nie jada? spytała Maja zdumiona.
— Owszem, jadam mszyce. A pani nie?
— Nie — rzekła Maja — przecież to...
— Co takiego? Co?
— To nie jest przyjęte — nieśmiało rzekła Maja.
— Oczywista! zawołała Honorata, próbując wzruszyć jednem ramieniem, na co jej jednak nie pozwoliła twarda kopuła grzbietu. — Pani jako burżujka, robi tylko to, co jest przyjęte. My, poeci, nie zwracamy na to uwagi. Czy ma pani chwilkę czasu?
— Owszem — rzekła Maja.
— Więc zaznajomię panią z moim najnowszym utworem. Proszę przymknąć oczy dla większego skupienia uwagi. Utwór ten zatytułowałam: „Palec ludzki.“ To moje osobiste przeżycie. Czy pani słucha?
— Tak — rzekła Maja.
— A zatem:

Palec ludzki.

Poznałam cię raz,
Kiedy miałam czas.
Jesteś krągły, wyciągnięty,
Chociaż czasem także zgięty,
Jako jeden z synów ręki,
Nieraz mi zadajesz męki.

— I co? spytała Honorata, po odczytaniu swego utworu. Miała łzy w oczach, a głos jej drżał ze wzruszenia — tak bardzo przejęła się własnem dziełem.
— Bardzo mnie zajął „Palec ludzki“ — wybąkała Maja, która znała dość pięknych pieśni, aby się mogła zachwycać tak marnem wierszydłem.
— Jakże się pani podoba artystyczna forma mego dzieła?
— Ach, całkiem dobra — odrzekła Maja, nie chcąc obrazić zarozumialej poetki.
— Nieprawdaż? podjęła Honorata. — Widzę, że się pani z trudnością wysławia, ale zapewne chciała pani powiedzieć, że niewiele utworów poetyckich może się mierzyć z moim. Dziękuję pani za tak przychylny sąd. Ale teraz muszę się oddalić. Samotność jest koniecznym warunkiem dla artysty. Żegnam.
— Życzę szczęśliwej podróży — rzekła Maja, nie wiedząc, czego od niej chciało to nakrapiane maleństwo. Ano, poetką nie jest, ale może jeszcze nią zostanie, pomyślała, patrząc za oddalającą się biedronką. Zaledwie można było dostrzec jej maleńkie nóżęta, więc wyglądała tak, jak gdyby się posuwała na małych kółeczkach.
Po chwili Maja znów przeniosła wzrok na złoty łan zboża, nad którym w słońcu igrały motyle. To się jej podobało znacznie więcej od utworu poetki Siedmiokropki.


ROZDZIAŁ XIII.
Zamek zbójecki.

Ach, jakże wesoło rozpoczął się ten dzień, a w jakim strachu i lęku miał się zakończyć. Przedtem jeszcze Maja zawarła bardzo dziwną znajomość w godzinach popołudniowych, w pobliżu dużej beczki z wodą. Siedziała wśród wonnych kwiatów bzu, odbijających się w cichej, czarnej powierzchni wody napełniającej beczkę. Ponad nią śpiewała raszka tak radośnie i miło, że Maji serce się ścisnęło na myśl, że nie można się zaprzyjaźniać z ptakami. Za wielkie są i pożerają owady — w tem właśnie sęk. Ukryta pod białym pękiem bzowego kwiecia, słuchała chciwie śpiewu raszki, mrugając przytem oczyma, gdyż słońce mierzyło w nie swemi ostremi pociskami, gdy tuż w pobliżu niej ozwało się głębokie westchnienie. Oglądnąwszy się, zobaczyła najdziwniejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziała na świecie. W pierwszej chwili sądziła, że musi mieć co najmniej po sto nóg z każdej strony. Było ze trzy razy dłuższe od niej, ale wąskie i niskie i bezskrzydłe.
— Przebóg! krzyknęła Maja przerażona — toż pan musi biec szybciej od strzały.
Nieznajomy spojrzał na nią zadumany.
— Nie sądzę — rzekł — mogłoby być lepiej, gdybym nie miał tylu nóg. Zanim się takie mnóstwo nóg wprawi w ruch, sporo upłynie czasu. Ongiś sam o tem nie wiedziałem i wtedy życzyłem sobie, by mieć choćby jeszcze jedną parę nóg. Ale taka była snąć wola boża. Kim pani jest?
Maja się przedstawiła.
Nieznajomy skinął głową i poruszył kilkoma nogami.
— Ja jestem Hjeronim z rodu Stunogich. Stary to ród — wszędzie też budzimy podziw. Niema zwierząt, któreby się bodaj w przybliżeniu mogły szczycić taką liczbą nóg. O ile mi wiadomo, to mają co najwyżej po ośm nóg.
— Szalenie pan zajmujący — rzekła Maja — i taką pan ma szczególną barwę ciała. Czy pan ma rodzinę?
— Co znowu! zawołał Hjeronim. — Poco i naco? Wyłazimy z jaja i koniec. Toby było pięknie, gdybyśmy nawet nie mogli stać na własnych nogach, mając ich takie mnóstwo.
— To prawda — potwierdziła Maja w zamyśleniu — ale chyba pan ma jakieś towarzystwo.
— Nie, pani. Nie miałbym nawet czasu na stosunki towarzyskie. Ja tylko pracuję na chleb i wątpię.
— Ach! A o czem pan wątpi?
— To moja właściwość wrodzona — odparł nieznajomy. — Zawsze muszę wątpić.
Maja spojrzała nań dużemi, zdziwionemi oczyma. Nic zrozumiała właściwie, co miał na myśli, a nie chciała zbyt natarczywie dopytywać się o sprawy osobiste.
— Wątpię — ozwał się po chwili Hjeronim, czy pani sobie wybrała korzystne miejsce pobytu. Czy pani nie wie, co się znajduje na tamtem ogromnem pastwisku?
— Nie.
— Widzi pani. A ja odrazu wątpiłem, czy pani o tem wie. Tam leży przecież zamek szerszeni.
Maja omal nie spadła z pęku kwiecia, tak strasznie się przeraziła. Zbladła śmiertelnie, poczem spytała, gdzie leży ów zamek.
Czy widzi pani to stare pudło szpaków na pniu wierzby? Przyczepione przecież tak niezgrabnie, że odrazu wątpiłem, czy jaki szpak tam kiedyś mieszkał. Jeśli takie pudło nie wychodzi na wschód, to każdy przyzwoity ptak dobrze się zastanowi, zanim się tam wprowadzi. Więc szerszenie założyły w niem swe miasto i w niem się obwarowały. Największa to forteca szerszeni w całym kraju. Pani powinnaby o tem wiedzieć, bo zdaje mi się, że te rozbójniki są wrogami pszczół.
Maja zaledwie już słuchała. Wyraźnie rozróżniała wśród zieleni brunatne mury zamku, a lęk zapierał jej oddech w piersi.
— Muszę odlecieć i to jak najprędzej — zawołała. Wtem tuż za nią rozległ się głośny, zły śmiech a równocześnie ktoś ją tak silnie chwycił za kołnierz, że jej omal nie złamał karku. Do końca życia Maja nie zapomniała tego śmiechu. Brzmiał jak chichot szatański w ciemności, a towarzyszył mu przerażający chrzęst pancerza.
Hjeronim odrazu stracił władzę we wszystkich nogach i jak długi wpadł z gałązki do beczki z wodą.
— Wątpię, czy się to dobrze skończy — zawołał, ale biedna Maja nie słyszała już jego słów.
Z początku zaledwie się mogła odwrócić, tak mocno ją trzymano. Widziała tylko ramię opancerzone złotą blachą i ogromną głowę ze strasznemi szczypcami. W pierwszej chwili myślała, że to olbrzymia osa, niebawem jednak poznała, że jest w mocy szerszenia. Potwór ten prążkowany na czarno i żółto był zapewne cztery razy większy od niej.
Nareszcie wy dobyła głos z krtani i ze wszech sil zaczęła wołać o ratunek.
— Daj pokój, malutka — rzekł szerszeń z urągliwą słodyczą, złośliwie się uśmiechając. — Potrwa tylko chwileczkę i zaraz się skończy.
— Proszę mnie puścić! krzyknęła Maja — inaczej ukłuję pana w samo serce.
— Zaraz w serce? zaśmiał się rabuś — to bardzo odważnie. Ale poczekaj jeszcze, moja mała.
Maja wpadła w złość straszliwą. Największym wysiłkiem zdołała się odwrócić i wydawszy swój cienki, przenikliwy okrzyk bojowy, skierowała żądło prosto w pierś szerszenia. Ale oto stało się coś okropnego: żądło jej się przegięło, nie przebiwszy pancerza zbójeckiego.
Oczy szerszenia zapłonęły gniewem.
— Mógłbym ci teraz odgryźć głowę, mała, by cię przykładnie ukarać za twą bezczelność — mruknął z wściekłością — i uczyniłbym to bez żadnego wahania, gdyby królowa nie jadała chętniej pszczół żywych niż zabitych. Tak tłusty kąsek, jakim ty jesteś, dobry żołnierz zachowuje dla swej królowej.
To rzekłszy frunął w powietrze, unosząc z sobą Maję i prościuteńko skierował się ku zamkowi zbójeckiemu.
Nie, tego zawiele, nikt na świecie nie wytrzymałby czegoś podobnego, pomyślała biedna Maja i straciła przytomność.

