Pustelnia parmeńska/Tom I/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pustelnia parmeńska |
Wydawca | Bibljoteka Boya |
Data wyd. | 1933 |
Druk | Zakłady graficzne B. Wierzbicki i s-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Tytuł orygin. | La Chartreuse de Parme |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Tak więc, w niespełna miesiąc po przybyciu na dwór, Fabrycy miał wszystkie utrapienia dworaka, a serdeczna przyjaźń, stanowiąca szczęście jego życia, była zatruta. Jednego wieczora, dręczony temi myślami, opuścił salon księżnej, gdzie zanadto wyglądał na urzędowego kochanka; błądząc na oślep po mieście, zaszedł pod teatr. Teatr był oświetlony; wstąpił. Była to pusta lekkomyślność jak na człowieka noszącego jego szaty; takich lekkomyślności postanowił. sobie unikać w Parmie, która, ostatecznie, jest czterdziesto-tysięczną mieściną. Prawda iż, od pierwszych dni, wyzbył się swego urzędowego stroju; wieczorem, kiedy nie puszczał się w najwyższe sfery, był poprostu ubrany czarno, jak człowiek w żałobie.
Wziął lożę na trzeciem piętrzę, aby go nikt nie widział; grano Młodą Gospodynię Goldoniego. Wodził oczami po architekturze sali, ledwie czasem obracając je ku scenie. Ale publiczność parskała raz po raz śmiechem; Fabrycy spojrzał na młodą aktorkę grającą rolę gospodyni: wydała mu się zabawna. Przyjrzał się jej uważnie, była milutka, a zwłaszcza pełna naturalności: była to naiwna dziewczyna, pierwsza śmiała się z ładnych rzeczy, które Goldoni wkłada jej w usta, i wygłaszała je jakby ze zdziwieniem. Spytał jak się nazywa; powiedziano mu: Marjeta Valserra.
A! pomyślał, wzięła moje nazwisko, to osobliwe. Mimo swoich projektów, dosiedział w teatrze do końca sztuki. Nazajutrz wrócił; w trzy dni później znał adres Marjety Valserra.
Tego samego dnia w którym zdobył ten adres z dość wielkim trudem, zauważył wieczorem, że hrabia jest dlań nadzwyczaj czuły. Biedny zazdrosny kochanek, który dokładał starań aby się utrzymać w granicach rozsądku, otoczył młodego człowieka szpiegami, wyprawa teatralna ucieszyła go. Jak odmalować radość hrabiego, kiedy, nazajutrz po dniu w którym wymógł na sobie to aby być miły dla Fabrycego, dowiedział się, że ten, coprawda wpół przebrany w długi niebieski surdut, wdrapał się na nędzne poddasze, jakie Marjeta zajmowała na czwartem piętrze starego domostwa za teatrem. Uciechę jego zdwoiła wiadomość, że Fabrycy przedstawił się pod fałszywym nazwiskiem i że miał zaszczyt obudzić zazdrość hultaja zwanego Giletti, który w mieście grywał role lokajów, a po wsiach tańczył na linie. Szlachetny ten kochanek Marjety wymyślał na Fabrycego i odgrażał się że go zabije.
Trupy operowe składa impresarjo, który zbiera po świecie śpiewaków dostępnych dla jego kasy; wyjątkowo kompanja trzyma się przez jeden sezon, najwyżej przez dwa. Inaczej zespoły aktorskie: goniąc od miasta do miasta i zmieniając miejsce pobytu co parę miesięcy, tworzą mimo to jakgdyby rodzinę, której członkowie kochają się lub nienawidzą. Bywają tam stadła, które miejscowym galantom niełatwo przychodzi rozdzielić. Właśnie to zdarzyło się naszemu bohaterowi: Marjeta patrzyła nań wcale życzliwie, ale bała się straszliwie Gilettiego, który uzurpował sobie nad nią absolutną władzę i pilnował jej ściśle. Krzyczał wszędzie, że zabije monsignora, śledził bowiem Fabrycego i doszedł w końcu jego nazwiska. ów Giletti była to postać nader szpetna i najmniej stworzona do miłości: przesadnie wysoki i chudy, pocentkowany ospą i nieco zezowaty. Chętnie popisując się swemi talentami, zwykł był wchodzić za kulisy między kolegów na rękach lub płatał inne ładne sztuki. Godny rywal Fabrycego miał 32 franków miesięcznej płacy i czuł się bardzo bogaty.
