<<< Dane tekstu >>>
Autor Helena Mniszek
Tytuł Pustelnik
Wydawca Wielkopolska Księgarnia Nakładowa
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Polska T.A.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Zdenerwowanie księżnej Bożenny dosięgło szczytu. Zerwała się z kanapki i krokiem gwałtownym, lecz nie bez wdzięku, przebiegła przestrzeń, dzielącą ją od lustra. Szeleścił i otulał miękko jej postać szlafrok ze złoto-miedzianej, jedwabnej materji. Fantazyjne draperje, spięte węzłem poniżej kolan, opływały ją jakby strugą płynnego złota. Ciemne, rdzawo połyskujące włosy kipiały z jej głowy falistą kaskadą na plecy, u skroni przytrzymane złotą przepaską. Szyję obnażoną głęboko, owijał dwukrotnie i spadał na piersi gruby sznur cennych pereł. Stopy w złotym atłasie ślizgały się szybko po puszystym dywanie buduaru. Siadła z rozmachem na taburecie, przegięła się w tył i ramiona, z których spadły szerokie rękawy złotej tkaniny, założyła sobie za głowę ruchem desperackim.
— Aach!... — jęknęła z widocznem znudzeniem.
Długo siedziała tak z zamkniętemi powiekami, drżącemi czarną rzęsą, naprzeciw luster, kryształów, srebrnych i złotych wykwintnych cacek, flakonów, puzderek, drobiazgów. Jej twarz ściągła, perłowa w tonie, okraszona lekkim przebłyskiem rumieńca, jakby zastygła, tylko pulsa na smukłej szyi tętniły widocznie i pierś wysoka falowała oddechem. Po długiej chwili delikatne powieki księżnej Bożenny drgnęły i uniosły się powoli; z pod rzęs czarnych błysnęły źrenice takim przepysznym szafirem, jakiem bywa niekiedy niebo włoskie lub toń morska Adrjatyku w najcudniejszą pogodę. Temi szparkami przebłyskującemi szafirem, poprzez las czarnych, złotawych rzęs, patrzała księżna uparcie na odbicie swej twarzy w lustrze. Przez krótki moment zajaśniał na jej wargach uśmiech, rozkoszny, jakby zadowolenie z własnej urody. Lecz trwało to chwilkę, ironja wygnała zachwyt, usta skrzywiły się wyraźnie i niechętnie.
— Ach, co mi z tego?!...
Zapukano do drzwi i jednocześnie wszedł do buduaru mężczyzna średniego wzrostu. Rasa szła jakby przed nim i za nim, otaczała go w koło, była w jego pańskiej postawie, w rysach wykwintnie delikatnych, w ubraniu codziennem a wytwornem, wyzierała z jego ruchów, kładła się na wązkich, bladych, prawie kobiecych rękach, widać ją było nawet w sposobie noszenia krawata i dewizki.
Księżna drgnęła; szybkim półobrotem twarzy, w stronę wchodzącego spojrzawszy, skamieniała znowu w swej nieruchomości. On z poza fali jej włosów dojrzał w ślicznym skrócie twarz i zauważył niechęć ruchu. Niezrażony, śmiało podszedł, stanął za taburetem, pochylił się i, ogarniając ją ramionami, dotknął delikatnem muśnięciem palców jej obnażonych wyżej łokcia, rzeźbionych rąk.
Otworzyła oczy, była gniewna.
— Książę sobie życzy?...
— Ciebie...
— Och!!!
— Znowu jakaś chimera?...
Usunęła go lekko, nie odpowiadając.
— Nie pojmuję cię, Eno — rzekł spokojnie, trochę; urażony i siadł opodal na foteliku, kapiącym rzeźbą, adamaszkiem, złoceniami i stylem.
— To rzecz zwykła — odparła.
— I czego właściwie kaprysisz; jesteś tak piękną....
— I to już słyszałam miljon razy.
— Trudno, nawet dla rozmaitości nie mogę powiedzieć, żeś brzydka. Żyjemy z sobą pięć lat i coraz nowe odkrywam w tobie ponęty. Sam się zdumiewam nad siłą twego uroku, którym tak mnie trzymasz.
— Kryst! przestań.
— Ależ owszem! Więc pomówmy o czem?... Niema tematu, któryby cię nie nudził; wyczerpały się wszystkie. Są kobiety, które nie lubią polityki, ale za to salonowe ploteczki uprawiają z zamiłowaniem. Inne nie chcą literatury, wolą mody, inne sport, inne znów romansują; lubią nastroje i wytwarzają je mniej lub więcej udatnie, ale rzadko zabawnie, Filozofki znowu inny rodzaj. Taka pani będzie cię karmiła rano Nietzscheanizmem, na obiad poda ci Hegla, podleje go suto sosem metafizyczno-sofistycznym, na wieczór znów Peryklesy, Sokratesy, Platony... A, a, a! aż do znudzenia. Czujesz się biednym, małym, jak polna mysz. Taka sawantka patrzy naturalnie na mężczyzn z góry, jak na istoty upośledzone i zupełnie do istnienia jej zbyteczne. Najwyżej jaki tęgi, przystojny ale zdrowy okaz samca, zwróci jej uwagę, wówczas go śledzi z pod zmrużonych powiek i szepce; voilà mon type!.,.. Jak naprzykład Eustachoweczka. Ty, Eno, przywar takich nie posiadasz, ale znowu masz inną wadę — nic cię nie bawi.
