Pszczółka Maja i jej przygody/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Waldemar Bonsels
Tytuł Pszczółka Maja i jej przygody
Wydawca Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Marja Kreczowska
Tytuł orygin. Die Biene Maja und ihre Abenteuer
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Leśne jezioro i jego mieszkańcy.

Ach, myślała Maja podczas lotu, oto zapomniałam spytać Pepika o człowieka. Mężczyzna tak doświadczony jak on, mógłby mi z pewnością udzielić najlepszego objaśnienia. Ale może sama w ciągu dzisiejszego dnia napotkam gdzieś człowieka. Pełna przedsiębiorczości i otuchy, swemi błyszczącemi oczyma powiodła po dalekich barwnych obszarach, rozścielających się pod nią w całym przepychu letniej krasy.
Przelatywała obok dużego ogrodu, płonącego tysiącem barw. Napotykała rozmaite owady, które w prze-locie rzucały jej słowa pozdrowienia i życzyły wesołej podróży i obfitego zbioru. Ilekroć spotykała jaką pszczołę, serce jej uderzało mocniej, bo jednak czuła się trochę winną w swej bezczynności i bała się spotkania ze znajomemi. Wkrótce się jednak przekonała, że pszczoły nie zwracały na nią żadnej uwagi.
Nagle ujrzała błękitne niebo, jaśniejące pod nią w głębi nieskończonej. W pierwszej chwili pomyślała z przerażeniem, że może wzleciała zbyt wysoko i zabłąkała się w niebie; niebawem wszakże zobaczyła, że na brzegu tego podziemnego nieba odzwierciedlają, się drzewa i z bezmiernym zachwytem poznała, że jest to ogromna cicha toń wodna, przejrzysto-błękitną w ciszy poranka. Uszczęśliwiona, opuściła się tuż nad powierzchnię wody i w zwierciedle wodnem ujrzała siebie samą, unoszącą się w powietrzu, ujrzała swe przejrzyste skrzydełka połyskujące jak czyste lśniące szkło, przekonała się, że nóżki jej leżą na ciele, jak ją uczyła Kassandra i zobaczyła piękną złotą barwę swego ciała, odbitą we wodzie.
To rozkosz prawdziwa unosić się tak nad powierzchnią wody, radowała się Maja. Ujrzała wielkie i małe ryby płynące w przeźroczystej wodzie, lub całkiem nieruchome, jak gdyby się na niej unosiły. Miała się na baczności, aby się do nich zbytnio nie zbliżyć, gdyż wiedziała, że ród rybi oznacza dla niej groźne niebezpieczeństwo.
Na drugim brzegu jeziora, na który się po chwili przedostała, zwabiło ją ciepłe sitowie i olbrzymie liście polnych róż, niby zielone talerze unoszących się na wodzie. Wybrała jeden z liści najbardziej osłoniętych, nad którym kołysały się w słońcu wysokie łodygi trzciny, przeto całkiem niemal pogrążony w cieniu. Tylko parę plam świetlnych jaśniało na nim, niby złote monety.
— Przecudnie — rzekła Maja półgłosem — wprost przecudnie. Zaczęła się trochę ochędożać, obiema rękami chwyciwszy się z tyłu za głowę, którą ciągnęła naprzód, jak gdyby ją chciała urwać. Wystrzegała się jednak ciągnąć zbyt mocno, bo chodziło wszak tylko o strzepnięcie kurzu. Następnie tylnemi nóżkami pogładziła pokrywy skrzydełek, które przegięły się ku dołowi, i czyściutkie znów odskoczyły na dawne miejsce.
Wtem podszedł ku niej mały, stalowo błękitny bąk, usiadł obok na liściu i przyjrzawszy się jej w zdumieniu, spytał:
— Czego to panienka szuka na moim liściu?
— Chyba wolno na chwilę odpocząć — rzekła. Przypomniała sobie, co jej powiedziała Kassandra, że naród pszczeli cieszy się w świecie owadów wielkiem poważaniem. Tedy postanowiła spróbować, czy się jej uda zdobyć ów szacunek. Serce jej biło jednak niespokojnie, gdyż odpowiedziała bardzo głośno i stanowczo.
Widocznie się przestraszył, widząc, że Maja nie pozwoli sobie rozkazywać. Brzęcząc niechętnie, wspiął się na źdźbło trzciny pochylone nad liściem, na którym siedziała Maja i znacznie już uprzejmiej ze swej osłonecznionej wyżyny rzekł:
— Wołałaby panienka pracować, jak to u was w zwyczaju, ale jeśli chce trochę wypocząć... Ostatecznie mogę chwilkę zaczekać.