Kiedy szpiegowie hrabiego Mosca upewnili go o tych szczegółach, miał uczucie że zmartwychwstaje. Wdzięk jego odżył; bardziej niż kiedy błyszczał w salonach księżnej wesołością i dowcipem. Nie wspomniał jej oczywiście ani słowa o przygodzie, która wróciła mu życie; poczynił nawet starania, aby jak najpóźniej dowiedziała się o tem. Miał przytem odwagę posłuchać rozsądku, który krzyczał mu próżno od miesiąca, że ilekroć urok kochanka blednie, kochanek powinien wyjechać w podróż.
Ważne sprawy powoływały go do Bolonji; dwa razy na tydzień kurjerzy przywozili mu nietyle papiery ministerjalne, ile nowiny o miłostkach Marjety, o wściekłości groźnego Giletti i o manewrach Fabrycego.
Jeden z agentów hrabiego zażądał kilkakrotnie Arlekina w pasztecie (jeden z tryumfów scenicznych Gilettiego: wychodzi z pasztetu, który rywal jego Brighella właśnie ma napocząć, i grzmoci go kijem); był to pozór aby aktorzynie darować sto franków. Giletti, przytłoczony długami, nie pisnął o tej gratce, ale wbił się w niesłychaną dumę.
Kaprys Fabrycego zmienił się w kwestję miłości własnej: w jego wieku, troski doprowadziły go już do tego, że miewał kaprysy! Próżność zawiodła go do teatru; aktoreczka grała bardzo wesoło i zabawiła go; wychodząc czuł się na godzinę zakochany. Hrabia wrócił do Parmy na wieść iż Fabrycemu grozi istotne niebezpieczeństwo; Giletti, który sługiwał niegdyś w świetnym pułku napoleońskich dragonów, odgrażał się serjo że zabije Fabrycego i przygotowywał sobie zgóry ucieczkę do Romanji. Jeśli czytelnik jest bardzo młody, zgorszy się naszym podziwem dla tego szlachetnego rysu. Był to wszelako niemały heroizm ze strony hrabiego aby wrócić z Bolonji; ostatecznie bowiem, rano, cera jego była mocno zmęczona, Fabrycy zaś miał tyle świeżości, tyle pogody! Komużby przyszło na myśl obwiniać go o śmierć Fabrycego, w jego nieobecności, dla takiego głupstwa! Ale to była jedna z owych rzadkich dusz, czyniących sobie wiekuiste wyrzuty skoro zaniedbają szlachetnego czynu; zresztą nie mógł znieść myśli aby księżna była smutna, i z jego winy.
Zastał ją za powrotem milczącą i przybitą. Oto co się stało. Pokojowa jej, Chekina, dręczona wyrzutami i mierząc rozmiar swej winy ogromem sumy jaką otrzymała w jej odpłatę, zachorowała. Jednego wieczora, księżna, która ją lubiła, zaszła do niej.
Dziewczyna nie mogła się oprzeć tej dobroci; zalała się łzami, chciała oddać swej pani wszystko co jej jeszcze zostało z otrzymanych pieniędzy, wreszcie zdobyła się na wyznanie rozmowy z hrabią. Księżna żywo zgasiła lampę, poczem rzekła Chekinie że jej przebacza, pod warunkiem że nigdy, nikomu w świecie, nie powie ani słowa o tej dziwnej scenie. Biedny hrabia, dodała niedbale, lęka się śmieszności; wszyscy mężczyźni są tacy.
Hrabina pobiegła do siebie. Ledwie zamknąwszy się w pokoju, zalała się łzami; myśl o miłostce z Fabrycym, na którego urodzenie patrzyła, wydała się jej czemś okropnem; a wszelako co znaczy jej postępowanie?