— Powiedz raczej, wszystko mnie nudzi, dręczy.
Książę Krystyn spoważniał.
— To bardzo smutne, Eno, trzeba się wyleczyć, to chorobliwe. Trzeba się rozerwać... wyjechać.
— Ach, komunał, daj pokój! wiesz, że mi i to obrzydło.
Powstała szybko, chciała biedz gdzieś w nieokreślonym kierunku, lecz on ją zatrzymał za rękę, ciągnął ją ku sobie.
— Ena... moja...
— Puść mnie, puść!...
— Nie!
Przemocą posadził ją sobie na kolanach i, ogarnąwszy ją ramionami, tulił do piersi jej głowę płonącą, pomimo, że się szarpała i chciała wyrwać z uścisku.
— Krystyn, ja tego nie chcę, puść! Ach, te wieczne czułości!
— Nie lubisz?... Szczególna ty jesteś, doprawdy! Masz temperament szalony, ale trzymasz go jakby na munsztuku. Często doznaję wrażenia, że zwalczasz go umyślnie, z pasją żeby sobie i mnie dokuczyć. Wzdrygasz się od moich pieszczot... czy i to cię już nudzi?..
— Nudzi, męczy, wstrętem przejmuje!... Nie chcę.
Wyszarpnęła się gwałtownie z ramion męża. Stanęła znowu przed lustrem i jęła czesać swe ciemno-rdzawe włosy. Książę wstał również, zapalił cygaro i, pykając dymem, chodził wzdłuż pokoju z założonemi w tył ramionami. Cedził wolno słowa:
— La!... wobec tak silnych argumentów nic mi więcej nie pozostaje, jak... nie narzucać się... księżnej pani. Nie wiem, czego ci brak. Nie pojmuję, co wpływa tak ujemnie na twe usposobienie Masz i możesz mieć wszystko, czego zapragniesz, co nawet wyczarujesz w marzeniu.
— O la la!... nie zapędzaj się, Kryst, tak daleko.
— Wiesz przecie, że na twe skinienie czeka falanga ludzi, którym tylko rozkazuj, że ja wreszcie zrobię dla ciebie bardzo dużo... co zechcesz.
— Trzymając się zasady: nic darmo. Ha... ha!... praktyczna maksyma!
Książę ochłódł, lecz mówił dalej:
— No, a środków nam chyba nie zabraknie... Mój majątek, nie licząc nawet twojej fortuny, masz u nóg.
— Tego, za czem ja tęsknię, ty mi dać nie możesz, twoje miljony również.
Książę zatrzymał się.
— A wiesz! zaintrygowałaś mnie! Ja nie mogę obsypać cię tem, czego zapragniesz? Jakto?... czy jestem za biedny — czy nie mam możności? Zdaje mi się, że egzażerujesz! Chociaż może być... tak, może być istotnie. Nawet nie jednej, dwóch rzeczy dać ci nie mogę: korony królewskiej i kochanka. To już nie leży w zakresie mej władzy. Berła odemnie nie otrzymasz, kochanka również, Ale możesz go sobie sama zdobyć, o, bardzo łatwo!
— Czy dajesz mi na to carte blanche?...
— Nie! powtarzam, że jedynie do takich żądań ręki nie przyłożę.
Ukłonił się sztywno i wyszedł z pokoju.
Księżna zaśmiała się suchym, ironicznym chichotem, zdawało jej się, że to śmiech nie jej własny, że demon jakiś śmieje się w niej jej głosem. Po szyderstwie spadło na nią gwałtowne opamiętanie, boleśnie dotknęła ją świadomość, że jest niesprawiedliwą względem męża i swego losu. Jest wszakże niezwykle obdarowaną, może się nazwać dzieckiem szczęścia, a jednak... jednak...
Popadła w tęskną zadumę.
... Ależ tak, wszystko mam, czego tylko zapragnę, w czem lubię się nurzać — myślała tępo, bez wgłębienia się w swoją istotną psychikę. Jak w zwierciadle widziała cały przepych, całą wszechwładność swego bytu; tytuł, nazwisko starożytne i znane w kraju, męża, który nie był jej wymarzonym typem, ale który kochał ją po swojemu. Miała urodę, młodość, zdrowie, wdzięk, miała zdolności, inteligencję, wielmożność jej sięgała niezwykle szerokich zakresów, oparta na fundamencie potężnym, jakim była olbrzymia fortuna mężowska i jej własna. Miljony otwierały przed nią cały świat, pozwalały jej czerpać z życia wszystko piękno i to, co ludzie szczęściem zwą. Nic nie było dla niej niemożebnego, nic trudnego do spełnienia. Zależała tylko od swej woli i swego kaprysu. Otaczał ją zewsząd przepych, zbytek, wykwint, arcydzieła sztuki, najwspanialsze kwiaty, najdrogocenniejsze rzeczy.
... Więc czegóż ja jeszcze pragnę?... Jestem wprawdzie miljonerką, mil... — jo... — ner... — ką, mogę się tarzać w złocie, jak Ali Baba. Czegóż ja chcę, czego, czego?