∗             ∗

Gdy po pewnym czasie zbudziła się z ciężkiego oszołomienia. panował w okół niej mrok, a powietrze było duszne i przesycone wonią tak ostrą, że biedna pszczółka uczuła mdłości. Powoli przypomniała sobie, co zaszło i ciężki smutek kamieniem jej legł na sercu. Chciała płakać, lecz nie mogła.
— Jeszcze mnie nie pożarli — szepnęła do siebie — ale może się to stać każdej chwili.
Przez ściany swej celi więziennej wyraźnie rozróżniała głosy. Zauważyła też, że odrobina światła przedostaje się tu przez szczelinę. Szerszenie budowały swe ściany nic z wosku jak pszczoły, lecz z twardej masy, wyglądającej jak cieniutki szary papier. W wąskiej smudze światła, przedzierającej się do jej więzienia, rozpoznawała powoli swe położenie i zdrętwiała ze strachu, zobaczywszy dokoła zwłoki rozmaitych istot. Tuż u jej stóp leżał na grzbiecie mały czerwczyk, nieco dalej rozróżniła szkielet dużego chrabąszcza, nawpół już nadłamany, a w okół leżały skrzydła i pancerze pomordowanych pszczół.
— Ach, że taki mnie musiał spotkać los! biadała Maja. Nie śmiała się poruszyć i drżąc z lęku i trwogi, wcisnęła się do najciemniejszego kąta swej okropnej celi.
Wtem przez ścianę znów zasłyszała wyraźnie głosy szerszeni, a parta trwogą śmiertelną, podsunęła się do drobnej szczeliny i spojrzała.
Oczom jej przedstawiła się ogromna sala, przepełniona szerszeniami i rzęsiście oświetlona lampkami licznych uwięzionych robaczków świętojańskich. W pośrodku sali na tronie siedziała królowa. Odbywała się widocznie ważna narada, a Maja rozumiała każde słowo.
Gdyby te błyszczące potwory nie przejmowały ją tak niewypowiedzianem przerażeniem, z pewnością byłaby się zachwycała ich siłą i przepychem. Po raz pierwszy przekonała się naocznie, jak wyglądają rozbójnicy. Z podziwem i lękiem patrzyła na wspaniałe złote pancerze, w śliczne czarne pręgi, wywołujące wrażenie, jakie na dziecku czyni zapewne tygrys po raz pierwszy oglądany.
Strażnik kroczył wzdłuż ścian sali, wzywając robaczki świętojańskie, by świeciły co sił. Mówił do nich cicho lecz groźnie, by nie przeszkadzać obradującym. Długą lancą dotykał to jednego to drugiego, sycząc:
— Świeć, lub cię pożrę!
Strasznie wyglądało w tej sali obradujących szerszeni.
Nagle usłyszała Maja głos królowej:
— A zatem: jutro, na godzinę przed wschodem słońca, zbierają się wojownicy. Urządza się napad na pszczoły w parku zamkowym. Plądruje się ul i bierze w niewolę jak największą liczbę jeńców. Kto pojmie i żywcem mi dostawi Helenę VIII, dostanie szlify rycerskie. Bądźcie odważni i wracajcie z bogatym łupem. A teraz rozwiązuję zgromadzenie. Udajcie się na spoczynek!
Po tych słowach wstała i z orszakiem swym opuściła salę.
Maja omal nie wybuchnęła głośnym szlochem.
— Mój lud — łkała — moja ojczyzna! Wsunęła ręce do ust, by zdławić wyrywające się z jej piersi krzyki rozpaczy. — Ach, czemuż nie umarłam, zanim tego dożyłam! jęczała. — Nikt nie ostrzeże mego ludu. Napadną ich i wymordują śpiących. Boże, uczyń cud i pomóż mnie i memu ludowi.
W sali pogaszono robaczki świętojańskie i pożarto. Zwolna uciszało się w zamku. O Maji snąć zapomniano.
Słabe światło zaczęło teraz wnikać do celi więziennej, a Maja usłyszała dolatujące zdała pieśni świerszczy. Nigdy w życiu nie wydało się jej nic równie strasznem, jak ten oto zamek zbójecki, pełen szkieletów.


ROZDZIAŁ XIV.
Ucieczka.

