Pszczółka Maja i jej przygody/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pszczółka Maja i jej przygody |
Wydawca | Księgarnia S. A. Krzyżanowskiego |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Marja Kreczowska |
Tytuł orygin. | Die Biene Maja und ihre Abenteuer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Gdy Maja się zbudziła, jasno już było na dworze. Zmarzła trochę pod dużym zielonym liściem, a pierwsze ruchy wykonywała tylko powoli i ociężale. Trzymając się żyłki liścia, pozwalała swym skrzydełkom drżeć i migotać, by nabrały elastyczności i otrząsnęły z siebie pył. Następnie przygładziła swe jasne włoski i wytarła sobie duże oczy. Ostrożnie wygramoliła się nieco dalej na brzeżek liścia i rozglądnęła się.
Była całkiem oślepiona wspaniałością i jasnością rannego słońca. Liście ponad nią błyszczały jak zielone złoto; tu gdzie siedziała, panował jeszcze chłodny cień.
O, cudny świecie, myślała pszczółka.
Zwolna tylko przypomniała sobie wszystkie przeżycia dnia poprzedniego, wszystkie niebezpieczeństwa i piękności. I postanowiła nie wrócić już do ula. Wprawdzie na wspomnienie Kassandry serce jej biło mocno i niespokojnie, ale to przecież wykluczone, by Kassandra mogła ją kiedykolwiek odnaleźć. Nie, na to się ona zgodzić nie może, by dzień po dniu bezustannie wylatywać i wlatywać do ula, znosić miód, lub robić wosk. Ona chce być szczęśliwą i wolną i na swój sposób używać życia, bez względu na następstwa, które ona już jakoś zniesie. Tak lekkomyślnie myślała Maja, po części też i dlatego, że nie miała jasnego wyobrażenia o tem, co ją jeszcze czekało.
Gdzieś daleko płonęła purpura słońca. Maja widziała tę jasność i blask i ogarnęło ją tajemne zniecierpliwienie. Uczula też, że głód jej zaczyna dokuczać. Więc odważnie z pogodnym wesołym brzękiem zerwała się ze swej kryjówki i uleciała w jasne, migotliwe powietrze, w cieple promienie słońca. Spokojnie szybowała ku czerwonemu jaśnieniu kwiatów, które zdawały się ją przyzywać, a dostawszy się w ich pobliże, uczuła tchnienie zapachu tak słodkiego, że była jakby oszołomioną i z trudem tylko dosięgła korony dużego czerwonego kwiatu. Wspięła się na jego skrajny sfalowany płateczek i uczepiła się go jak podpory. Aż tu wskutek lekkiego ruchu, w jaki wprawiła płatek kwiatu, przytoczyła się ku niej lśniąca srebrna kuleczka, niemal tak duża jak ona sama, przeźroczysta i mieniąca się wszystkiemi kolorami tęczy. Maja przeraziła się okropnie, jakkolwiek piękność tej chłodnej srebrnej kulki wprawiła ją w zachwyt. Przeźrocza kulka potoczyła się dalej, przechyliła się nad brzeżkiem listka, skoczyła w jasność słoneczną i spadła na trawę.
Maja wydała cichy okrzyk przerażenia widząc, że cudna kulka rozprysła się w mnóstwo drobniutkich perełek. Ale w trawie migotało teraz tak żywo i świeżo, w drżących kropelkach spływając po ździebełkach i błyszcząc niby djamenty w świetle lampy. Maja poznała, że była to duża kropla rosy, która w chłodną noc utworzyła się w kielichu kwiatu.
Zwróciwszy się znów do kielicha, zobaczyła chrabąszczyka o bronzowych pokrywach i czarnym pancerzu, siedzącego u wnijścia do kielicha kwiatu. Był nieco mniejszy od niej, spokojnie siedział na swem miejscu i przyglądał się jej poważnie, ale nie niechętnie.
Maja skłoniła mu się uprzejmie.
— Czy kulka należała do pana? spytała. A gdy chrabąszczyk nie odpowiadał, dodała: — Bardzo mi przykro, że ją strąciłam.
— Czy panienka ma na myśli kroplę rosy? spytał chrabąszczyk, uśmiechając się trochę wyniośle. — Z tego powodu nie potrzebuje się panienka niepokoić. Ja już piłem, a moja żona nigdy nie pije wody, gdyż cierpi na nerki. Czego sobie panienka tutaj życzy?