W przystępie gwałtownego szału wybiegła do drugiego pokoju obok buduaru, szarpnęła drzwi od szafy wbitej w ścianę i jęła wyrzucać na dywan pudełka, puzdra, szkatułki większe i mniejsze, z safianu, skóry, aksamitu. Niektóre z nich, padając, otwierały się, inne, szczelniej zamknięte, przewróciwszy się kilkakrotnie, spoczęły nieruchomo w jakiejś jakby zdumionej martwocie, jak ludzie, których z dobrobytu i wygody wyrzucono nagle na bruk. Ta niema, lecz wyraźna, fizjonomja puzder, chowających w sobie bezcenne klejnoty, niemile dotknęła księżnę. Dywan zajaśniał blaskiem drogich kamieni; tu i owdzie z pootwieranych puzder spływały z aksamitu brylanty, rubiny, jak krwawe słońca, szmaragdy. Jedno wielkie pudło czworokątne, z żółtej wężowej skóry, ciśnięte z pasją, osiadło na miejscu, ale sprężyna puściła, padło rozsunęło paszczę, ukazując wewnątrz dwa sznury wielkich pereł, które zalśniły, jak zęby rozwścieczonego potworka, Puzdro to miało fizjonomję złą, szyderczą, gotową do zemsty. — Księżna, wyrzuciwszy całą zawartość szafki, z tąż samą furją pootwierała wszystkie pudełka, wytrząsając klejnoty wprost na dywan. Robiła to z niewysłowionym szyderczym śmiechem, z wyrazem twarzy takim, jakby wyrzucała robactwo. Gdy już dywan zasłany był klejnotami, wielka pani wyprostowała się, dłonie splecione założyła za tył głowy i zaczęła się śmiać cicho, zjadliwie, z bezgraniczną drwiną w głosie, szepcąc przez zaciśnięte zęby:
— To wszystko moje, mój sezam, to zaledwo drobna cząstka tego, co posiadam. Ha, ha! no dalej! tarzaj się w tem, pław się w blasku brylantów, okraszaj się rubinami, owijaj w perły, nurzaj się w tych cennych kamuszkach, strój się w ich tęczę. Dalej-że, dalej, ha ha! — To wszystko twoje, czyż tylko to? Szczęśliwa jesteś, bogata, jak Nabob, jak Krezus. Czyż tylko to?... Czyż tylko?...
Zakręciła się na miejscu, pchnęła drzwi sąsiedniej obieralni otwierały szafy, kufry, komody, po kolei wydzierała z nich stroje świetne, oryginalne kimona japońskie, negliże, koszule z bezcennych koronek, futra, pióra. Całe naręcze ciskała na dywan obok klejnotów. Piętrzyły się przepiękne koronki, złote i srebrne lamy, cenne materje, lite złotem, hafty, jedwabie chińskie, tureckie adamaszki. Cały świat bajecznych tkanin, na wagę złota cenionych, tęcza barw, wykwint najwybredniejszego gustu, przepych. I znowu kobieta stanęła nad tym nowym sezamem, leżącym bezładnie u jej stóp.
— Ha, ha! i to moje, a jakże! Królewska garderoba, królewski zbytek! Niejedna królowa w Europie pozazdrościłaby mi tych cudów. Jak w bajce ha, ha! jak w bajce! Jakże jestem szczęśliwa, posiadając to wszystko! A czyż tylko to? Och, och, za bogata jestem! Gdyby tak wszystkie moje miljony rozsypać na ten dywan, góra, góra złota sufit by podparła, ściany rozepchała, a wtedy deptać po tem, och deptać, miażdżyć, gnieść, szarpać, rwać ten przepych, ten cud, to moje, moje szczęście ha, ha, ha!
Śmiała się przez łzy, śmiechem rozdzierającym niemal. I znowu syk przez zęby sączony.
— Po co mi to! Ach rozdać, wyrzucić, zmieszać z błotem to szczęście moje, to szczęście. Och! Och!...
Załamała ręce nad głową.
Już chciała deptać rozrzucone stroje i klejnoty, gdy w tem usłyszała za drzwiami szybkie drobne kroki, szamotanie się, szept gwałtowny i krzykliwy głos dziecka.
— Mamuś! Mamuś! Do mamusi...
Jednocześnie drzwi się otworzyły z impetem i do pokoju wpadł, jak kula, chłopczyk trzyletni; śliczny był, jak cherubin. Czarne, rdzawe loki spływały mu w puklach na ramionka, z pod równo przyciętej grzywki na czole błyszczały gniewnie oczy matki, wielkie, szafirowe, ocienione czarną rzęsą, z łukami czarnych, lśniących brwi. Czerwone usteczka ułożyły się do płaczu, tworząc podkówkę; bródka trzęsła się, powieki nabrzmiewały łzami. Dzieciak podbiegł do matki i rzucił się twarzyczką w fałdy złotego szlafroka, wybuchając głośnym szlochem,.
— Co się stało?
— Proszę księżnej pani, nie mogłam go niczem zabawić, do mamy i do mamy, wyrwał mi się i przybiegł tu, — tłumaczyła bona zakłopotana, ze zdumieniem patrząc na dywan zarzucony cennościami. Strwożone oczy podniosła na księżnę. Magnatka zauważyła jej zdumienie,.
— Proszę mi dziecko zostawić, gdy będę potrzebowała, zawołam.
Bona wyszła.
Księżna przysiadła przed malcem, który przestał płakać, tupał tylko nóżką i wrzeszczał na całe gardło:
— Do mamy! do mamy!
— Kryś cicho, nie płacz, jesteś u mamy, patrz, widzisz, jakie tu cacy — mówiła księżna pieszczotliwie, gładząc śliczną główkę syna i pokazując mu klejnoty.