Taka była pierwsza przyczyna melancholji w jakiej zastał ją hrabina; po jego powrocie miewała ataki irytacji na niego i niemal na Fabrycego; chciałaby nie widzieć na oczy żadnego z nich; gniewała ją śmieszna — w jej oczach — rola, jaką Fabrycy gra wobec Marjety; hrabia bowiem, jak prawdziwy kochanek niezdolny do utrzymania sekretu, powiedział jej wszystko. Nie mogła się oswoić z tem nieszczęściem; bożyszcze jej miało skazę! Wreszcie, w chwili wylania, spytała hrabiego o radę; była to dla niego rozkoszna chwila, nagroda za odruch wielkoduszności który go sprowadził do Parmy.
— Cóż prostszego! rzekł hrabia, śmiejąc się; chłopiec w tym wieku goni za każdą kobietą, a nazajutrz nie myśli o niej. Czy nie wybierał się do Belgirate, odwiedzić margrabinę del Dongo? Więc dobrze, niech jedzie. W czasie jego nieobecności, poproszę aktorów aby przenieśli gdzie indziej swoje talenty, zapłacę koszta podróży; ale zobaczysz niebawem, że zakocha się w pierwszym ładnym buziaku który traf mu nastręczy... To w porządku, i nie chciałbym aby był inny... jeżeli to potrzebne, postaraj się aby margrabina go wezwała.
Myśl ta, rzucona napozór obojętnie, stała się błyskiem światła dla księżnej; bała się Gilettiego. Wieczorem, hrabia oznajmił, jak gdyby przypadkiem, że ma kurjera, który, udając się do Wiednia, przejeżdża przez Medjolan; w trzy dni później Fabrycy otrzymał list od matki. Pojechał bardzo podrażniony tem, iż wskutek zazdrości Gilettiego, nie mógł jeszcze skorzystać z dobrych chęci, o jakich Marjeta upewniła go przez mamację starszą kobietę, która służyła jej za matkę.
Fabrycy zastał matkę i jedną z sióstr w Belgirate, wiosce piemonckiej na prawym brzegu Lago Maggiore; lewy należy do Medjolanu, temsamem do Austrji. Jezioro to, równoległe do jeziora Como i tak samo biegnące z północy na południe, leży o jakieś dziesięć mil na zachód. Górskie powietrze, majestatyczny widok tego wspaniałego jeziora, przypominającego mu inne, nad którem spędził dzieciństwo, wszystko to sprawiło, iż niehumor Fabrycego, bliski już gniewu, zabarwił się łagodną melancholją. Wspomnienie księżnej łączyło się obecnie z uczuciem nieskończonej tkliwości; zdawało mu się, że z oddalenia rodzi się w nim owa miłość, jakiej nie doświadczył dla żadnej kobiety; myśl, iż mógłby się z nią rozstać na zawsze, była mu nad wyraz bolesna. W tym stanie ducha, gdyby księżna raczyła się uciec do najlżejszej zalotności, byłaby zdobyła to serce: naprzykład przeciwstawiając mu rywala. Ale ona nietylko że nie chwytała się tak energicznego środka, ale doświadczała wyrzutów iż myśl jej wciąż goni za młodym podróżnym. Wyrzucała sobie to, co nazywała jeszcze kaprysem, jak gdyby to była ohyda; zdwoiła względy dla hrabiego, który, omaniony tyloma urokami, nie słuchał zdrowego rozsądku, zalecającego drugą podróż do Medjolanu.
Margrabina del Dongo, wzywana małżeństwem starszej córki, którą wydawała za pewnego księcia z okolic Medjolanu, mogła poświęcić ukochanemu synowi ledwie trzy dni; był dla niej serdeczny i tkliwy jak nigdy. W tej melancholji, która coraz bardziej ogarniała Fabrycego, nastręczała mu się dziwna a nawet śmieszna mysl, którą natychmiast wykonał. Czy odważymy się powiedzieć, ze zapragnął się poradzić księdza Blanes? Zacny ten starzec był zupełnie niezdolny zrozumieć serca szarpanego sprzecznemi namiętnościami, dziecinnemi a niemal równemi co do siły; trzebaby zresztą tygodnia na zapoznanie go z wszystkiemi względami, wśród których Fabrycy musiał lawirować w Parmie; ale, zamierzając się go poradzić, Fabrycy odnajdywał świeżość swoich szesnastu lat. Czy kto uwierzy? pragnął z nim mówić nietylko jak z rozumnym człowiekiem, jak z oddanym przyjacielem; cel tej wyprawy oraz uczucia jakie poruszały naszym bohaterem przez pięćdziesiąt godzin jej trwania są tak niedorzeczne, iż, z pewnością, dla dobra tej opowieści lepiej byłoby je opuścić. Boję się, by łatwowierność Fabrycego nie pozbawiła go sympatji czytelnika; ale, ostatecznie, był taki; czemu oszczędzać raczej jego niż kogo innego? Nie oszczędzałem hrabiego ani księcia.
