Pustelnik (Mniszek, 1921)/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pustelnik |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Polska T.A. |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy na obszerny dziedziniec, przed stajnie jarowskie wpadł rozhukany Machmud, ziejący ogniem z nozdrzy, z rozwianą grzywą i ogonem, niepokój zapanował wśród służby.
Wypadek z księżną zdawał się rzeczą pewną. Oglądano konia, czy nie ma jakich śladów, najsmutniejsze przypuszczenia, domysły krążyły wśród wystraszonych masztalarzów, stajennych i forysiów. Nikt nie śmiał zawiadomić o tem księcia, spożywającego właśnie śniadanie.
Wieść dosięgła szybko pałacu i strzelca księżnej. Daniło, małorus z krwi i kości, szczerze przywiązany do swej pani, nie zastanawiając się ani chwili, ruszył do księcia.
Wszedł do sali stołowej, wyprostował się, jak struna, w swej bogatej liberji i nie pytany, rzekł krótko:
— Nieszczęście!
Książę jadł właśnie ostrygi i smakowicie wyciskał na jedną sok z cytryny, z apetytem myśląc o jej przełknięciu. Podniósł niechętnie głowę i gniewnie spojrzał na strzelca. Ostrygę trzymał w palcach w zawieszeniu.
— Co się stało?...
— Nieszczęście — powtórzył Daniło tragicznym głosem.
— Jakie? — mówże, bałwanie!
— Jaśnie oświecona księżna pani spadła z konia.
Książę drgnął, lecz opanował się natychmiast.
— Łżesz! księżna nie spada nigdy — odrzekł z flegmą i zabrał się do oczekującej ostrygi.
Daniło zamienił z kamerdynerem błyskawiczne spojrzenie.
Książę był trochę stremowany, ale nie okazywał tego. Przełknął mięczaka i, biorąc drugą muszlę, spytał:
— Gdzie jest księżna?
— Niewiadomo, Machmud przybiegł sam, a skąd, też nikt nie wie.
— Koniuszy zawiadomiony?
— Tak jest. Rozjezdni wyjechali na różne drogi, szukać...
— Powozy wysłane?...
Daniło zdziwił się.
— Powozy?... Nie.
— Jesteście durnie. Czemże przyjedzie księżna?... Ruszaj do szorowni, niech wysyłają powozy w różne strony. Podawać pieczyste — rzucił przez ramię do lokaja.
Strzelec wyszedł z nieokreślonem uczuciem niepewności w swej prostej duszy: czy książę przejął się możliwością wypadku, czy nie. Wszyscy jakoś potracili głowy. Jeden książę był spokojny. Widać tak jest po pańsku — myślał Daniło i gorączkowo zajął się rozesłaniem ekwipaży.
Po śniadaniu książę zjawił się przed stajniami, z zimną krwią wysłuchał relacji masztalarzy, obejrzał Machmuda i cisnął przez zęby:
— Wściekły ogier!
Trzepiąc szpicrutą po swoich sztylpach, myślał: odważna Ena — lecz nawet sam przed sobą nie chciał się przyznać, że on na tego konia nie wsiadłby za nic.
Trwoga wśród dworu wzmagała się, gdy rozjezdni i powozy wracały z niczem. Nigdzie księżnej nie widziano.
Marszałek dworu, Onufry Orzęcki, starzec prawie stuletni, odwieczny dworzanin rodu księżnej Bożenny w Jarowie, chodził jak struty i coraz kogoś nowego wysyłał na poszukiwanie.
Książę zdenerwował się tym ogólnym nastrojem dworu i sam konno zwiedził bliższe drogi. Nadjechał wreszcie ostatni powóz pusty z ostatnim rozjezdnym i maształarzem. Podniecenie było niesłychane i już zupełna pewność katastrofy.
Służba cicho radziła między sobą. Spoglądano na księcia nieżyczliwie. Stary kamerdyner i Daniło okazywali największe zgnębienie, marszałek ręce łamał i cicho mruczał:
— Przepadło, zginęło wszystko! Jarów w rękach księcia na wieki wieków. Tegom się doczekał przed śmiercią.
A kamerdyner dodawał:
— Jak nie stanie naszej hrabianki, to z Jarowa trza umykać, bo tu psu będzie lepiej niż człowiekowi.
Daniło milczał ponuro i nie odstępował Machmuda, jakby go chciał badać. Pałac głuchy, szepty i grobowe miny lokajów i garderobianych do reszty rozstroiły księcia Krystyna. Czuł się bezradnym i z przyczyny zamącenia swego spokoju bardzo nieszczęśliwym. Był zły, że jest narażony na tyle kłopotu i taką niepewność — z przyczyny tej szalonej Eny. Gniewała go i męczyła sytuacja, która niepokój wprost nakazywała, — on zaś bał się każdego odruchu silniejszych wrażeń i wielkiego rozfalowania otaczającej go atmosfery. Właśnie z goryczą rozmyślał na ten temat, chodząc nerwowo po gabinecie, paląc, jątrząc się na żonę i lekko medytując co przedsięwziąć; bo instynktownie czuł, że cały dwór czeka już teraz na jego inicjatywę. Wtem usłyszał jakiś dziwny turkot na żwirowanym podjeździe. Obojętnie spojrzał w okno. Do ganku zbliżał się prosty wasążek zaprzężony w jednego konia, powoził chłop w siermiędze i rogatej czapce na kudłatych włosach, a za nim, na siedzeniu z kilimów, siedziała smukła, piękna amazonka, opięta w czarne sukno, i wesoło śmiała się do kogoś.