Książątko spojrzało przez łzy, twarzyczka rozjaśniła się radosnym uśmiechem, klasnął w rączki i usiadł pomiędzy klejnotami, chwytając je w małe garsteczki. Księżna położyła mu na kolanach kolje z rubinów. Wielki djadem brylantowy włożyła mu na główkę. Dziecko z podniesionemi rączkami jęło wołać:
— Kyś cacy, Kyś cacy!...
Księżna bawiła się wybornie, Djadem wypadł z wątłych rączek, stuknął na dywanie. Kobieta mimowoli drgnęła.
— Rozbije się, szkoda! Ach, mniejsza o to!
— Masz, Krzych, nowe cacko — rzekła podając kilka sznurów różowych pereł.
Książątko nie mogło się nacieszyć; cisnąc kolje do piersi, biegło do drzwi.
— Bońci, bońci, pokazię ciaci.
Księżna nie zatrzymała malca. Słyszała tupot małych nóżek przez długi szereg pokojów i wołanie dziecka. Gdy zapanowała cisza, zachmurzyła się, łowiąc jakby w niewód mnóstwo rozpierzchłych myśli; tłoczyły się do mózgu natrętnie; jedne ginęły, inne napływały, tworzył się chaos, bezład. Jedna zatrzymała się dłużej i zaniepokoiła.
— Marnotrawnica jestem! Za te sponiewierane klejnoty mnóstwo ludzi biednych miałoby dobrobyt, szeregi nędzarzy przestałyby być nędzarzami, ile łez otartych, ile jęków w radosny uśmiech zamienionych, ile niedoli ustąpiłoby miejsca szczęściu... A tu... walają się, jak śmiecie, takie skarby...
Przez niedomknięte drzwi ujrzała idącego lokaja. Zastukał i wszedł, niosąc w ręku kolję pereł.
— Proszę jaśnie oświeconej księżnej pani, odebrałem to z rączek małego księcia, nie wiem, skąd wziął, czy...
Spojrzał na rozrzucone klejnoty, na stroje, leżące bezładnie, i umilkł, patrząc tylko wystraszonym wzrokiem, na dywan i na księżnę, siędzącą wśród skarbów.
— Dlaczego zabrałeś to dziecku?..
— Bo... myślałem...
— Trzeba było zostawić.
— Mały książę wybiegł na balkon i zobaczył księcia pana jadącego konno, wołał na konia i machnął kolją, byłby upuścił na ziemię pod kopyta, więc wyjąłem z rączek, nawet nie gniewał się, zajęty był koniem.
— Nie mów — mały książę, tylko Kryś, dzieci tak małych nie tytułuje się. — Czy książę pojechał?...
— Tak jest, proszę jaśnie oświeconej.
— Każ mi osiodłać konia, albo nie, poczekaj, wołaj panny Anastazji.
Gdy służąca weszła, księżna nie patrząc na nią, wydawała polecenia.
— Pochowaj to wszystko do szaf, klejnoty do pudełek i do szafki, klucz oddasz mi potem, teraz podaj amazonkę, którąkolwiek, prędko!
W dziesięć minut potem księżna, opięta jak posąg w ciemne sukno, stanęła przed stajniami, lustrując przeprowadzane przez masztalarzy wierzchowce. Konie jakby rozumiały, że to popis, rewja przed komendantem. Szły z gracją, z fantazją, niekiedy majestatycznie z pompą wielkopańską, to znowu z lekką — kokieterją i wdziękiem tanecznym. Przechodząc koło swej pani, więksi faworyci wyciągali szyje, rżąc cicho i węsząc chrapami. Księżna klepała je po karku lub dała klapsa w nozdrza, z uśmiechem, czasem niecierpliwie. Szereg koni następował nieskończenie.
— Osiodłać mi Machmuda!
Twarz masztalarza wyraziła zdumienie i obawę,.
— Jaśnie oświecona księżno, niebezpiecznie to... w ściekły ogier.
— Proszę spełnić rozkaz.
Masztalarz zaciął zęby i odszedł.
Gdy księżna zbliżyła się do siodła, szalony arab rzucał się w podskokach.
Dwuch masztalarzy trzymało go przy pysku, koniuszy, który nadszedł, podał księżnie dłoń drżącą z obawy, inny dygnitarz stajenny czuwał z drugiej strony siodła. Księżna jednym susem znalazła się w kulbace i, zgarnąwszy wodze, rzekła sucho:
— Dziękuję, proszę odstąpić.
Koń oswobodzony skoczył gwałtownie, zaczął cofać się w tył, przysiadać, munsztuk trzymał go silnie. Kierowany ręką śmiałej amazonki, podcięty energicznym pejczem, rzucił się naprzód i znowu tańczył, wspinał się, ciskał głową, kopytami walił z góry, aż huczał bruk i skry szły z kamieni, Koniuszy dosiadł drugiego wierzchowca, chcąc pani bez opieki nie puścić. Lecz ona krzyknęła zdyszana:
— Proszę zostać! pojadę sama...
— Ależ... księżna pani...
— Pojadę sama! Otworzyć bramę.
Jeszcze kilka susów nieprawdopodobnych, Machmud wspiął się w górę, dał młyńca, szarpnął się, prychnął i ostrym kurc-galopem runął w bramę. Księżna swobodnie puściła wodze; koń, odczuwszy wolność, pognał zdwojonym pędem, rwał naprzód, niby huragan, pochłaniając drogę przed sobą.