Rozpacz pszczółki rychło jednak ustąpiła miejsca spokojnej rozwadze. Jakby sobie nagle przypomniała, że jest wszak pszczołą. Siedzę tu i plączę i biadam, przeniknęło jej nagle przez głowę, jak gdybym nie umiała myśleć i działać. O, zaprawdę, postępowaniem swem wcale nie przynoszę zaszczytu memu zagrożonemu ludowi i królowej. I tak przecież muszę umrzeć, więc niech przynajmniej umrę dumnie i mężnie, wyczerpawszy wszystkie sposoby ocalenia mego ludu.
Zapomniała niejako o długiej rozłące i bardziej niż kiedykolwiek czuła się przynależną do swej ojczyzny, a wielka odpowiedzialność ciążąca na niej od chwili, gdy dowiedziała się o zamiarze szerszeni, natchnęła ją odwagą i stanowczością.
Skoro lud mój musi zginąć, to ja również pragnę śmierci, myślała. Tymczasem jednak muszę uczynić wszystko, co w mej mocy, by ich uratować.
— Niech żyje moja królowa! zawołała.
— Spokój! zabrzmiał ostry głos z zewnątrz.
Och, cóż to za straszny głos! Zapewne strażnik obchód A bramy grodu podczas nocy.
Gaj kroki jego ścichły po chwili, Maja zabrała się natychmiast do rozszerzenia szczeliny, wiodącej do sali. Z łatwością przegryzała kruchą ścianę, lecz sporo jej zajęło czasu, zanim otwór stał się dostatecznie duży. Nareszcie zdołała się przecisnąć. Uczyniła to ostrożnie, z bijącem sercem, gdyż wiedziała, że przypłaci życiem, jeśli ją odkryją. Z rozmaitych stron nieznanego jej zamku, dochodziło głębokie chrapanie.
Salę wypełniało błękitnawe półświatło, wpływające przez otwór. To światło księżyca, powiedziała sobie Maja, ostrożnie podążając w tym kierunku, przyczem sama wciąż się trzymała w cieniu ścian. Z sali prowadził wąski korytarz ku wyjściu, którem wnikało światło niebieskie. Maja westchnęła głęboko, zobaczywszy w ogromnej dali gwiazdę, migocącą na niebie. Ach, swobodo! pomyślała pszczółka.
Korytarz był całkiem jasny. Cichutko, krok za krokiem posuwała się naprzód, coraz bliższa bramy. Jeśli stamtąd ulecę, będą wolna. Serce jej biło w piersi, jak gdyby miało pęknąć.
Wtem, w cieniu bramy ujrzała strażnika opartego o ścianę.
Przystanęła jak wryta, a cała nadzieja zamarła w jej sercu. Tamtędy się nie przedostanie. Co począć? Najlepiej zrobię, gdy wrócę, pomyślała, lecz widok olbrzyma przy bramie trzymał ją na uwięzi. Zdawało się, że w głębokiej zadumie wpatruje się w krajobraz nocny, zalany światłem księżyca. Wsparł brodę na ręku i lekko pochylił głowę. Jak jego złoty pancerz błyszczał w bladem jaśnieniu nocy! W jego postawie było coś, co Maję dziwnem przejęło wzruszeniem. Taki jakiś smutny, myślała, a jak piękny, jak szlachetny w postawie, a jak dumnie lśni na nim ta złota zbroja! Nie zdejmuje jej ni we dnie, ni w nocy, wciąż gotów walczyć, rabować, umierać...
Maja zapomniała całkowicie, że ma przed sobą swego wroga. Ach, jakże często się zdarzało, że na widok piękna, serce jej wzbierało zachwytem, zapominając o niebezpieczeństwie!
Wtem złoty błysk padł od hełmu rozbójnika, który’ widocznie: poruszył głową.
— Wielki Boże! szepnęła Maja — wszystko stracone.
— Zbliż się, mała.
— Co? spytała Maja. — Pan mnie widział?
— Tak jest, moje dziecko. Widziałem, jak przegryzłaś ścianę i trzymając się w cieniu, powolutku doszłaś aż tutaj. A potem mnie dostrzegłaś i straciłaś odwagę. Czy tak?
— Tak — rzekła Maja — ma pan słuszność. Drżała całem ciałem w lęku bezmiernym. Więc przez cały czas strażnik ją obserwował. Przypomniała sobie, co gdzieś słyszała o bystrych zmysłach tych mądrych rozbójników.
— Czego ty chcesz właściwie? dobrodusznie spytał strażnik. Maji wciąż się jeszcze zdawało, że jest bardzo smutny i myśli o rzeczach całkiem innych. Dla niego wszystko to nie było tak ważnem jak dla niej.
— Chciałabym się stąd wydostać — odpowiedziała. — Nie straciłam też odwagi, tylko olśniła mnie pańska siła i piękność i złoty blask zbroji. Teraz będę z panem walczyć.
Strażnik przechylił się zdumiony, spojrzał na Maję i uśmiechnął się. Uśmiech ten nie był wcale zły, a Maja doznała uczucia, jakiego nie zaznała nigdy w życiu. Zdawało się jej, że ten uśmiech młodego wojownika zdobywa nad jej sercem moc tajemną.
— Mała — rzekł niemal serdecznie — walczyć z tobą nie będę. Wy pszczoły jesteście narodem potężnym, ale my od was silniejsi. A tem mniej walczy szerszeń z pszczołą w pojedynkę. Jeśli masz ochotę, to możesz tu zostać na chwilę i trochę ze mną pogawędzić. Niedługo jednak, bo wnet muszę zbudzić żołnierzy, a wtedy musisz wrócić do swej celi.
Dziwne, ale ta wyniosła uprzejmość szerszenia bardziej Maję rozbroiła, niż mógłby tego dokonać gniew lub nienawiść. Uczuwała dla niego coś w rodzaju podziwu. Duże, smutne oczy podniosła na swego wroga, a idąc zawsze za popędem serca, rzekła:
— Zawsze słyszałam tylko, że szerszenie są złe i okrutne, ale pan złym nie jest. Nie mogę wierzyć, by pan mógł być złym.
Wojownik spokojnie spojrzał na Maję:
— Wszędzie są źli i dobrzy — rzekł poważnie. — Ale jesteśmy waszymi wrogami, nie zapominaj o tem. I zawsze tak będzie.
— Czyż nieprzyjaciel zawsze musi być złym? spytała Maja. — Gdy pan tak stał przed chwilą, zapatrzony w noc, musiałam zapomnieć, że pan jest twardym i wrogo dla mnie usposobionym. Zdawało mi się, że pan smutny, a ja zawsze mniemałam, że istoty smutne, nie mogą być złe.
Strażnik milczał, a Maja znacznie już ośmielona, znów podjęła:
— Jesteś pan możnym. Jeśli zechcesz, zamkniesz mnie znów do mej celi i muszę umrzeć, ale jeśli zechcesz, to możesz mnie też obdarzyć wolnością.
Na te słowa wojownik się wyprostował i podniósł głowę. Pancerz jego z lekka zadzwonił przy tym ruchu, a ramię zamigotało w blednącem już świetle księżyca. Czyżby już świt nadchodził?
— Masz słuszność — rzekł — tę władzę posiadam. Władzę udzieloną mi przez mój naród i królową. Rozkaz brzmi, by żadna pszczoła nie wyszła żywa z tego zamku. Muszę ludowi mojemu dochować wiary. A po chwili milczenia dodał cicho, jak gdyby mówił sam do siebie:
— Zbyt gorżko doświadczyłem, jak boli niewierność, kiedy mnie opuściła Migotka...
Maja do głębi przejęta, nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ach, ona również temsamem się powodowała uczuciem: miłością i wiernością dla swego ludu. Czuła, że nie pozostaje jej żaden inny sposób ratunku, prócz chytrości i siły. Każde z nich spełnia swą powinność, a jednak muszą dla siebie pozostać wrogami. Czy jednak wojownik nie wymienił pod koniec pewnego imienia? Czy nie mówił coś o niewierności, której się względem niego dopuszczono? Wszak ona zna Migotkę, tę cudną jętkę, mieszkającą nad brzegiem jeziora, wśród wodnych róż. Zadrżała ze wzruszenia. Może tu właśnie jej ocalenie? Nie wiedziała jeszcze, jak się zabrać do sprawy, więc ostrożnie tylko spytała:
— Kto jest Migotka, jeśli wolno spytać?
— Ach, to cię nie będzie interesować — odrzekł strażnik. — Dla mnie ona stracona i nigdy jej już nie odnajdę.
— Ja znam Migotkę — rzekła, siląc się na spokój. — Należy ona do rodziny jętek i jest wśród nich najpiękniejszą.
Maja nie widziała jeszcze wojownika w takiem wzburzeniu, w jakie go wprawiły jej słowa. Zapominając o wszystkiem, przyskoczył do niej gwałtownie i zawołał:
— Co? Ty znasz Migotkę? Powiedz, gdzie ona. Natychmiast!
— Nie! spokojnie i stanowczo odrzekła Maja, drżąc jednak z tajemnej radości.
— Głowę ci odgryzę, jeśli mi tego nie powiesz! krzyknął strażnik, podchodząc tuż do niej.
— I tak mi ją odgryzą. Wszystko mi jedno, czy to pan uczyni, czy kto inny. Nie zdradzę jednak cudnej jętki, z którą jestem zaprzyjaźnioną. Chcecie ją zapewne pojmać w niewolę.
Wojownik ciężko oddychał. Na dworze zaczynało już świtać, więc Maja dokładnie mogła widzieć, że miał czoło pobladłe, a w oczach widniała trwoga i niepokój.
— Ach Boże, już dnieje! rzekł roztargniony. — Czas zbudzić żołnierzy. Nie, nie, pszczółko, ja nie chcę Migotce uczynić nic złego. Kocham ją więcej niż własne życie. Powiedz, gdzie ją odnajdę!
— Ja również kocham swe życie — odrzekła Maja powoli i z naciskiem.
— Jeśli mi powiesz, gdzie żyje Migotka — rzekł strażnik, a Maja widziała, że mówił z trudem i drżał całem ciałem — jeśli mi to powiesz, uwolnię cię z więzienia i będziesz mogła polecieć, dokąd zechcesz.
— Czy pan dotrzyma słowa?
— Słowo rozbójnika — z dumą rzekł strażnik.
Maja zaledwie mogła przemówić. Czyż nie zależy na każdej minucie, jeśli ma swoich ostrzec dość wcześnie? Serce jej triumfowało z radości.
— Dobrze — rzekła. — Wierzę panu. Więc proszę posłuchać. Zna pan stare lipy koło zamku? Za niemi ciągną się łąki kwietne, a jeszcze dalej wielkie jezioro. W południowym kącie jeziora, gdzie do niego wpada strumień, wodne róże rosną we wodzie. Tam, wśród sitowia mieszka Migotka i może ją pan zastać codziennie o południowej porze, jeśli świeci słońce.
Wojownik obie ręce przyłożył do bladego czoła. Zdawał się staczać z sobą ciężką walkę wewnętrzną.
— Masz słuszność — rzekł cicho i westchnął głęboko, niewiadomo, czy z bólu, czy z radości. — Mówiła mi, że tęskni do białych pływających kwiatów. Prawdopodobnie będą to owe wodne róże, o których mówisz. Leć więc na swobodę i dzięki!
I rzeczywiście usunął się od wyjścia. Na dworze już świtało.
— Rozbójnik dotrzymuje słowa — rzekł. Nie wiedział, że Maja słyszała tajne narady w zamku, więc myślał:
— Co zależy na jednej pszczole, alboż nie można pojmać wielu innych?
— Żegnam pana! zawołała Maja i wyleciała, gnana niepokojem, nie rzekłszy nawet słowa podzięki. Prawdziwie, nie miała ani chwilki czasu do stracenia.