Fabrycy tedy (skoro mamy wszystko powiedzieć) odprowadził matkę aż do portu Laveno, na lewym, austrjackim brzegu Lago Maggiore, dokąd przybyła około ósmej wieczór. Jezioro uważane jest za teren neutralny; o ile ktoś nie wysiada na ląd nie żądają paszportu. A ledwie zapadła noc, Fabrycy przeprawił się na tenże brzeg austrjacki, w punkcie gdzie mały gaik wrzyna się w wodę. Wynajął sediola, wiejski bardzo chybki wózeczek, dzięki któremu mógł jechać o pięć kroków za powozem matki; przebrany był za służącego casa del Dongo, i żadnemu z urzędników policji i komory nie przyszło na myśl zażądać od niego paszportu. O ćwierć mili przed Como, gdzie margrabina i jej córka miały się zatrzymać na nocleg, skręcił na lewo drogą, która, okrążając wioskę Vico, schodzi się następnie z dróżką świeżo wytyczoną nad samym brzegiem jeziora. Była północ, i Fabrycy mógł liczyć że nie spotka żandarma. Drzewa w gaikach, które dróżka przecinała co chwilę, rysowały się czarnemi konturami liści na niebie gwiaździstem ale przesłonionem lekką mgłą. Na wodzie i na niebie panował spokój; dusza Fabrycego nie mogła się oprzeć tej cudownej piękności; zatrzymał się, potem usiadł na skale, która wcina się w jezioro, tworząc mały przylądek. Ciszę mąciła jedynie lekka fala, rozbijająca się, w regularnych odstępach, o brzeg. Fabrycy miał duszę włoską, przepraszam za niego; wada ta, która zmniejsza jego urok, polega na tem: próżność władała nim jedynie okresami, sam zaś widok cudownej piękności wprawiał go w roztkliwienie i sprawiał iż zgryzota jego stawała się mniej piekąca. Siedząc na samotnej skale, bez obawy przed policją, spowity w noc i w ciszę, uczuł iż słodkie łzy zwilżyły jego oczy i znalazł tam, tanim kosztem, jedną z najszczęśliwszych chwil.
Postanowił nigdy nie kłamać Ginie; dlatego właśnie, że kochał ją w tej chwili do ubóstwienia, przysiągł sobie nigdy nie powiedzieć jej że ją kocha; nigdy nie wymówi przy niej zakląć miłości, skoro uczucie które tak nazywają obce jest jego sercu. W upojeniu szlachetności i cnoty, które napełniało go szczęściem w tej chwili, postanowił przy pierwszej sposobności powiedzieć jej wszystko: serce jego nigdy nie zaznało miłości Raz powziąwszy to męskie postanowienie, uczuł, że spadł mu z piersi ciężar. Napomknie mi może o Marjecie; dobrze więc, nie zobaczę już Marjetki, powiedział sobie wesoło.
Upał, jaki panował przez cały dzień, ustępował pod wpływem rannego wietrzyka. Już świt rysował bladem światłem wierzchołki Alp, na północ i na wschód od jeziora Como. Masy ich, pobielone śniegiem, nawet w czerwcu, odcinają się na lazurze niebios, zawsze czystym na tych wysokościach. Odnoga Alp, wysuwająca się na południe ku szczęsnej Italji, oddziela stoki Como od stoków jeziora Garda. Fabrycy śledził okiem rozgałęzienia tych cudownych gór; świt coraz wyraźniej znaczył doliny, rozświetlając lekką mgłę wznoszącą się z ich czeluści.