Księżna upajała się szalonym pędem, od czasu do czasu szarpnęła munsztukiem, pobudzając Machmuda, bieg jego stawał się nieledwie napowietrznym, leciał z szybkością strzały, mijał drzewa przydrożne. Droga, ocieniona gęsto drzewami, biegła równą Iinją jasną, w świetliste słoneczne plamy, wskroś pól, falujących pierwszą zielenią o jedwabnym połysku i chrzęście. W cichym powietrzu była słodycz miodowa, nasiąkła zapachami, i jakiś spokój bezmierny, który napawał jednocześnie rzeźwością i energją.
Księżna Bożenna uspokoiła się znacznie, przemożna siła natury ukoiła jej stargane nerwy, fala gorącej krwi napływała do żył, ocuciła młodą, życiową wenę.
Wierzchowiec z amazonką wyglądali, jak duża torpeda, mknąca z chyżością pocisku przez przeczyste fale rozsłonecznionego powietrza. Wiatr majowy świstał koło uszu księżnej, rozwiewał jej włosy nad czołem. Ona zaś wchłaniała w piersi pełnym haustem ten szampan eteryczny, płynący szerokim prądem. Myśli księżnej rozpierzchły się, cała jej istota żyła tylko słońcem majowem i tą jazdą szaloną. Z drogi wysadzonej drzewami wpadli na groblę wśród olch. Było tu grzązko, woda chlupała pod kopytami konia, który zwolnił biegu, wpadając w lekkiego kłusa. Machmud rozgrzał się i nabrał werwy, jakby podniecił go również zapach łąk. Parskał głośno i gryzł wędzidło; wypadały mu z pyska duże kłapcie białej piany; wygięta, piękna szyja zlana potem, lśniła w słońcu przepyszną barwą hebanu. Koń kołysał księżnę na swym grzbiecie, sam niby na sprężynach huśtał się na prętach gęsto nałożonej faszyny na błotnej grobelce. Zapach bagna i błotnych porostów zawiercił w nozdrzach mocno, jak tabaka.
Cieplej tu było jeszcze niż wśród drzew, gdyż słońce biło w wodę prawie prostopadle, zalewając gorącem złotem całą przestrzeń. Bagniska te i przyboczne łąki księżna lubiła, były one bowiem jakby ilustracją wiosny, jej uosobieniem. Nad niezmierną bujnością traw i kwiecia unosiła się istna chmura motyli, obłok komarów, muszek i pojedyńcze, ostre strzały śmigających ukośnie jaskółek. Roztocz pastelowa i barwna, wonna, bujna i ruchliwa.
Odzywały się w bagienkach solowe głosy żab, kumkami nazywanych, i na dane hasło powstawały rozhowory głośne, lecz rytmiczne, urozmaicone często wrzawą głosów kłótliwych lub znowu pojedyńczem kumkaniem. Księżna zasłuchała się trochę w tę muzykę monotonną, bezbarwną, lecz piękną w swej prostocie i rozmarzyła. Grobelka tymczasem i łąki zostały w tyle, dokoła rozległ się szum znamienny potężnych sosen, prostych jak maszty o korze miedzianej, o koronach bujnych, sięgających niemal obłoków. Machmud kłusował po czarnej, korzeniastej drodze wśród lasu rzadkiego jeszcze, gdyż olbrzymie sosny stały tu odosobnione jak pikieta przed zwartą armją boru. Po kwadransie kłusowania wśród tych filarów leśnego przedsionka wierzchowiec wpadł nagle w ciemną nawę lasu. Chłodniej tu było i mroźniej, lecz poważnie, jak w świątyni. Słońce, przesiewane przez gęste sito igliwia, rzucało miljardy iskier złotych w głębiny leśne, różowiąc przepysznie gładkie pnie, iskrząc się na świeżych piórach paproci. Bór milczał głucho, zdawał się być zaklętym, żadna gałązka nie drgnęła, żaden szmer nie płoszył uroczystej — ciszy. Księżnę przeraził ten las surowy a potężny, dreszcz nią wstrząsnął zimny, uderzyła konia pejczem; Machmud popędził cwałem. Droga dość szeroka, chociaż pełna sęków i korzeni wiła się kręto, pośród niebotycznych korytarzy sosen i jodeł, których baldachimy zwisały nad drogą, jak olbrzymie sztandary. Niekiedy Machmud wchodził w istne tunele gąszczów; księżna wówczas odchylała gałęzie, napawając się ich odurzającym aromatem. W jednym takim tunelu, zatopionym w igliwia i wachlarze jodeł, zatrzęsionym niskim podszyciem leszczyn, Machmud nagle prychnął i skoczył w bok przerażony. Z pod grubego pnia jodły odpowiedziało mu tukanie, rechtanie i łomot racic. Księżna ujrzała przez sekundę ogromny, najeżony łeb dzika z błyszczącemu gniewnie oczkami; białe kły zalśniły przy wydatnym zjadliwym ryju i czarno-ruda masa przewaliła się ciężko z tupotem i fukaniem w czarną otchłań podszycia, tylko swąd specyficzny dziczyzny podrażnił powonienie. Machmud parsknął niecierpliwie, wyrzucając delikatnemi nozdrzami ordynarną woń. Spotkanie z potężnym parwenjuszem leśnym zdenerwowało go; drżał szlachetną skórą i nie szedł już stępa, lecz kłusował ostro, wpadając w galop, pomimo gąszczów i wązkich krętych przesmyków. Księżna leżała prawie na szyi konia, chroniąc się od zaczepiających ją gałęzi, tętent głośny leciał po lesie, budząc milczące knieje. Rozhukany koń z amazonką przylepioną doń prawie, gnał tak z pół godziny, aż wypadł z boru na niewielką polanę leśną, otoczoną czarnym murem sosen i omszałych, sędziwych jodeł. Pośrodku stała prosta chata, kryta słomą, z czerwonym kominkiem i bocianiem gniazdem na węgle dachu. W oddali widać było niedużą szopę, kilkanaście sągów drzewa wykarczowanego i ułożonego pracowicie. Pomiędzy borem, z którego przycwałował Machmud, a chałupą, pędził po korzeniach wartki strumień, miejscami spieniony, to znów gładki jak sztaba żelaza. Woda była w nim koloru czarnej kawy, żywicą i smołą nasiąkła a chłodna i nadzwyczaj bystra. Nieco wyżej, na wzgórku stała studnia z żurawiem, opodal pasł się na łące koń, spętany na przednie nogi. Skakał dziwacznie i ociężałe, rozwiewając przytem grzywę olbrzymią i zamaszysty ogon.