ROZDZIAŁ XV.
Powrót do ojczystego grodu.

Maja wytężyła wszystkie siły i wolę i energję, na jaką się tylko mogła zdobyć. Jak kula wyrzucona z procy, biegła błyskawicznie o błękitnawym świcie prosto w kierunku lasu. Pszczoły mogą lecieć szybciej od przeważnej liczby owadów. Tam w lesie będzie się mogła ukryć, gdyby szerszeń pożałował że ją uwolnił i puścił się za nią w pogoń.
Z drzew spadały ciężkie krople na zwiędłe liście opadłe na ziemię. Było tak zimno, że skrzydła jej drętwiały. Wszędzie na równinie rozpościerały się białe zasłony, a różowej jutrzenki nie było jeszcze widać. Przytem wokół panowała taka cisza, jak gdyby słońce zapomniało o ziemi, a wszystkie istoty ułożyły się do snu śmiertelnego. Maja wzbiła się w powietrze, jak wysoko tylko mogła. Chodziło jej o jedno: zebrać wszystkie siły, skupić całą przytomność umysłu, by znaleść gród rodzinny, swój lud, swą zagrożoną ojczyznę. Musi ich przestrzec, by się mogli przygotować do odparcia napaści, postanowionej przez strasznych rozbójników. O, naród pszczeli dzielny jest i dość silny, by sprostać przeciwnikowi, o ile będzie miał czas do uzbrojenia się i przygotowania obrony. Przenigdy jednak, gdy zostanie napadnięty znienacka. Gdyby królowa i żołnierze spali jeszcze w chwili przypuszczenia ataku, doszłoby do strasznego mordu i szerszenie odniosłyby zwycięstwo. Na myśl o sile i wytrwałości swych siostrzyc, o ich ofiarności i przywiązaniu do królowej, Maja uczuła gniew namiętny do wrogów i bohaterską gotowość do poświęceń.
Nie łatwo jej było zorientować się w okolicy. Od dłuższego już czasu przestała zwracać uwagę na otoczenie, jak to czynią pszczoły, ustawicznie wracające z dalekich wycieczek do ula z ładunkiem zebranego miodu.
Zdawało się jej, że nigdy jeszcze nie leciała tak wysoko, przytem chłód jej dokuczał i z trudem rozróżniała przedmioty na ziemi. Czem się mam kierować? zadawała sobie pytanie. W którym kierunku lecieć, by moich ocalić przed zagładą? Ach, teraz miałabym sposobność zatarcia wszystkich win, ale co mam począć? Nagle uczuła nieprzeparty pęd w pewnym kierunku. Co to być może, że mnie tak gna i ciągnie w tamtą stronę? Może tęsknota prowadzi mnie do ojczyzny. I poddając się temu uczuciu, leciała co sił prosto przed siebie. I nagle wydała okrzyk triumfu: oto w półmroku dostrzegła widniejące w dali korony lip parku zamkowego. Teraz już wiedziała gdzie się znajduje i w okamgnieniu opuściła się tuż nad ziemię. Rzuciła okiem na łąki, zobaczyła, że zwoje białych mgieł jeszcze zgęstniały i pomyślała o elfach, które tam znalazły śmierć przedwczesną: To jej znów napełniło serce otuchą i odpędziło trwożny niepokój. Niechby ją wypędzono z kraju za zuchwała ucieczkę, niechby królowa skazała ją na najsroższe kary, jeśli tylko lud jej zostanie ocalony.
Tam obok muru bieleje już topola, osłaniająca gród pszczeli przed zachodnim wiatrem. Po chwili zobaczyła Maja znane jej otwory: czerwone, błękitne i zielone bramy ojczystego grodu. Serce biło jej tak gwałtownie, że z trudem tylko mogła oddychać; mimo to zachowała równowagę i prościuteńko zmierzała ku czerwonej bramie, wiodącej do jej ludu i królowej.
Zaledwie usiadła na deseczce przed bramą, obydwaj strażnicy zastąpili jej wejście i pochwycili ją. Maja była tak zdyszana, że nie mogła przemówić, a strażnicy zrobili miny, jakby ją odrazu mieli uśmiercić. Bo pod karą śmierci zabronione jest pszczołom wtargnąć do obcego grodu, bez zezwolenia królowej.
— Precz! krzyknął jeden ze strażników, odpychając ją brutalnie — czy się pani w głowie pomieszało? Jeśli się w tej chwili nie cofniesz, stracisz życie. I zwracając się do drugiego strażnika zawołał gniewnie: — Czy się kiedykolwiek zdarzyło coś podobnego? I do tego jeszcze przed wschodem słońca!
Wtedy Maja rzuciła hasło swego ludu, po którem poznawały się pszczoły wspólnego grodu, a strażnicy usłyszawszy je, natychmiast ją puścili.
— Co to jest?! zawołali — jesteś jedną z naszych, a my cię nie znamy?
— Prowadźcie mnie do królowej — jęknęła Maja. — Szybko, bezzwłocznie, gdyż straszne grozi niebezpieczeństwo.
Strażnicy się jeszcze wahali, nie rozumiejąc o co chodzi.
— Nie wolno budzić królowej przed wschodem słońca — rzekł jeden z nich.
Wtedy Maja krzyknęła tak głośno i namiętnie, jak nigdy może pszczoła nie krzyczała:
— W takim razie królowa nigdy się już może nie zbudzi do życia! Śmierć grozi wszystkim. I trzepocąc skrzydłami dodała gniewnie: — Natychmiast mnie prowadźcie przed królową!
Strażnicy przerażeni i do głębi przejęci, pobiegli teraz wraz z nią ciepłemi drogami i korytarzami, które Maja odrazu poznała, a jakkolwiek nieprzytomna prawie ze wzburzenia i zmęczenia, jednak odczuwała rozkosz sfery ojczystej.
— Jestem w domu — szeptała blademi ustami.
W sali przyjęć królowej omal nie zemdlała. Jeden ze strażników ją podtrzymał, gdy drugi z niezwykłą wieścią pobiegł do komnat królowej. Bo. zrozumieli już obaj, że chodzi o coś nadzwyczajnego i poseł biegł jak szybko go tylko nogi niosły.
Pierwsze wyrabiaczki wosku wstały już po nocnym wypoczynku, więc tu i ówdzie wyjrzała przez otwór któraś z główek. Wiadomość o przybyciu Maji szybko się rozszerzała w grodzie.