Fabrycy puścił się w drogę; przebył wzgórze tworzące półwysep Durini, wreszcie ukazała się jego oczom owa wieża w Grianta, z której tak często badał położenie gwiazd z księdzem Blanes. Jakiż ja byłem ciemny! Nie mogłem zrozumieć, powiadał sobie, nawet kuchennej łaciny astrologicznych traktatów, które przeglądał mój mistrz. Sądzę, że szanowałem je zwłaszcza dlatego, że rozumiałem z nich ledwie piąte przez dziesiąte: wyobraźnia dawała im sens, i to możliwie najromantyczniejszy.
Niebawem dumania jego przybrały inny kierunek. Byłożby coś rzeczywistego w tej wiedzy? Czemu miałaby być gorsza od innych? Pewna ilość głupców i filutów umawia się, że umieją, naprzykład, po meksykańsku; narzucają się w tym charakterze społeczeństwu które ich szanuje i rządom które ich płacą. Obsypuje się ich względami właśnie dlatego, że są tępi i że władza nie potrzebuje się obawiać aby podburzyli lud, grając w dudkę jego szlachetnych uczuć! Naprzykład ksiądz Bari, któremu Ernest IV przyznał świeżo 4000 franków pensji i order za to, że odtworzył dziewiętnaście wierny greckiego dytyrambu!
Ale, wielki Boże! czy mam prawo uważać te rzeczy za śmieszne? Czy mnie przystało na nie narzekać, rzekł nagle przystając; czyż nie ten sam order otrzymał mój guwerner w Neapolu? Fabrycy uczuł głęboki niesmak; piękny i szlachetny zapał, który niegdyś ożywiał jego serce, zmienił się w szpetną przyjemność udziału w kradzieży. Dobrze więc, rzekł wkońcu z przygasłym wzrokiem człowieka niezadowolonego z siebie, urodzenie daje mi prawo korzystania z tych nadużyć, głupstwem byłoby nie brać w nich udziału; nie wypada już złorzeczyć im publicznie. Rozumowanie było wcale trafne; ale zarazem opuściło Fabrycego podniosłe i szczytne szczęście, które go napełniało godzinę wprzódy. Myśl o przywileju wysuszyła tę delikatną roślinę, którą nazywamy szczęściem.
Jeżeli nie trzeba wierzyć w astrologję (podjął starając się zmienić bieg myśli), jeśli ta nauka nie jest, jak trzy czwarte nauk, zebraniem naiwnych głupców oraz zręcznych hipokrytów, skąd pochodzi, że ja tak często i ze wzruszeniem myślę o tej złej wróżbie? Wydostałem się niegdyś z aresztu w B***, ale w mundurze i z marszrutą żołnierza wtrąconego słusznie do więzienia.
Rozumowanie Fabrycego urywało się na tem; kręcił się koło trudności, nie mogąc jej pokonać. Był jeszcze za młody; w chwilach wytchnienia, dusza jego napawała się romantycznemi wrażeniami, jakich wyobraźnia zawsze była gotowa mu dostarczyć. Nie umiał przyglądać się cierpliwie sprawom, aby następnie zrozumieć ich przyczyny. Rzeczywistość zdawała mu się płaska i brudna; pojmuję, że ktoś może nie lubić na nią patrzeć, ale wówczas nie trzeba o niej rozprawiać. Nie trzeba zwłaszcza budować zarzutów z elementów własnej nieświadomości.
Tak, mimo wrodzonej inteligencji, Fabrycy nie zdawał sobie sprawy, że jego mglista wiara we wróżby jest dlań religją, głębokiem wrażeniem odebranem w zaraniu życia. Myśleć o tej wierze znaczyło czuć, znaczyło być szczęśliwym. W jaki sposób mogłaby to być wiedza dowiedziona, istotna, w rodzaju geometrji naprzykład? Przechodził wszystkie okoliczności, w których, po zauważonych wróżbach, nie zjawił się szczęśliwy lub nieszczęśliwy wypadek, jaki zdawały się zapowiadać. Ale, wśród tego rozumowania, uwaga jego zatrzymała się z radością przy wypadku w którym wróżba okazała się trafna; dusza jego wypełniała się czcią i rozrzewnieniem; czułby odrazę do człowieka, któryby przeczył wróżbom, lub odnosił się do nich z ironią.