— Ena!...
Książę spojrzał głębiej.
Ujrzał cały tłum oficjalistów, służby wyższej i niższej, zgromadzonej przed podjazdem. Wszyscy skoczyli do wasągu, koniuszy pomógł księżnie wysiąść z przygodnego ekwipażu, witano ją radośnie z widocznem uszczęśliwieniem. Stajenni obiegli wystraszonego Semena ze Smolarni. Chłop był pierwszy raz przed jarowskim pałacem, gapił się, rozglądał, drapał po głowie, rezolutnie jednak odpowiadał indagacjom dworzan, ośmielony i uszczęśliwiony niespodziewanie sutym napiwkiem od księżnej.
Książę wzruszył ramionami.
Nagłe z impetem wpadła księżna, rozbawiona, elegancka, promieniejąca. Trzymała w ręku amazonkę, błyskając wytwornym butem, drugie ramię z pejczem uniosła wysoko w górę i zawołała z brawurą:
— Salve Sultano!
Książę był skrzywiony złym dąsem, milczał:
— Cóżeś taki kwaśny Kryst?... Słyszałam, że umierasz z niepokoju o mnie, tak mi tam nagadali. Ale widzę, że nic ci nie grozi szczególnego. Widziałeś mój wehikuł... na którym trjumfalnie wiózł mnie ten chłop? U... ha! dzika jazda!... trzęsie, twardo, ale coś nowego! Witano mnie za to owacyjnie. Widziałeś?!...
— Widzę, żeś... wesoła...
— Eee!... to tak?... Sultano zły. No... za co?... całą figurą padając mu do piersi; przegięta zgrabnie, zajrzała, mu w oczy z komicznie przekorną miną.
— Kryst, pocałuj... przeproś mnie zaraz.
— Ja mam przepraszać, za tyle kłopotu?...
— Za to, że mnie tak witasz ozięble, kwaśno.
Książę zaśmiał się ironicznie i odsunął ją od siebie.
— Nowy kaprys i jeszcze jeden wyskok ekscentryczności. Narażasz mnie tylko na zdenerwowanie i psujesz równowagę całego dworu...
— Doprawdy?... Ty byłeś zdenerwowany, to nie do uwierzenia. I czem?.. mojem zniknięciem czy... naruszeniem twego spokoju?
— Niespokojny o ciebie nie byłem.
— Ach... więc nawet nie to?...
Twarz młodej kobiety ochłodła.
— Wiem, że jeździsz jak... cyrkówka i miewasz fantazje zupełnie histeryczne.
— Możesz i ty jeździć ze mną jak... cyrkowiec. Pozwalam!
— Prosiłbym jednak, byś mnie uprzedzała o takich eskapadach, choćby ze względu na postawę moją wobec dworu, na moje nerwy, nie znoszące podobnych awantur... no i na moją sytuację męża, nieuświadomionego o warjactwach żony. Pewien takt przydałby się bardzo.
Książę cedził słowa, obcinając wolno cygaro i nieprzyjemnie krzywiąc dolną wargę.
Kobieta zdjęła ręce z jego szyi, chwyciła znowu suknię i, lekko zmrużywszy oczy, patrzała na męża uważnie. Wesele i radość znikły z jej twarzy. Okrył ją rumieniec usta krwawiły się ponsem i drżały uśmiechem, czy ironją.
— Czy wiesz przynajmniej, co się ze mną działo przez czas twojej... niewygodnej sytuacji? Ha, ha!...
— Jakiś nowy szus zapewne.
— O tak, nowy kaprys, nowa fantazja, nowa ekscentryczność! Ty, widzisz, jesteś bardzo dawny... a ja... trochę nowa i dlatego ty do moich... nowszych szusów nigdy nie nawykniesz, ja zaś, do tej szanownej twierdzy, w której zamykasz, na cztery spusty swój... stary takt, również nie czuję pociągu.
— Widzę to. Chcesz być lżejszą.
— Od twoich doktryn... O tak! Wybacz, że cię naraziłam na tyle... fatygi. Adieu!...
Złożyła przesadnie głęboki, dworski ukłon i wyszła szybko z gabinetu.
Książę uznał jednak, że nie wyczerpał sprawy, zepsuła mu niemal cały dzień. Z niezmąconym spokojem podążył za żoną. Znalazł ją już przebraną i wesoło bawiącą się z małym Krysiem. Malec biegał za matką z krzykiem, walił nóżkami w dywan, zanosił się od śmiechu, wywracał kozły na poduszkach, aż skry tryskały z jego szafirowych ocząt, a bujne loki trzepotały dokoła ślicznej główki. Ujrzawszy ojca, spoważniał na chwilę, popatrzył mu w oczy i rozbawienie uniosło go na nowo.