— Cóż to za prześliczny kwiat! rzekła Maja, nie odpowiadając na jego pytanie. Czy nie byłby pan tak dobrym pouczyć mnie, jak on się nazywa?
Przypomniała sobie rady Kassandry i starała się być jak najbardziej uprzejmą.
Chrabąszczyk poruszył swą lśniącą, błyszczącą głową w tylnym pancerzu. Mógł to wykonać łatwo i swobodnie, gdyż była doskonale dopasowaną i bez najmniejszego szmeru przesuwała się tam i nazad.
— Panienka widać dopiero wczorajsza? spytał i zaśmiał się niezbyt grzecznie z nieświadomości Maji. Wogóle było w nim coś, co Maję raziło, jako że pszczoły są wykształceńsze i lepsze mają manjery. Niemniej musiał być z usposobienia dobrodusznym, gdyż widząc, że Maja zawstydzona oblała się lekkim rumieńcem, zaczął do niej mówić z większą pobłażliwością.
— To jest róża — rzekł — skoro się panienka chce dowiedzieć. Zamieszkaliśmy w niej przed czterema dniami i dzięki naszym staraniom wspaniale się od tego czasu rozwinęła. Czy mogę prosić, by panienka weszła na chwilę?
Maja się zawahała; szybko jednakowoż pokonała swe obawy i postąpiła parę kroków naprzód. Chrabąszczyk odchylił barwny płatek kwiatu i razem kroczyli wąskiemi komnatami o jasno-czerwonych wonnych ścianach i przyćmionem świetle.
— Ślicznie tu naprawdę — rzekła Maja, szczerze zachwycona. — A ten zapach ma w sobie coś odurzającego.
Chrabąszczowi sprawiało przyjemność, że Maji tak bardzo się podobało jego mieszkanie.
— Trzeba wiedzieć, gdzie osiąść — rzekł, uśmiechając się życzliwie. — Z kim przestajesz, takim się stajesz — powiada przysłowie. — Pozwoli panienka trochę miodu?
— Ach — wyrwało się Maji — z największą przyjemnością.
Chrabąszczyk skinął głową potakująco i zniknął za jedną z ścian. Maja rozglądała się uszczęśliwiona. Tuliła policzki i rączki do delikatnych purpurowych portier, głęboko wdychała rozkoszną woń, pełna błogiej radości, że może przebywać w tak pięknem mieszkaniu. Jednak to wielka rozkosz żyć na swobodzie — myślała — a siedziby tej nie można nawet porównywać z zatęchłym przepełnionym ulem, w którym my żyjemy i pracujemy. Już sama ta cisza jest urocza.
W tem usłyszała poprzez ściany głośne łajanie chrabąszcza. Burczał coś, widocznie wzburzony i rozgnie-wany. a Maji się zuawało, że kogoś pochwycił i brutalnie odepchnął. Równocześnie dobiegł ją głosik cienki pełen lęku i irytacji, który mówił:
— Oczywista, gdy jestem sama, to możesz sobie pan pozwolić na ubliżanie mi w podobny sposób, ale niech tylko przywołam moje towarzyszki, to zaraz się policzymy. Jesteś pan grubjaninem. Dobrze, odchodzę. Ale nie zapomni pan nigdy, że pana nazwałam grubjaninem.
Maja przeraziła się niezmiernie głosem nieznajomej, brzmiącym ostro i gniewnie. Niebawem usłyszała, że się kłoś spiesznie oddalił.
Chrabąszcz wrócił nachmurzony z kuleczką miodu.
— Skandal — burknął — nigdzie nie można mieć spokoju przed tą hołotą.
Maja wygłodzona, zapomniawszy podziękować, nabrała szybko pełne usta miodu i zaczęła żuć, gdy chrabąszcz otarłszy sobie pot z czoła, rozluźnił nieco górny pancerz, by móc swobodniej oddychać.
— Kto tam był? spytała pszczółka, mając usta pełne miodu.
— Proszę wpierw połknąć, co panienka ma w ustach — rzekł chrabąszcz — inaczej niepodobna rozumieć, co mówi.