Fabrycy szedł nie czując przebytej drogi; jeszcze grzęznął w mętnych rozumowaniach, kiedy, podniósłszy głowę, ujrzał mur ojcowskiego ogrodu. Mur ten podtrzymywał piękną terasę, wznoszącą się przeszło na czterdzieści stóp nad drogą. Sznur kamieni ciosowych na samym wierzchu, koło balustrady, dawał mu wygląd monumentalny. Wcale niezłe, rzekł zimno Fabrycy; dobra architektura niemal w stylu rzymskim; rozwijał swoje świeże wiadomości archeologiczne. Niebawem odwrócił głowę ze wstrętem; przypominała mu się ojcowska surowość, a zwłaszcza denuncjacja brata gdy wrócił z Francji.
Ta ohydna denuncjacja stała się zawiązkiem niego obecnego życia; mogę jej nienawidzić, mogę nią gardzić, ale, ostatecznie, ona zmieniła moje losy. Coby się stało ze mną na wygnaniu w Novaro, gdzie ojcowski plenipotent ledwie mnie znosił, gdyby ciotka nie rozkochała w sobie potężnego ministra? gdyby, w miejsce tej gorącej i tkliwej duszy, miała duszę oschłą i pospolitą i nie kochała mnie z oddaniem które zdumiewa mnie nieraz. Coby ze mną dziś było, gdyby księżna miała duszę swego brata, margrabiego del Dongo?
Pochłonięty okrutnemi wspomnieniami, Fabrycy wlókł się chwiejnym krokiem; zaszedł nad fosę, naprzeciw wspaniałej fasady zamku. Ledwie rzucił okiem na ten budynek poczerniały od starości. Szlachetna mowa architektury nie przemówiła doń; wspomnienie brata i ojca zamykało jego duszę na wszelkie piękno; myślał jedynie o tem, aby się mieć na baczności w obliczu obłudnych i niebezpiecznych wrogów. Popatrzał chwilę, ale ze wstrętem, na okno pokoiku, który zajmował przed rokiem 1815. Charakter ojca odarł wspomnienia dzieciństwa z wszelkiego uroku. Nie wróciłem tam, myślał, od siódmego marca o ósmej wieczór. Wyszedłem aby pożyczyć od Vasiego paszportu, a nazajutrz obawa przed szpiegami kazała mi śpiesznie wyjechać. Kiedym wrócił z Francji, nie miałem, czasu tam zajść, nawet aby obejrzeć swoje sztychy, i to dzięki denuncjacji brata!
Fabrycy odwrócił głowę ze wstrętem. Ksiądz Blanes ma przeszło ośmdziesiąt trzy lat, pomyślał ze smutkiem, nie pojawia się już prawie w zamku, jak mówiła mi siostra; starość zrobiła swoje. To dzielne i zacne serce zmroził wiek. Bóg wie, od jak dawna nie chodzi już na wieżę! Schowam się u niego w lamusie, między kadzie albo pod tłocznię, i zaczekam aż się obudzi; nie chcę mącić snu dobrego starca; prawdopodobnie nie pozna mnie nawet: sześć lat, to wiele w tym wieku! zastanę już tylko grób przyjaciela! Istne dzieciństwo, dodał, przybyć tu, aby czuć wstręt, jakim przejmuje mnie zamek ojcowski!
W tej chwili Fabrycy wszedł na placyk przed kościołem; z nieopisanem zdumieniem ujrzał, na drugiem piętrze starej wieżycy, wąskie i długie okno, oświetlone latarką księdza Blanes. Ksiądz miał, zwyczaj stawiać ją tam, ilekroć szedł do klatki z desek tworzącej jego obserwatorjum, iżby jasność nie przeszkadzała mu czytać w planisferze. Ta karta niebios rozłożona była na wielkiej glinianej donicy, w której niegdyś rosła pomarańcza. Na dnie naczynia płonęła maleńka lampka; blaszana rurka odprowadzała z garnka dym, a cień rzucony przez rurę znaczył na karcie północ. Wszystkie te przypomnienia tak prostych rzeczy zalały wzruszeniem duszę Fabrycego i wypełniły ją szczęściem.