— Wszak dość tutaj liści — rzekła Maja.
— Wszystko wynajęte — odparł. — Człowiek szczęśliw, gdy w dzisiejszych czasach zdobędzie dla siebie jaki taki kątek. Gdyby mego poprzednika nie była przed dwoma dniami pożarła żaba, nie miałbym dotąd żadnego pomieszczenia. A co noc szukać sobie innego schronienia nie należy wcale do przyjemności. Bo nie każdy ma niestety tak uregulowany ustrój państwowy jak wy, pszczoły. Zresztą pozwolę się przedstawić; jestem Jan Krzysztof.
Maja milczała, z przerażeniem zastanawiając się, jak to musi być strasznie dostać się w moc żaby.
— Czy dużo jest żab w tych wodach? spytała, sadowiąc się w samym środku liścia, by jej z wody nie widziano.
Bąk się zaśmiał.
— Proszę sobie nie zadawać daremnego trudu, — rzekł drwiąco — żaba może panienkę widzieć też z dołu, gdyż liść jest przeźroczysty w świetle słońca. Ona widzi doskonale, kto siedzi na moim liściu.
Maja opętana strasznem przypuszczeniem, że tuż pod jej liściem siedzi może duża żaba i wpatruje się w nią swemi wybałuszonemi głodnemi ślepiami, chciała szybko ulecieć, gdy w tejże chwili stało się coś okropnego, na co żadną miarą nie była przygotowaną. W pierwszej chwili zamieszania nie mogła nawet dokładnie odróżnić, co się dzieje; usłyszała tylko nad sobą cienki, ostry szum, podobny do wiatru szeleszczącego zeschłem listkowiem, a także śpiewny gwizd, donośny, gniewny okrzyk, myśliwski; równocześnie zaś przemknął ponad jej liściem lekki, zwiewny cień. Następnie ujrzała — a serce jej zmartwiało w trwodze — że duża, migotliwa jętka pochwyciła biednego Jana Krzysztofa i rozpaczliwie krzyczącego biedaka trzymała w swych długich, jak nóż ostrych chwytach. Ze zdobyczą swą usiadła na pręcie trzciny, który zachwiał się lekko pod jej ciężarem, a Maja widziała przez chwilę chybocących się nad nią tych dwoje, a także ich wodne odbicie. Krzyk Jana Krzysztofa ranił jej serce. Nie zastanawiając się, krzyknęła:
— Proszę natychmiast puścić tego biedaka, kimkolwiek pani jesteś. Nie ma pani prawa w tak despotyczny sposób zakłócać życia drugich.
Jętka wypuściła bąka ze swych chwytów, silnie go jednak przytrzymując rękoma, poczem odwróciła głowę do Maji. Pszczółka przeraziła się dużych, poważnych oczu jętki i jej złych ostrych szczypców, ale połyskliwe jej skrzydełka i wielobarwne ciało wprawiły ją w zachwyt. Migotało ono jak woda, jak szkło, jak drogie kamienie. Lękiem przejmowały ją jednak ogromne rozmiary jętki; nie rozumiała wprost swej poprzedniej odwagi i zaczęła drżeć całem ciałem.
Ale jętka ozwała się bardzo uprzejmie:
— Dziecko, co ci jest?
— Proszę go puścić, — zawołała Maja, a w oczach jej zabłysły łzy — on się nazywa Jan Krzysztof...
Jętka się uśmiechnęła.
— A czemu to tak, moja mała? spytała, a twarz jej przybrała wyraz zainteresowania, lecz także pewnej wyniosłej pobłażliwości,
Maja wyjąkała bezradnie:
— Ach, to przecież taki miły, sympatyczny pan, a o ile mi wiadomo, nie zrobił pani nic złego.
Jętka w zadumie spojrzała na Jana Krzysztofa.
— Tak, miły nieboraczek — przyznała czule, odgryzając mu głowę.
Maja omal nie straciła zmysłów, tak strasznie wstrząsnął nią ten widok. Przez długą chwilę nie mogła wydobyć słowa i oto ze zgrozą słuchać musiała chrzęstu i chrupotania, towarzyszącego rozrywaniu ciała stalowo-błękitnego Jana Krzysztofa.