Maja usłuchała, a wzburzony gospodarz domu nie czekając na dalsze pytanie, wybuchnął gniewnie:
— To była mrówka. Te stworzenia sądzą widocznie, że człowiek zbiera i oszczędza godzina po godzinie, jedynie dla nich. Tak ni stąd ni zowąd, bez pozwolenia, bez zapytania, wtargnąć do cudzej spiżarni! To przecież oburzające. Gdybym nie wiedział, że u tych istot wypływa to istotnie z nieznajomości form towarzyskich, nie wahałbym się nazwać ich poprostu złodziejami.
Nagle się opamiętał i zwracając się do Maji rzekł:
— Proszę wybaczyć, że się zapomniałem przedstawić. Nazywam się Pepik, z rodu czerwczyków.
— Ja się zwę Maja — nieśmiało rzekła pszczółka; — bardzo się cieszę, że pana poznałam. Dokładnie się teraz przyglądała Pepikowi. On skłonił się powtórnie, rozkładając przytem swe macki, niby dwa małe bronzowe wachlarzyki. Ogromnie się to Maji spodobało.
— Ma pan prześliczne macki — rzekła — poprostu zachwycające...
— O tak, — przyznał Pepik, mile pogłaskany pochlebstwem — znam też swą wartość. Czy panienka chce je może zobaczyć z drugiej strony?
— Jeśli można, to bardzo proszę — rzekła Maja.
Chrabąszczyk odchylił swe wachlarzowate macki, wystawiając je na światło słońca.
— Znakomite, nieprawdaż? spytał.
— Nigdybym nie przypuszczała, że coś podobnego jest możliwem — odparła Maja. — Moje macki są całkiem niepozorne.
— No, tak, — zauważył Pepik — każdy ma swoje zalety. Panienka ma zato bardzo piękne oczy, a złotawa barwa ciała też nie jest do pogardzenia.
Mała Maja promieniała szczęściem. Nikt jej jeszcze nie powiedział, że jest w niej coś pięknego. Rozzuchwaliła się tem powodzeniem i upojona wielką radością życia, szybko sięgnęła po nową kuleczkę miodu.
— Doskonały gatunek — rzekła.
— Proszę się nie krępować — rzekł Pepik, nieco zdumiony niezwykłym apetytem swego gościa — to miód różany, w najlepszym gatunku. Trzeba tylko uważać, by sobie nie przeładować żołądka. Jest też jeszcze trochę rosy, jeśli panienka czuje może pragnienie.
— Bardzo dziękuję — rzekła Maja. — Teraz chciałabym trochę latać, jeśli pan pozwoli.
Chrabąszczyk się zaśmiał.
— Latać i zawsze latać — rzekł — to już wam pszczołom leży we krwi. Nie pojmuję tego niespokojnego trybu życia. Przecież to wielka przyjemność przebywać w temsamem miejscu; czyż nie?
— Ach, ja tak lubię latać — odrzekła Maja.
Chrabąszczyk grzecznie rozchylił przed nią purpurową portjerę.
— Jeszcze panienkę odprowadzę do skrajnego listka, z którego bardzo wygodnie będzie się wzbić w powietrze.
— Och, dziękuję, — rzekła Maja — ja mogę odlecieć skąd chcę.
— Pod tym względem ma panienka wyższość nademną — rzekł Pepik — mnie rozwinięcie dolnych skrzydełek sprawia pewną trudność.
Uścisnął jej rękę, rozsunąwszy ostatnią potjerę.
— O Boże, co za cudny błękit nieba — radośnie zawołała Maja. — Żegnam pana.
— Do widzenia — rzekł Pepik siadając na najwyższym płatku róży, by przez chwilę przyglądać się malej Maji, która prostą, pionową linją wzbijała się ku niebu, w złote promienie słońca, w czyste ranne powietrze.
Poczem westchnął tajemnie i w zamyśleniu wrócił do chłodnego, różanego kielicha. Zrobiło mu się trochę ciepło, pomimo wczesnego jeszcze ranka. Począł sobie nucić ranną piosenkę, która w purpurowych Odblaskach różanych listków i w ciepłych promieniach słońca brzmiała:
Jestem wiosny gońcem,
Mieszkam w zamku z róży,
Upajam się słońcem,
Czas mi się nie dłuży.
Gdy róża opadnie,
Życie me uleci;
Lepiej umrzeć ładnie,
Niż gnić w kupie śmieci.
A na dworze powoli wstawał wiosenny dzionek nad ukwieconą ziemią.