Bezwiednie złożył dłonie i gwizdnął w nie zcicha; niegdyś umówiony sygnał. Natychmiast usłyszał, że ktoś pociąga kilkakrotnie za sznur, którym, z wyżyn obserwatorjum, otwierało się rygiel przy drzwiach do dzwonnicy. Drżąc ze wzruszenia, wbiegł na schody, zastał księdza na drewnianym fotelu w zwykłem miejscu, z okiem przylepionem do małej lunety w kwadrancie. Ksiądz skinął lewą ręką, dając znak aby mu nie przerywał; w chwilę później nakreślił na karcie do gry jakąś cyfrę, obracając się na fotelu, otworzył ramiona naszemu bohaterowi który rzucił się w nie, zalewając się łzami. Ksiądz Blanes był jego prawdziwym ojcem.
— Oczekiwałem cię, rzekł Blanes po pierwszym wylewie czułości. Czy ksiądz trzymał się w roli uczonego? czy też, często myśląc o Fabrycym, ujrzał jakiś astrologiczny znak, który czystym przypadkiem obwieścił mu jego powrót?
— Oto śmierć moja nadchodzi, rzekł ksiądz Blanes.
— Jakto! wykrzyknął ze wzruszeniem Fabrycy.
— Tak, odparł ksiądz poważnie ale bez smutku; w półszósta albo półsiódma miesiąca po twoich odwiedzinach, życie moje, nasycone szczęściem, zgaśnie
(jak lampka, kiedy zbraknie jej oliwy). Przed ostatecznym momentem, będę prawdopodobnie miesiąc lub dwa pozbawiony mowy, poczem przejdę na łono naszego ojca; oczywiście jeśli się okaże, ze spełniłem swój obowiązek na placówce gdzie mnie postawiono.
Ty jesteś wyczerpany, zmęczony, trzeba ci snu. Od chwili gdy cię oczekuję, chowam dla ciebie chleb i butelkę wódki w skrzyni z instrumentami. Pokrzep się i staraj się nabrać tyle sił, aby mnie wysłuchać jeszcze chwilę. Jest w mojej mocy powiedzieć ci różne rzeczy, zanim noc ustąpi miejsca dniowi; obecnie widzę je o wiele wyraźniej może niż będę je widział jutro. Jesteśmy zawsze słabi, moje dziecko, i wciąż trzeba się liczyć z tą słabością. Jutro może stary człowiek, człowiek ziemny, zajmie się we mnie przygotowaniami do śmierci, a jutro wieczór o dziewiątej musisz mnie opuścić.
Skoro Fabrycy usłuchał w milczeniu, jak zwykł niegdyś, starzec rzekł:
— Zatem prawdą jest, iż, kiedy starałeś się dostać pod Waterloo, zrazu znalazłeś się w więzieniu?
— Tak, ojcze, odparł Fabrycy zdziwiony.
— Otóż wiedz, że to było wielkie szczęście; dusza twoja, strzeżona moim głosem, może się przygotować do innego więzienia, twardszego i straszliwszego! Prawdopodobnie wydostaniesz się z niego jedynie przez zbrodnię; ale, dzięki niebu, nie ty popełnisz zbrodnię. Nie posuwaj się nigdy do zbrodni, mimo największych pokus; zdaje mi się, że będzie tu chodziło o zabicie niewinnego, który nieświadomie przywłaszczy sobie twoje prawa; jeśli się przesz gwałtownej pokusie, którą napozór usprawiedliwi honor, twoje będzie bardzo szczęśliwe w oczach ludzi... a w miarę szczęśliwe w oczach mędrca — dodał po chwili namysłu; — umrzesz jak ja, mój synu, siedząc na zydlu drewnianym, zdala od wielkiego zbytku i zmierżony zbytkiem, i jak ja nie mając sobie nic ciężkiego do wyrzucenia.