— Mamuś jechała z Machmudem, potataj... potataj... a potem Machmud bahataj!... uciek i już! — a mamuś na wózku sklyp, sklyp, ha... ha!... ha!...
Klaskał w pączki i rozdokazywał się na dobre.
Książę podszedł do żony.
— Spadłaś istotnie... Ena?...
— Nie.
— A cóż malec powtarza?... musiałaś mu opowiadać swoje przygody? Szczerszą jesteś przed synem niż przedemną.
— Machmud bahataj!... — wrzasnął Kryś nad samem uchem księcia.
— Ach... cicho smarkaty, dosyć hałasu! Niech go zabiorą. Nie lubię krzyków.
Malec stropił się, umilkł, łzy mu w oczach błysnęły. Księżna ucałowała dziecko i oddała je bonie.
— Może mi nareszcie powiesz, gdzie byłaś cały dzień?... — spytał książę.
— Czy cię to jednak interesuje?...
— Owszem, ze względu na widoczną niezwykłość tej wizyty.
— O tak, była niezwykłą — odrzekła księżna w zamyśleniu nagłem. Odwiedziłam naszego pustelnika.
— Ach... tak! Interesujące towarzystwo. Parbleu!... wyszukana kompanja. I cóżeś z nim robiła tyle czasu?
— Pomagałam mu suszyć robaki i obdzierałam żaby ze skóry dla badań przyrodniczych — zaśmiała się księżna Bożenna.
— Czy chcesz, abym odszedł?...
— O... nie. Nabrałam humoru i mogę nawet z tobą rozmawiać. Ty, Kryst, nie znasz profesora, to niepospolity człowiek.
— Pewno! wybitne są nawet jego łaty na ubraniu i przetarte łokcie.
— No, salonowcem nie jest, lecz to nie może być miarodajne wobec jego inteligencji, jego idei...
— Maniactwa i abnegactwa, — Voilà! Nie znoszę łudzi nieubranych i bez wymagań, to daje mi pojęcie bardzo niskie o ich intellekcie.
— A ja ci mówię, że intellekt profesora jest bogaciej i lepiej ubrany niż wszystkich strojnisiów, trzymających się niewolniczo mody — żywo odparła księżna. — Żebyś wiedział jaką była nasza rozmowa, ile z niej można było zaczerpnąć światła i pożytku, napewno zmieniłbyś o nim zdanie.
— Ach i oświecił cię, widzę.
— Zastanowił głęboko. Rzucił taki jakiś nowy promień — (tiens! znowu nowy) na kwestje całkiem dla mnie obce, będące u nas w zupełnym cieniu, może nawet dla wielu nieznane.
— Mówisz tak poważnie, jakbyś roztrząsała mowy parlamentarne.
— Bo to rzecz poważna.
— Hm!... Ciekawe! Skądże zaczerpnął te promienie? Z lochów cytadeli, czy ze swego cygańskiego żywota i skwaterskiej karjery?
— Karjery nie szukał, jeno za nauką gonił, rezultaty której są już i będą znane. A my, wiesz Kryst, czem będziemy w przyszłości?
Książę podniósł brwi ze zdumieniem i spojrzał na żonę tak, jakby obawiał się, że ma gorączkę.
— My będziemy zapisani z imienia, nazwiska, herbu i paranteli w naszem drzewie genealogicznem. Zostanie kilka naszych portretów i to... cały dorobek życia.
Książę badawczo obserwował mówiącą.
— Czyś się aby nie zanadto strzęsła na Machmudzie, bo wiesz, że bredzisz.
Księżna miała silne kolory na policzkach, podniecenie jej rosło.
— Ty tego nie rozumiesz, Kryst, bo i ja nie rozumiałam. My jesteśmy na niektóre rzeczy głuchoniemi i dlatego my... my jesteśmy wiesz co?... oto wielkie okrągłe zera, otaczające równie wielką kupę złota. Więcej nic... nic! świetna nicość! Ale to okropne!...
Nastało długie milczenie. Książę ręce trzymał zanurzone w kieszeniach, siedział wygodnie na kanapce i z pod czoła patrzał w przestrzeń. Zdawało się, że widzi z oddali te wielkie zera i kupę złota w środku, że rozpatruje tę przykrą wizję i nad nią się zamyśla.
Księżna, niezwykle wzruszona, zbliżyła się do męża i splatając dłonie na piersiach szepnęła z przejęciem:
— Kryst... jakie to straszne! prawda, jakie to straszne... taka nicość...
Mężczyzna skierował wzrok na nią i spytał z żartem i wyraźną satyrą w głosie:
— Czy to wpływ tego obszarpanego profesora, czy też wspomnienie byłego... ideału, który nie otaczał kupy złota — bo jej... nie miał...
Księżna zerwała się jak ugodzona kulą. Wybuchnęła z pasją.
— Ale nie był... zerem!...
Drzwi zamknęły się za nią.