Z komnat królowej wyszli dwaj oficerzy, których Maja natychmiast poznała. Poważni i milczący zajęli miejsce u wnijścia, nie pozdrowiwszy Maji; lada chwila miała się ukazać królowa.
Weszła bez zwykłego orszaku, mając przy sobie jedynie dwie służebnice i adiutanta. Zobaczywszy Maję, szybko do niej podeszła, a na widok ogromnego wzburzenia i opłakanego stanu pszczółki, złagodniał nieco wyraz powagi i surowości, malujący się na jej twarzy.
— Przybywasz z ważną wieścią? spytała spokojnie. — Kim jesteś?
Maja nie mogła przemówić. Po chwili dopiero wydobyła głos z krtani i z trudem wykrztusiła:
— Szerszenie!
Królowa zbladła, lecz nie straciła równowagi, co także na Maję podziałało uspakajająco.
— Wszechwładna królowo! — zawołała — wybacz, że nie oddaję hołdu należnego twej godności i dostojeństwu... Później wyznam wszystko, co uczyniłam i czego z całego serca żałuję. Teraz chcę tylko powiedzieć, że cudem wymknęłam się dzisiejszej nocy z niewoli u szerszeni, gdzie dowiedziałam się, że o świcie mają napaść nasz gród, zniszczyć go i splądrować.
Przerażenie wywołane temi słowami Maji, nie da się wprost opisać. Obydwie służące, towarzyszące królowej zaczęły głośno lamentować, a oficerzy stojący u wnijścia, bladzi ze strachu, zrobili miny, jakby chcieli ulecieć i uderzyć na alarm. Adjutant rzekł: — Wielki Boże!... i obrócił się dokoła, by się rozejrzeć na wszystkie strony.
Niezwykły natomiast widok przedstawiała królowa, z całym spokojem i przytomnością umysłu wysłuchawszy straszliwej wieści. Wyprostowała się nieco, a cała jej postać tchnęła męstwem tak nieustraszonem, że wszyscy obecni uczuli się onieśmieleni, a równocześnie wstąpiło w nich bezgraniczne zaufanie. Maja drżała, do głębi przejęta; zdawało się jej, że nigdy w życiu nie spotkała się z taką wzniosłością i majestatem. Królowa skinęła na oficerów i głośno, spokojnie wypowiedziała parę zdań. Maja zrozumiała tylko ostatnie jej słowa: — Daję wam minutę czasu do wykonania mego rozkazu; jeśli potrwa dłużej, przypłacicie życiem. Ale oficerzy nie zdawali się potrzebować tej pogróżki; z błyskawiczną szybkością rzucili się do spełnienia rozkazów.
— Wielka królowo! szepnęła Maja.
Na małą chwilkę królowa pochyliła się nad nią; przez błysk paru sekund Maja patrzyła w oblicze swej władczyni, łagodne teraz i promieniejące miłością.
— Dzięki — rzekła do Maji — ocaliłaś cały nasz gród. Cokolwiek przewiniłaś, okupiłaś to teraz tysiąckrotnie. Ale teraz idź trochę wypocząć, kochanie, bo wyglądasz straszliwie i ręce ci drżą ze zmęczenia.
— Chciałabym za ciebie oddać życie — z trudem wyszeptała Maja.
A królowa odrzekła:
— Nie lękaj się już o nas. Wśród tysiącznych mieszkanek tego grodu, niema ani jednej, któraby bez namysłu nie oddała życia dla dobra innych i dla mnie. Możesz spać spokojnie.
Pochyliła się nad Mają i ucałowała ją w czoło, poczem skinęła na swe służebnice, poruczając im pieczę nad przybyłą.
Pszczółka uszczęśliwiona, bezwolnie pozwoliła się prowadzić swym towarzyszkom. Zdawało się jej, że oto dożyła najwyższego szczęścia w życiu i nie może się już spodziewać czegoś równie pięknego. Jak przez sen słyszała jeszcze dolatujące z oddali donośne sygnały, widziała dostojników państwa tłoczących się do podwoi komnat królewskich, a następnie doleciał ją głuchy potężny łoskot, wstrząsający całym grodem.
— Żołnierze! Nasi żołnierze! szepnęła obok niej służebnica królowej.
Ostatnim głosem, jaki ją dobiegł w cichej izdebce, gdzie służebnice ją ułożyły do snu, był przemarsz żołnierzy tuż za jej drzwiami. Usłyszała donośny głos komendy, radosny i pełen otuchy, a do pierwszego snu pod dachem rodzicielskim ukołysały ją dźwięki starej pieśni żołnierskiej, z jaką pszczoły wyruszają w bój:

Słońce, słońce złote,
Prowadź ty nas w bój!
Dla dobra królowej
Życie odda rój.[1]



Rozdział XVI.
Walka pszczół i szerszeni.

W państwie pszczół ogromne panowało wzburzenie. Nawet w okresie rewolucji nie było takiego poruszenia. Cały gród szumiał i dzwonił. Nie było ani jednej pszczoły, której by nie ogarnął święty gniew oburzenia i gorące pragnienie zemsty nad wrogiem śmiertelnym. Mimo to ani na chwilę nie wkradł się zamęt czy bezład. Ze zdumiewającą szybkością regimenty zebrały się i stanęły w szyku bojowym.
Czas też był najwyższy. Gdy na wezwanie królowej wysunęły się pułki ochotnicze mające bronić bram grodu; niby szumiące punkciki przylecieli pierwsi wywiadowcy, meldując, że szerszenie nadciągają. Nastąpiła straszna chwila oczekiwania. Pełne powagi i skupienia stały u wnijścia trzy szeregi żołnierzy. Nikt nie mówił — cisza śmiertelna zapanowała wokoło. Tylko w głębi ula słychać było przyciszone rozkazy oficerów, kierujących oddziałami rezerwistów. Można było myśleć, że cały ul pogrążony jest we śnie. U bram, z gorączkowym pospiechem i w głębokim milczeniu pracowały woskoróbki, które otrzymały rozkaz zwężenia wejścia przez zaklejenie go woskiem. Jakby cudem powstały w ciągu niewielu minut dwie grube ściany z wosku, których i najsilniejsze szerszenie nie zdołałyby zburzyć bez znacznej straty czasu. Wejście zwęziło się niemal do połowy.