Machmud zwietrzył sadybę ludzką i ujrzał skaczącego krewniaka, a chociaż odrazu poznał, że to prostak, jednak obyczajem istot kulturalnych zarżał gościnnie, akcentując zarazem wyższość swego rodu. Rżał z temperamentem, lecz dystyngowanie, raczej konchami nozdrzy niż głosem. — Porozumienie trwało krótko, gdyż spętany prostak nie chciał się zaznajamiać z arystokratą z pałacowych stajni; majdnął łbem kilka razy brutalnie i, odskoczywszy na przyzwoitą odległość, zanurzył głowę w kożuchu soczystej trawy.
Rżenie Machmuda zbudziło osadę. Z chaty wyszedł na próg człowiek już stary, ale młodzieńczy w ruchach, średniego wzrostu, suchy, z głową bardzo niezwykłą w typie. Twarz o rysach wydatnych wyrażała siłę i charakter, oczy szare, stalowe, przyćmione cienką powieką, głębokie były bezdennie, spokojne, poważne i tak łagodne jak u dziecka. Nie nosił zarostu, tylko bujne, krzaczaste brwi i przerzedzoną lecz jeszcze niezłą czuprynę, lekko szpakowatą. Cała postać pomimo prostego niemal w swej skromności stroju była jednakże niepospolitą i zupełnie otoczeniu nie odpowiadającą. Ręka, którą przykrył powieki od blasku słońca, raziła trochę przy całości, była również sucha i dość drobna, ale powleczona skórą opaloną i zgrubiałą jak u wyrobnika.
Księżna podjechała wolno; z przyległej szopy gapił się na konia i na nią parobek z siekierą w ręku.
— Dzień dobry, profesorze!
— Witam „jasną z pałacu“, tak nazywa księżnę mój dryblas. Ale gdzież on jest?... Semén, Semén!
Księżna zręcznie zeskoczyła z siodła. Staruszek oddał chłopcu zgrzanego Machmuda, przestrzegając miejscową gwarą, aby dobrze pilnował konia.
— On go nie utrzyma, niech go lepiej przywiąże w szopie, rozkiełzna i da trochę trawy.
— Że też księżna nie bała się takiego bucefała?... Toż to i ogier! Chyba ponosił, co?... bo zlany, jak wodą, księżna także zmęczona.
— Machmud zląkł się dzika, a przytem szalenie prędko jechałam.
— Książę pozwolił na tym koniu, samej?...
— Nie prosiłam go o pozwolenie. Będę u pana dziś na obiedzie. Czy dobrze, profesorze? — zajrzała mu figlarnie w twarz.
Stary pan uśmiechnął się.
— Proszę uniżenie na kaszę ze słoniną i kwaśne mleko, to moje menu. Trochę nie książęce. Ot... ot...
— Zgoda na kaszę! Jak tu u pana zawsze ładnie, co za powietrze, niczem Tyrol! Lubię Smolarnię!
Młoda kobieta upadła na zielony puch trawy, pod olbrzymim dębem stojącym o kilka kroków od chaty, oparła się na łokciach i z uśmiechem zamyślonym patrzyła na czarny las, tonący w powodzi złotego południa. Była to widocznie ulubiona poza księżny, gdyż profesor ani słówkiem nie zaprotestował; usiadł spokojnie na ławce pod ścianą chaty i ręce położył na kolanach. Długą chwilę trwało milczenie. Siwe, dobre oczy pustelnika spoglądały na księżnę trochę pobłażliwie a trochę tkliwie; palce rąk niecierpliwiły się na kolanach. W reszcie pierwszy przemówił nizkim głosem:
— Księżna znowu się nudzi... Hę?...
Żadnej odpowiedzi.
— Może jestem natrętny?...
— Chyba do mnie się to stosuje, przerywam panu samotność i pracę, Ale... proszę mi wybaczyć! Tak na mnie kojąco działa Smolarnia i pańskie towarzystwo, że doznaję tu najmilszych wrażeń w tej pustce. Panu zapewne sprawiam dystrakcję; nie lubi pan ludzi...