— Proszę nie odgrywać komedji, — rzekła jętka, mając pełne usta i nie przestając żuć, — bo taka nadmierna uczuciowość nie robi na mnie wrażenia. Czyż wy postępujecie lepiej? Panienka widocznie bardzo młoda i nie rozglądnęła się nawet we własnym domu. Ale gdy w lecie nastąpi mordowanie trutni, to świat będzie się również oburzał i mojem zdaniem, z większą słusznością.
Maja spytała: — Czy pani już z nim skończyła? Nie miała odwagi spojrzeć do góry.
— Mam jeszcze jedną nogę — rzekła jętka.
— To proszę ją połknąć, a wtedy pani odpowiem — zawołała. Maja, która wiedząc doskonale, dlaczego w ulu muszą zabijać trutnie, irytowała się głupotą jętki. — Ale niech się pani nie odważa postąpić do mnie bodaj o jeden krok. W przeciwnym razie nie wahałabym się ani na chwilę zrobić użytku z mego żądła, Mała Maja była istotnie rozgniewana. Po raz pierwszy wspomniała o swem żądle i po raz pierwszy cieszyła się z posiadania tej broni.
Oczy jętki rzucały złe błyski. Skończyła swą ucztę a siedząc trochę przyczajona, bacznie przyglądała się Maji i wyglądała na drapieżcę, gotowego się rzucić na swą zdobycz. Ale pszczółka stała się nagle całkiem spokojna. Nie mogła zrozumieć, skąd nabrała takiej odwagi, ale wcale już nie czuła lęku. Wydała nawet cienki, przenikliwy brzęk, jaki słyszała raz u strażnika w ulu, kiedy osa zbliżała się do otworu.
Jętka rzekła powoli i groźnie:
— Jętki żyją w najlepszej zgodzie z narodem pszczół.
— I dobrze też robią — szybko odparła Maja.
— Czy pani sądzi, że ja się może boję, ja — pani? spytała jętka. Szybkim ruchem zerwała się ze źdźbła sitowia, które w okamgnieniu wyprostowało się jak wpierw i brzęcząc migotliwemi skrzydełkami sfrunęła tuż nad powierzchnię wody. Cudny to był widok, gdy się tak przeglądała w jeziorze; zdawało się, że oto dwie jętki poruszają swemi szklanemi skrzydełkami tak szybko i wdzięcznie, że w okół nich tworzy się niejako srebrna otęcza. Było to tak piękne, że Maja zapomniała o swem zmartwieniu z powodu Jana Krzysztofa, a także o niebezpieczeństwie. Nie posiadając się z zachwytu, klasnęła w dłonie, wołając:
— Cudna! Przecudna!
— Mnie pani ma na myśli? spytała jętka zdumiona. I szybko dodała: — Tak, to prawda, na brak urody uskarżać się nie mogę. Gdyby pani dopiero słyszała była zachwyty ludzi, którzy mnie wczoraj widzieli nad strumieniem!
— Ludzie? spytała Maja — och, pani widziała ludzi?
— Tak — potwierdziła jętka — ale zapewne panią będzie bardzo interesować, jak się nazywam. Otóż jestem Migotka i pochodzę z rodziny Siatkoskrzydłych.
— Ach, proszę mi coś opowiedzieć o ludziach — prosiła Maja, wymieniwszy swe nazwisko.
Jętka wyglądała na pojednaną. Usiadła na liściu obok Maji, a pszczółka na to pozwoliła. Wiedziała dobrze, że Migotka będzie się wystrzegała zbyt bliskiego sąsiedztwa.
— Czy ludzie mają żądło? spytała Maja.
— Mój Boże, a na cóżby się im przydało? odparła Migotka. — Nie, oni mają przeciw nam broń znacznie gorszą i są też bardzo dla nas niebezpieczni. Niema pośród nas istoty, któraby się ich nie obawiała, a przedewszystkiem tych małych, u których można dokładnie rozróżnić obydwie nogi i którzy się zwą chłopcami.
— Czy oni panią chcą złowić? spytała Maja całkiem bez tchu od silnego wzburzenia.
— Oczywista; czyż to panią może dziwić? spytała Migotka, rzucając wymowne spojrzenie na swe skrzydełka. — Rzadko tylko zdarzało mi się spotkać człowieka, któryby mnie nie usiłował schwycić.
— Ale poco? trwożnie spytała Maja.
— Mamy w sobie widocznie coś bardzo pociągającego — odrzekła jętka ze skromnym uśmiechem, z ukosa patrząc na pszczółkę. — Innego powodu nie znam. Zdarzało się, że moi krewni, którzy się pozwolili złapać, wycierpieć musieli męki najokrutniejsze, a w końcu ponosili śmierć z rąk swych morderców.