Królowa zajęła stanowisko, z którego mogła śledzić przebieg walki. Jej adiutanci latali tam i z powrotem. Właśnie powrócił trzeci wywiadowca. Całkowicie wyczerpany, padł u stóp królowej.
— Ja jestem ostatnim, który wraca — wyrzucił z najwyższym wysiłkiem — inni polegli.
— Gdzie szerszenie? — spytała królowa.
— Koło lip — zawołał, po czym w trwodze śmiertelnej wymamrotał: — Słyszycie! słyszycie! Powietrze szumi od skrzydeł olbrzymów!
Nic nie było słychać. Widocznie trwoga podsuwała mu złudne dźwięki; wciąż mu się zdawało, że go ścigają.
— Ilu ich jest? — surowo spytała królowa. — Mów cicho.
— Naliczyłem czterdziestu — szepnął wywiadowca, a jakkolwiek królowa przestraszyła się ogromnych sił wroga, to jednak rzekła głośno i dobitnie:
— Ani jeden z nich nie ujrzy już swej ojczyzny.
Słowa królowej podziałały na żołnierzy i oficerów jak złowróżbna przepowiednia dla wroga, podnosząc zapał i odwagę.
Gdy jednak w chwilę później rozległ się w cichej atmosferze poranku coraz to głośniejszy ostry brzęk, gdy wnijście się ściemniło i wszystkich dobiegł straszny szept tych najokrutniejszych rabusiów i morderców, jacy tylko istnieją w świecie owadów — twarze mężnych pszczółek pobladły, jakby smuga białego światła padła na ich szeregi. Patrzyły na siebie oczyma, w których czaiła się śmierć, a pierwsze oddziały miały pewność[1]
niezbitą, że zanim upłynie minuta, rozstaną się już z życiem.
— Pozwólcie rozbójnikom wtargnąć tu jednemu po drugim, a gdy usłyszycie mój rozkaz, pierwsze szeregi rzucą się na nich równocześnie, po stu na jednego, zaś tylne szeregi będą kryć wnijście. W ten sposób rozdzielimy siły bojowe wroga. Pomnijcie, pierwsze szeregi, że od waszej siły, wytrwałości i męstwa zależy los całego państwa. Bądźcie jednak dobrej myśli. W półmroku napastnicy nie dostrzegą odrazu, jak dobrze jesteśmy uzbrojeni i wtargną niebacznie, by...
Urwała, gdyż w bramie ukazała się głowa pierwszego rozbójnika. Powoli i ostrożnie poruszały się macadełka, szczypce otwierały się i zamykały, a na widok ten krew krzepła w żyłach; wreszcie wcisnęło się do otworu olbrzymie prążkowane cielsko i silne skrzydła. Pancerz błyszczał w świetle wnikającem z zewnątrz.
Jakby dreszcz przebiegł szeregi pszczół, ale żadna z nich nie wydała najlżejszego szmeru.
Szerszeń cofnął się cicho, meldując swoim:
— Ul śpi! Ale wejście jest do połowy zamurowane i niema strażników. Nie wiem, czy to dobry znak, czy też zły.
— Dobry! odpowiedział głos z zewnątrz. — Naprzód!
Na rozkaz ten wskoczyło równocześnie dwóch olbrzymów, a za niemi bezszelestnie tłoczyła się cała masa migocąca, prążkowana, opancerzona. Widok był straszny. Już ośmiu rozbójników znajdowało się w ulu, a wciąż jeszcze nie zabrzmiał rozkaz królowej. Czyżby zdrętwiała ze strachu i nie mogła wydobyć głosu? Czy rozbójnicy wciąż jeszcze nie widzieli, że po prawej i lewej stronie stłoczone i na śmierć gotowe stały w cieniu połyskliwe szeregi żołnierzy?...
Wtem padł rozkaz z góry:
— W imię wiecznego prawa i w imię królowej, brońcie państwa!
Rozległ się brzęk napełniający powietrze i rozlegający się po całym grodzie jak żaden inny okrzyk bojowy. Zdawało się, że cały ul rozleci się od tego grzmiącego szumu, a gdzie przed chwilą widać było poszczególne szerszenie, teraz tarzały się ciemne, skłębione masy. Jeden z młodych oficerów pszczół, nie czekając końca rozkazu, uderzył pierwszy, pragnąc pierwszy ponieść śmierć bohaterską. Pełen zapału, gotów do ataku, rzucił się na pierwsze słowo komendy na stojącego najbliżej rozbójnika, a jego ostre żądło utorowało sobie drogę między głową, a pancerzem napierśnym, prosto do szyi przeciwnika. Widział jeszcze, jak szerszeń z wściekłym okrzykiem skurczył się z bólu, że przez chwilę wyglądał jak czarno-żółta, błyszcząca kula, poczem potworne żądło rozbójnika wbiło się w samo serce młodego oficera, który umierając, zobaczył siebie i śmiertelnie ugodzonego wroga w skłębionej chmurze pszczół. Jego śmierć bohaterska spotęgowała dziki zapał bojowy i pragnienie poświęcenia dla dobra ojczyzny; to też atak pszczół po trupie pierwszego poległego żołnierza, stał się fatalnym dla napastników.
Jednakowoż szerszenie są od niepamiętnych czasów zaprawione do zbójeckiego rzemiosła, a mord i grabież to codzienne ich zajęcie. Jakkolwiek pierwszy masowy atak pszczół, rozbił częściowo ich siły, to jednak niewielkie im tylko wyrządził szkody. Bo żądła pszczół nie przebijały pancerzy tych olbrzymów, a siła i wytrwałość szerszeni rychło im zapewniła przewagę. Ich przenikliwe okrzyki bojowe, w przerażenie wprawiające wszystkie istoty żyjące, zgłuszyły okrzyki pszczół. Wszak nawet człowiek boi się ostrzegawczego brzęku szerszenia i najchętniej ustępuje mu z drogi, zanim się wda w walkę.
Napadnięte w ulu szerszenie szybko sobie uświadomiły, że przedewszystkiem muszą sobie torować drogę, by nie zamykać wnijścia dalszym żołnierzom. Toczyły się więc, osaczone przez tylokrotnie liczniejsze pszczoły, ku dalszym ciemnym drogom i korytarzom. Okazało się, jak dobrze obmyślonym był rozkaz królowej! Zaledwie u wnijścia powstało trochę wolnego miejsca, natychmiast zajmowały je tylne szeregi żołnierzy do dalszej obrony. Był to stary, wypróbowany sposób walki. Gdy szerszeń wdzierający się do ula wyczerpał swe siły, pszczoły również udawały zmęczenie i pozwalały mu wtargnąć do wnętrza. Ale zawsze udawało się wedrzeć tylko jednemu rozbójnikowi, bo zaledwie dalszy napastnik zaczął się dobijać do bram, rój nowych żołnierzy obsadzał pozornie niestrzeżoną bramę. A poprzedni rozbójnik, wyczerpany długą walką stawał nagle wobec błyszczących szeregów nowych żołnierzy pszczelich, którzy jeszcze nie brali udziału w walce i najczęściej w pierwszej już potyczce ulegał tak ogromnej przewadze liczebnej.