— Och, nie lubię, czy może lepiej nie chcę ich?... Za dużo ich miałem, zanim doszedłem do przekonania, że się można bez nich obejść. Ale księżna, kiedy jest sama, sprawia mi radość.
— Czy to zdawkowy kompliment?...
— Nie umiem w ten sposób rozmawiać.
— Dziękuję. Ja wiem, że mnie pan trochę lubi, tylko mego męża nie.
W tej chwili księżna parsknęła szczerym, swobodnym śmiechem.
— Ach, pamiętam, było to zeszłego lata w sierpniu. Cała nasza wakacyjna socjeta dowiedziała się skądś o pustelniku zamieszkałym w Smolarni od miesiąca, no, więc z prośbą do mnie, aby ich tu przywieść. Miałam kłopot! wykręcałam się długo, w końcu byłam zmuszoną uledz. Posądzono mnie już nawet, że ukrywam tu kochanka; zakrawało to na romantyczną historję. No i przyjechaliśmy konno, brekami, powozami. Cały Jarów się zwalił; polanka ta wyglądała jak pole elekcyjne; miny zaciekawione, oczy rozglądają się bacznie. Ha, ha, ha, — zanosiła się od śmiechu.
— A bohatera romansu ani śladu, drapnął! Hipohondryk jeden!
— A tak, a bohater drapnął! Co za intuicję pan miał szczególną, żeby się tak schować. Jasnowidzący!?
— I... bez tego się obyło, Poprostu ot... ot... siedziałem sobie na brzegu lasu, ot tam, za sągami i delektowałem się jakimś robaczkiem, aż tu patrzę, najazd! Żaden goniony przezemnie turkuć podjadek nie zmyka tak do nory, jakom ja zmykał do mego wykrotu pod zwaloną jodłą.
— A szukali profesora długo w lesie, w szopie, pomiędzy sągami, ach, jak się śmiałam z radości, że pana nie zobaczą. Umyślnie tak się zachowywałam, żeby intrygować. Kilka osób było przekonanych, że to spisek, że ukrywam tu kogoś i ostrzegłam go. Szczególnie Eustachowa drżała z ciekawości, wietrząc romans.
— Ona wszakże swego Strzelca nie ukrywa, wolnomyślna niewiasta — przerwał profesor półgłosem.
— Właśnie! W końcu mąż mój zdenerwował się; otworzył drzwi chaty, wprowadził wszystkich do środka i oglądali sobie romantyczne milieu; lupy, lupki, mikroskopy, tabliczki z zasuszonymi robakami, zioła, księgi, zeszyty, zielniki, spartańskie łóżko, garderobę, ha, ha, ha! Zdaje się, że garderoba najelastyczniej ich przekonała.
— Kochanek księżnej Bożenny w powypychanych na kolanach spodniach i z powycieranymi łokciami. Awantura! — uśmiechnął się profesor.
Księżna popłakała się ze śmiechu.
— No i za mały jakiś, za szczupły, cóż to za kochanek?! — Niech się profesor nie krzywi, stwierdzam tylko to, co zauważyłam, zresztą znam tych gogusiów i gogusiowe. Uśmiechały się dyskretnie niby zażenowane, ale oglądały każdy szczegół mniej lub więcej cenzuralny.
— Wiem, wiem, nawet moje notatki w kieszeniach poprzewracali.
— Ach, cóż pan chce?! Szukali przecież jakiegoś billet doux, jakiś liścik, schadzka, czy moja fotografja, a tu nic i nic! Coś tam hrabia X. wyczytał o kręgosłupie jakiegoś potworka leśnego, któraś z dam o odrostku ogonowym u jakiegoś szanownego skorupiaka i koniec! Najmniejszego szczególika romantycznego, żadnego śladu zagadki, Rozczarowanie! Eustachowa sarknęła: „to jakiś nudziarz, może kwakier“, ktoś szepnął „czasem i naturaliści miewają chwile“, ogólnie jednak wszyscy wyszli skwaszeni, nie udała się eskapada, bo naturalista siedział w wykrocie.
Księżna umilkła, wyciągnięta na trawie, niby długa liszka ciemna, Z pod sukna amazonki wysunął się śliczny but, lakierowany, jak cacko. — Szybkim ruchem zdarła, mały trykorn z głowy i cisnęła go daleko.
— Profesorze! czemu się pan boi ludzi, co oni panu zawinili? Nie jest pan ani piękną kobietą, której zazdroszczą inne piękne lub mniej piękne niewiasty, nie jest pan miljonerem, któremu także zazdroszczą i utopiliby go w łyżce wody różni ludkowie, niezależnie od tego schlebiają mu i dbają o znajomość z nim...
— Nawet dopuszczeni do sympatji chcą zostać przyjaciółmi od serca, — sarkastycznie rzucił profesor.
— A tak przyjaźnią się, żeby przy pierwszej okazji wyśmiać się i ogadać. O, znam to doskonale! już mnie nie nęci przyjaźń szczególnie z babami; wolę mężczyznę w roli przyjaciela.
— Hm! tylko, że ot, w tym wypadku to się zwykle inaczej kończy i inaczej świat to ochrzcił.
— Imbecile! no ale przyjaciółką pana już mi chyba wolno być, — uśmiechnęła się wdzięcznie.
— Prawdopodobnie, — z komiczną powagą odparł profesor, — chociaż moja teorja głosi: nikomu nie ufaj, — tak może i mnie... ot... ot...
— Ee, pan już taki... zrobaczywiały!