Obecnie, sprawy przyszłości skończone są między nami; nie umiałbym dodać nic ważnego. Próżno starałem się wyczytać, jak długie będzie to więzienie: pół roku, rok, dziesięć lat? Nie mogłem dojrzeć; widoczniem popełnił jakiś grzech i niebo chciało mnie skarać tą niepewnością. Widzę jedynie, że po więzieniu (ale nie wiem czy w chwili opuszczenia go) stanie się to, co nazywam zbrodnią; ale, na szczęście, jestem niemal pewny, że nie ty ją popełnisz. Jeśli okażesz tę słabość, aby umaczać palce w zbrodni, wówczas reszta moich obliczeń jest jedynie szeregiem omyłek. Wówczas nie umrzesz ze spokojem w duszy, na drewnianej ławce i w białej szacie. — Mówiąc te słowa, ksiądz chciał wstać; wówczas Fabrycy zauważył ruinę czasu: starzec potrzebował blisko minuty na to aby się podnieść i obrócić ku Fabrycemu. Ten przyglądał mu się w milczeniu i bez ruchu. Ksiądz brał go kilka razy w ramiona i ściskał z niewymowną czułością. Po chwili, odzyskał dawną wesołość: Staraj się zrobić sobie legowisko wśród tych narzędzi i przespać się nieco; weź moje futra; jest ich kilka, bardzo wspaniałych: księżna Sanseverina przysłała mi je przed kilku laty. Prosiła mnie o przepowiednię co do ciebie: zachowałem te piękne futra i kwadrant, ale przepowiedni jej nie posłałem. Wszelkie wróżenie przyszłości jest wyłomem w regule i zawiera to niebezpieczeństwo, że może odmienić bieg zdarzeń; wówczas cała wiedza rozsypuje się niby domek z kart. Trzebaby mi zresztą mówić zbyt przykre rzeczy tej uroczej księżnej. Ale, ale: nie przeraź się dzwonów, które będą ci strasznie hałasowały nad uchem, kiedy będzie się dzwoniło na mszę poranną; później, o piętro niżej, puszczają w ruch wielki dzwon, od którego się trzęsie całe moje obserwatorjum. Dziś mamy świętego Giovita, żołnierza i męczennika. Wiesz, mała wioska Grianta ma tego samego patrona co wielkie miasto Brescia, co, nawiasem rzekłszy, bardzo pociesznie zmyliło mego znamienitego mistrza, Jakóba Marini z Rawenny. Nieraz powiadał mi, że mnie czeka ładna karjera; sądził że będę proboszczem wspaniałego kościoła San-Giovita w Brescii: dostałem wioskę o siedemset pięćdziesięciu dymach! Ale wszystko obróciło się najlepiej. Widziałem — może dziesięć lat temu — że, gdybym został proboszczem w Brescii, przeznaczone mi było dostać się do więzienia w Szpilbergu. Jutro przyniosę ci różne smaczne dania, ściągnięte z uczty jaką wydaję dla okolicznych proboszczów, przybyłych odprawiać ze mną sumę. Przyniosę je na dół, ale nie staraj się ze mną widzieć, nie schodź po te smakołyki, aż kiedy usłyszysz żem wyszedł. Nie trzeba, abyś mnie widział w dzień, że zaś słońce zachodzi jutro o siódmej i minut dwadzieścia siedm, przyjdę cię uściskać dopiero koło ósmej, i będziesz musiał odejść, póki godziny liczą się jeszcze dziewiątką, t. j. nim zegar wydzwoni dziesiątą. Uważaj, aby cię nikt nie widział w oknie: żandarmi mają twój rysopis i z pewnością są na żołdzie twego brata, który umie być tyranem! Margrabia jest coraz słabszy, dodał ksiądz Blanes smutno; gdy cię ujrzał, dałby ci coś może ciepłą ręką. Ale te zabiegi wątpliwej czystości nie przystały człowiekowi takiemu jak ty, którego siła tkwi w jego sumieniu. Margrabia nienawidzi syna swego Askaniusza; temu synowi przypadnie pięć czy sześć miljonów które posiada. To słusznie. Ty, po jego śmierci, dostaniesz cztery tysiące franków rocznie i pięćdziesiąt łokci czarnego sukna na żałobę dla twoich ludzi.