Ale do okrzyków bojowych przyłączały się już od dłuższego czasu jęki umierających i rannych, bolesne westchnienia trwogi śmiertelnej i ostatnich pożegnań. Straszne żądła szerszeni poczyniły okropne spustoszenia w szeregach pszczół. Pod tarzającemi się gromadami walczących, leżały całe stosy trupów. Uwięzione szerszenie rychło zrozumiały, że został im odcięty odwrót i że żaden z nich nie ujrzy już światła dziennego. Więc wałczyły rozpaczliwie na śmierć i życie. Po dłuższej walce zaczęły jednak ulegać jeden po drugim, gdyż zaszła pewna okoliczność bardzo korzystna dla pszczół. Nie wyczerpała się wprawdzie siła olbrzymów, natomiast wyczerpywał się stopniowo jad ich żądeł, tak że ukłucia ich nie były już śmiercionośne. Zranione pszczoły wiedziały, że odzyskają zdrowie, a to je przejęło poczuciem zwycięstwa i spotęgowało zapał bojowy, podtrzymywany zresztą bólem za poległemi.
Zwolna uciszało się na placu boju. Głośne nawoływania szerszeni, walczących przed wnijściem do ula, nie budziły echa u towarzyszy, którym udało się wtargnąć.
— Wszyscy zginęli — rzekł dowódca szerszeni pełen rozpaczy, odwołując szturmujących do bramy grodu. Huf ich stopniał do połowy. Aż do nich dolatywał brzęk rozwścieczonego ula.
— Musiał ktoś zdradzić — rzekł znów dowódca. — Pszczoły były przygotowane.
Niedobitki zgromadziły się na topoli, zasłaniającej ul od zachodniego wiatru. Na dworze rozjaśniało się z każdą chwilą, a jutrzenka złociła już wierzchołki lip Zaczęły się odzywać głosy ptaków i rosa spadła na ziemię. Bladzi i drżący z wściekłości, wojownicy otoczyli dowódcę walczącego ze sobą, czy dać upust żądzy mordu, czy iść za głosem rozsądku. Nie, niepodobna narażać na zgubę całego hufca. Niechętnie, trzęsąc się z gniewu i obrażonej dumy, postanowił jednak wysłać posła do pszczół, dla ratowania jeńców.
Wybrał najmądrzejszego z oficerów i zawołał nań po imieniu.
Zgnębione milczenie było odpowiedzią. Jest snąć wśród jeńców.
Wybrał więc innego, szybko, pełen nagłej trwogi o swoich, którzy nie wrócili. Szum w grodzie pszczelim słychać było w całej okolicy.
— Spiesz! zawołał dowódca, wsuwając posłowi do ręki białą gałązkę jaśminu — bo mogą jeszcze nadejść ludzie, a wtedy będziemy zgubieni. Powiedz, że cofniemy się i na zawsze gród ich pozostawimy w spokoju, jeśli nam wydadzą jeńców.
Poseł pomknął jak strzała, przed bramą grodu podniósł do góry białą gałązkę kwiecia i usiadł na desce u wnijścia.
Natychmiast zameldowano królowej, że przybył parlamentarz, aby przedłożyć warunki pokojowe, a władczyni wysłała do niego swych adjutantów. Wysłuchawszy o co chodzi, przesłała mu odpowiedź następującą:
— My, pszczoły, wydamy zwłoki poległych, jeśli je chcecie zabrać. Jeńców niema żadnych. Wszyscy, którzy wtargnęli do naszego grodu, przypłacili to życiem. Waszemu zapewnieniu, że nie będziecie nas już napadać, nie dajemy wiary. Możecie wrócić, kiedy wam przyjdzie ochota, a zawsze was spotka taka sama odprawa jak dzisiaj. Jeśli chcecie walczyć w dalszym ciągu, to i my gotowi jesteśmy jak jeden mąż stanąć do boju o honor i ojczyznę.
Dowódca szerszeni zbladł, wysłuchawszy tej odpowiedzi. Zacisnąwszy pięście staczał z sobą ciężką walkę wewnętrzną. Chętnie uczyniłby zadość naleganiom wojowników, domagających się zemsty, ale rozum nakazywał odwrót.
— Wrócimy jeszcze — zgrzytnął, pełen wściekłości. Jak mogło się stać coś podobnego? Czyż nie jesteśmy silniejsi i potężniejsi od narodu pszczół? Dotąd każda wyprawa pod mojem dowództwem kończyła się zwycięsko. Jakże mi teraz stanąć przed obliczem królowej? I trzęsąc się z gniewu, powtarzał raz po raz: — Jak mogło się stać coś podobnego? Chyba tylko wskutek zdrady haniebnej.
Wtedy starszy szerszeń, którego królowa uczyniła swym doradcą i powiernikiem, odparł:
— Tak, jesteśmy silniejsi i potężniejsi, ale w narodzie pszczół jedność panuje i zgoda, i to im właśnie daje przewagę. Żadna z nich nie dopuściłaby się zdrady, natomiast każdej chwili poświęciłaby życie i szczęście dla dobra ogółu.
Dowódca zaledwie zwracał uwagę na słowa przyjaciela.
— Nadejdzie dla mnie chwila odwetu — mruczał, pieniąc się z wściekłości. — Co mnie obchodzą cnoty tych świętoszków? Ja jestem rozbójnikiem i umrę jako rozbójnik. Ale dalsza walka obecnie byłaby szaleństwem. Bo i cóż nam z tego przyjdzie, że zniszczymy cały gród pszczeli, a żaden z nas nie wyjdzie żyw z tej fortecy? I zwracając się do wysłannika, zawołał:
— Zażądaj zmarłych. Cofamy się.
Odpowiedziało ponure milczenie. Wysłannik odleciał.
— Musimy być przygotowani na podstęp ze strony wroga — rzekła królowa pszczół, wysłuchawszy poselstwa. Wydała rozkaz, by dwa nowe oddziały żołnierzy ustawiły się u wnijścia, zaś woskoróbki i tylne straże miały usunąć z grodu zwłoki poległych.
Zabrano się więc do roboty. Poprzez stosy poległych, wynoszono trupy rozbójników i wyrzucano je jedne po drugich. W ponurem milczeniu rój szerszeni usadowionych na topoli, przyglądał się zdaleka, jak martwe ciała ich towarzyszy, spadały na ziemię. Widok ten, pełen żałoby, jeszcze straszniejsze wywoływał wrażenie w pierwszych promieniach wschodzącego słońca. Dwudziestu i jeden poległych, którzy zginęli śmiercią bohaterską, leżało oto na trawniku, pod murami ocalonego grodu. Ani kropelka miodu, ani jeden jeniec nie wpadł w ręce wroga. Szerszenie uniosły zwłoki poległych i uleciały. Walka była skończona — pszczoły zwyciężyły na całej linji.
Ale jak strasznemi ofiarami zostało okupione to zwycięstwo! W okół leżały trupy, na ulicach i korytarzach i ciemnych placach, przed wylęgarniami i zbiornikami miodu. Smutną robotę spełniały pszczoły w ten piękny ranek letni, przepojony słońcem i zapachem kwiatów. Należało usunąć zmarłych, a rannych opatrzyć i otoczyć opieką. Zanim jednak nadeszło południe, w ulu wrzała znów zwykła praca. Bo pszczoły ani nie święciły zwycięstwa, ani nie rozpaczały długo nad poległymi. Każda z nich zamknąwszy w sobie i triumf zwycięstwa i żałobę z powodu strat poniesionych, spełniała swój obowiązek pracy. Dziwny bo to naród, ten naród pszczół.