— Czy zostali pożarci?
— Nie — uspakajająco rzekła Migotka — tak źle znów nie było. O ile wiadomo, to człowiek nie żywi się jętkami. Tylko że w ludziach żyją niekiedy popędy zbrodnicze, które na zawsze chyba pozostaną tajemnicą niewyjaśnioną. Może się to pani wyda nieprawdopodobnem, ale zapewniam, że zdarzały się wypadki, kiedy tak zwani chłopięcy ludzie schwyciwszy jętkę, poprostu dla rozrywki wyrywali jej skrzydełka i nóżki. Pani wątpi?
— Rozumie się, że trudno mi uwierzyć w coś podobnego — zawołała Maja oburzona.
Migotka wzruszyła ramionami, a twarz jej przybrała wyraz starczy, wyryty długiem doświadczeniem.
— Ach, jeśli mam być szczerą — podjęła znów Migotka, całkiem pobladła od smutnego wspomnienia — to pani powiem, że ja sama miałam brata, rokującego najpiękniejsze nadzieje, pomimo że był trochę lekkomyślny i niestety bardzo ciekawy. Otóż wpadł on w ręce pewnego chłopca, który nań zdradnie zarzucił siatkę, przymocowaną do długiego drążka. Proszę powiedzieć, ktoby się mógł czegoś takiego domyślać?
— Nie — odparła Maja — czegoś takiego niktby się nie mógł domyślać.
Jętka spojrzała na nią.
— A potem okręcono mu czarny sznur dokoła piersi, pomiędzy skrzydełka, wskutek czego mógł wprawdzie wzlecieć do góry, ale nie uciec. Ilekroć biedny mój brat myślał, że oto już odzyskał swobodę, okrutny chłopiec ściągał go napowrót zapomocą owego sznura, którym nieborak był przewiązany.
Maja potrząsała głową.
— Trudno sobie wprost wyobrazić podobną mękę — szepnęła smutnie.
— Nie — rzekła Maja — ja dotąd byłam właściwie zawsze wesołą.
— To możesz pani Bogu podziękować — rzekła Migotka trochę rozczarowana.
Maja spytała, co się stało z żabą.
— Ach, ona! pogardliwie rzekła Migotka. — Prawdopodobnie poniosła śmierć, co jej się też słusznie należało. Bo jak mogła mieć tak twarde serce, by straszyć umierającego? Próbowała wprawdzie umknąć, ale będąc na jedną nogę kulawą i na jedno oko ślepą, wciąż tylko skakała w kółko, przedstawiając widok okropnie śmieszny. — Wnet cię bocian wybawi od męki! krzyknęłam do niej w odlocie.
— Biedna żaba — rzekła Maja.
— No, wie pani — zawołała jętka oburzona — tego jednak zawiele. Żałować żaby, to znaczy kopać dołki pod sobą samym. Zdaje mi się, że pani jest osobą bez sumienia.
— Być może — odparła Maja — nie mogę jednak patrzeć na czyjeś cierpienie.
— Och! — pocieszała ją Migotka — to należy przypisać młodości pani. Z czasem nabierzesz męstwa, moja droga. Ale teraz muszę polecieć na słońce. Bardzo tu chłodno. Żegnam panią!

Zachrzęściła cichutko i tysiąc barw zamigotało w powietrzu — barw delikatnych, łagodnych, jakie ma płynąca woda i kryształy. Migotka wspięła się przez zielone sitowie nad powierzchnię wody i Maja usłyszała jej śpiew poranny. Słuchała wzruszającego tego śpiewu, mającego w sobie melancholijną słodycz pieśni ludowej i nastrajającej serduszko Maji nawpół smutnie, nawpół wesoło,

Nad jeziora lśniącą tonią
Płynie wodnic śpiew;
Z lilij wodnych słodką wonią,
Miesza się ich zew.

Szybko minie lata krasa,
Krótki życia czas,
Śmierć za chwilę tu pohasa
I nie będzie nas!

— Posłuchaj, oto śpiewa jętka — rzekł biały motyl do swej przyjaciółki. Bujali oboje tuż nad Mają w błękitnej atmosferze pięknego dnia. Wtedy i pszczółka rozwinęła skrzydełka i cichym brzękiem pożegnawszy jezioro, uleciała w kierunku lądu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Waldemar Bonsels i tłumacza: Maria Feldmanowa.