ROZDZIAŁ XVII.
Przyjaciółka królowej.

Pierwsze odgłosy walki, wyrwały Maję z jej krótkiego, ciężkiego snu. Szybko się zerwała i chciała wylecieć, by wziąć udział w obronie grodu, ale siły wyczerpane ciężkiem przejściem ostatniej nocy, odmówiły jej posłuszeństwa.
Grupa walczących tarzając się po ziemi, znalazła się nagle w jej sąsiedztwie. W stłoczonej masie rozpoznała młodego, silnego oficera szerszeni, walczącego bohatersko przeciw całemu rojowi pszczół. Maja widziała z przerażeniem, jak jedna pszczoła po drugiej pozostawała martwa na pobojowisku. Ale olbrzym miał jednak przeciw sobie przeważającą ilość przeciwników. Całe gromady czepiały się jego ramion i nóg i macadełek, walcząc do upadłego. A pierwsze ich ukłucia przebiwszy pierścienie pancerza dosięgały już jego piersi. Maja ujrzała, jak się słaniał i padł zwyciężony. Bez słowa skargi, nie prosząc o łaskę, walczył do ostatniego tchnienia, jak przystoi wojownikowi.
Zaledwie padł, pszczoły natychmiast wróciły na swe stanowisko koło wnijścia, by nową rozpocząć walkę. Na widok śmiertelnie ranionego wroga, serce Maji zabiło żywem współczuciem. Powoli przygramoliła się doń i w półmroku zobaczyła, że jeszcze oddycha. Naliczyła blisko dwadzieścia ran, ale zadanych przeważnie z przodu, tak że jego złoty pancerz pozostał nietknięty. Widząc, że jeszcze żyje, Maja przyniosła trochę wody i miodu, by raz jeszcze uradować serce umierającego. Ale on przecząco potrząsnął głową i odsunął dary.
— Czego potrzebuję, to sobie sam wezmę — rzekł dumnie. — Darów od wroga nie przyjmuję.
— Ach! rzekła Maja — myślałam, że panu dokucza pragnienie.
Wtedy młody oficer uśmiechnął się do Maji i rzekł dziwnie poważnie, z lekkim tylko odcieniem smutku:
— I tak muszę umrzeć.
Maja nie mogła znaleść odpowiedzi. Zdawało się jej, że po raz pierwszy dopiero sobie uświadamia, co to znaczy musieć umrzeć. Miała wrażenie, że więcej teraz odczuwa bliskość śmierci, którą miał ponieść kto inny, niż wówczas, gdy groziła jej samej w sieci pająka.
— Och, gdybym mogła panu ulżyć — rzekła, zalewając się łzami.
Umierający nie dal jej już żadnej odpowiedzi. Raz jeszcze otworzył oczy, westchnął głęboko i skonał.
W pól godziny później wyrzucono jego zwłoki wraz z innemi przez bramy grodu. Ale mała Maja nigdy już nie miała zapomnieć tej krótkiej chwili rozstania ostatecznego. Zapamiętała na zawsze, że także jej wrogi są istotami kochającemi życie taksamo jak ona i że wszystkich czeka śmierć niechybna. Przypomniała sobie elfa, który jej opowiadał, że wraca do życia z każdym rozkwitem przyrody i gorąco pragnęła się dowiedzieć, czy także inne istoty, ponoszące śmierć ziemską, wracają do światła.
Chcę wierzyć, że tak jest — szepnęła do siebie. W tej chwili nadbiegł jednak wysłannik, wzywający ją przed oblicze królowej.
Maja zastała cały dwór zgromadzony w sali przyjęć monarchini. Nogi pod nią drżały i nie śmiała podnieść oczu v obecności królowej i tylu dostojników. Wśród oficerów stanowiących straż przyboczną królowej, brakło kilku najwaleczniejszych, a cały nastrój w sali był ogromnie poważny i uroczysty. Ale na wszystkich obliczach widniała też szlachetna duma z odniesionego zwycięstwa, opromieniając ich blaskiem sławy dobrze zdobytej.
Wtem królowa wstała ze swego miejsca i przez szeregi zgromadzonych podszedłszy do Maji, przycisnęła ją do swej piersi.
Ach, tego się Maja żadną miarą nie spodziewała, a radość jej była tak wielką, że pszczółka w głos się rozpłakała. Głębokie wzruszenie przejęło obecnych i prawdopodobnie nie było w sali nikogo, ktoby nie dzielił szczęścia Maji i nie był jej wdzięcznym za jej czyn odważny, którym ocaliła naród pszczeli i gród ojczysty.
Gdy pierwsze wzruszenie minęło, musiała opowiadać. Każdy pragnął się dowiedzieć, w jaki sposób dowiedziała się o planie szerszeni i jak się jej udało wymknąć z tej strasznej niewoli, z jakiej nie wydostała się żadna pszczoła.
Opowiedziała więc od początku do końca wszystkie swe ważniejsze przeżycia i przygody. Opowiedziała o ślicznej Migotce z migotliwemi skrzydłami, o koniku polnym, o pająku Bartłomieju, o Puku i Sepie, który ją uwolnił z niewoli u pająka i ocalił od śmierci. Gdy opowiadała o elfie i o człowieku, całą salę zaległa taka cisza, że słychać było przez ściany, jak woskoróbki miesiły wosk w ulu.
— Ach Boże — rzekła królowa — któżby przypuszczał, że elfy są tak czarujące.
I uśmiechnęła się smutno i tęsknie, jak wszyscy, noszący w sobie pragnienie piękna.
A wszyscy dostojnicy państwa taksamo się uśmiechnęli.
— Jak to brzmiała piosenka elfa? spytała królowa. — Powtórz ją jeszcze, byśmy zapamiętali.
Więc Maja powtórzyła piosnkę elfa:

Jestem tchnieniem Boga
W tym świata przestworze,
Żadna siła wroga
Zniszczyć mnie nie może.

Dziś mnie śmierć utuli,
Jutro zbudzi życie,
U zimnej matuli,
O nowym śnię bycie.

Przez chwilę panowało milczenie, tylko w głębi sali słyszeć się dało tłumione łkanie. Prawdopodobnie myślał ktoś o poległym przyjacielu.
Gdy Maja opowiadając dalej, zaczęła mówić o swej niewoli u szerszeni, oczy słuchaczy rozszerzyły się i pociemniały. Każdy myślał, w jak ciężkiem położeniu znajdowała się dopiero niedawno jedna z ich towarzyszek i ciche drżenie przebiegło zebranych.
— Okropne! rzekła królowa.
Dostojnicy szepnęli coś podobnego.
— I tak się tu wreszcie dostałam — skończyła Maja — i z całego serca proszę o wybaczenie.
Łatwo zrozumieć, że nikt nie mógł czuć urazy do Maji za jej ucieczkę. Królowa objęła ją ramieniem i rzekła dobrotliwie:
— Nie zapomniałaś swego ludu i swej ojczyzny i w sercu pozostałaś im wierną. Więc my również dochowamy ci wierności. Od dzisiejszego dnia pozostaniesz u mego boku i będziesz mi pomagać w prowadzeniu spraw państwa, bo w ten sposób najlepiej zużytkujesz swe cenne wiadomości i bogate doświadczenie, ku ogólnemu dobru i chwale.
To oświadczenie królowej powitano ogólnym chórem zachwytów.
Tak kończy się opowiadanie o przygodach Maji. Później jeszcze słyszałem, że działalność jej była bardzo w owocną dla państwa, że doszła ona do wielkich zaszczytów i zdobyła miłość i szacunek swego ludu. Czasem w ciche wieczory wchodziła na pogawędkę do pokoiku Kassandry, która się ogromnie postarzała i żyła już na łaskawym miodzie. Tam opowiadała młodym pszczółkom o swych przygodach, które z nią przeżyliśmy.

KONIEC





  1. 1,0 1,1 1,2 1,3 1,4 Brak strony. Treść (oznaczoną kolorem szarym) uzupełniono na podstawie wydania z 2016 roku, opartego na innym egzemplarzu poniższej edycji.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Waldemar Bonsels i tłumacza: Maria Feldmanowa.