— Dziękuję za łaskawy, książęcy żart.
— No, bo profesorunio tak ciągle z temi tam robaczyskami, że nawet do Jarowa nie chce przyjechać. Oboje z mężem zapraszamy ciągle i nic z tego.
— Za wielki tam przepych, za dużo tam ludzi, istne kasyno, moja pani.
— Otóż to właśnie, manja pustelnicza! Wracam do tematu; dla czego pan ludzi nie lubi?...
Profesor Medard Hruda zasępił się, zaczął palcami bębnić sobie po kolanach, powieki zasunął całkiem na oczy i długo milczał, wreszcie rzekł, jakby się tłumacząc:
— Nie tyle nie lubię, ile się ich obawiam i ot, unikam ich sobie, skutecznie dla własnego zdrowia. Siedzę w lesie jak grzyb, pewny tu, że już mnie nikt w żadnym barszczu gotować nie zechce. Do pańskich sosów jako przyprawa, jestem też niezdatny, bo stary, robaczywy, jak księżna mówiła, trułbym ludzi, a toż na co? Każdy i tak prędzej czy później truciznę połknie, na co ja mam być tym aptekarzem? Na świecie czuję się strasznie już starym i źle mi, a — tu ot, jak młodziak jaki, tu ot ja sam sobie królem, a poddany tylko Bogu. Rozwielmożniłem się, śmiałe miewam myśli; że ta cała natura dla mnie, bór dla mnie rośnie, dla mnie szumi, kwiaty dla mnie pachną, ptaki dla mnie śpiewają, woda w źródle dla mnie tryska, choć ona smolna, ale moja. Czasem to już myślę, że i słońce dla mnie świeci, taki ja magnat! A na świecie tak, cóż, robaczek ja maleńki, pyłek, ale do niczyich butów nie przylgnę, za twardym orzech do zgryzienia. Trudny byłem dla ludzi, a ludzie dla mnie, bo to i niewiadomo co?... w salonie za mały, a w przedpokoju za wielki. Ot tobie ananas! Kłopotliwa figura.
— Wszakże pan nie był salonowcem, tylko pracownikiem dużej miary, uczonym.
— Et, jaki tam uczony!
— Jest pan w swej dziedzinie sławą.
— Księżna pani bardzo łaskawa. Ludzie mnie nazywali warjatem, maniakiem, idjotą starym. Jak się to często słyszy dokoła siebie i wyczytuje się to z ludzkich min, to ot człowiek sam w siebie zwątpi, sam się stuka w rozum, czy aby nie wyparował. Ludzie wszyscy tacy wielcy, tacy mądrzy, tak szybko z miernoty wyrastają w genjuszów, że choć ty się marny prochu w mysią dziurę chowaj razem ze swymi robakami i skryptami. I ot, głupiałem wśród łudzi. Prawdy mówić im nie wolno, a słuchać bredni ludzkich znowu ja nie mogłem. Awantura! Jak się komu podobało kłamać, albo delikatniej blagować, toż trzeba było słuchać z miną skupioną, zachwyconą albo pokorną, zależnie od wysokości i jakości podmurówki owego kłamcy.
— Jakto, podmurówki?
— A ot, bo różne bywają; jeden ma łeb pusty, jak wydrążona dynia, ale stoi na złotej podmurówce i ot, już wielki, na co jemu mózg, jak ma złoty postument. Hę?!... Inny rękoma własnej zarozumiałości i brutalności postawi ci sobie piedestał taki wysoki, że go na nim i nie dopatrzysz, a na złote czy inne, urojone wyżyny skakać nie każdy ma zdolności, no i nie każdy chce. Eh, pani moja, dużoby gadać!
— Niech pan mówi, lubię słuchać pana.
— Jak starego zrzędę, hę?...
— Och, nie, wiem, że pan mówi prawdę, bo to prawdziwe o tych piedestałach. A jeśli kto nie posiada podmurówki takiej, siakiej lub owakiej?
— To wszystkie kozy na niego skaczą.
— Voyons, dobrze, lecz bywają wyżyny cenniejsze niż złoto. Co wtedy? Takie nie są plastyczne, trzeba je dopiero przeczuć i odczuć, potem ocenić. A toż za wiele trudu dla większości ludzi. Co bije w oczy, to łatwiejsze. Intuicja gnieździ się nie w każdym umyśle, a cóż dopiero umiejętność oceny takiej abstrakcyjnej wyżyny. Księżno droga, mało żyjesz na świecie, więc nie wiesz, że ludzie nie lubią w niczem zadawać sobie trudu; co łatwiejsze to lepsze, co bogatsze to pewniejsze, co błyszczy to cenniejsze, a szperać, doszukiwać się prawdy he, he, za wiele ambarasu. Zresztą prawda pi, pi, pi! to bardzo niepopularna i niestrawna potrawa; boją się i unikają jej ludziska. Skosztować jej niebezpiecznie, rozsmakować się w niej i bliźnich ją częstować, to już spokój przepadli Si vis vera loqui, disce pati. Sam cierpisz i komuś sprawiasz wątrobiano żółciowe zaburzenia. Najlepiej prawdę do torby i precz od ludzi! w las! tak, jak ja dawno już zrobiłem. W kazamatach, w lochach dziesiątego pawilonu odwykłem od ludzi. Ot... ot... już tak; natura człowieka uszlachetnia, a życie wśród ludzi upadla. Tu się oddycha szeroko, swobodnie, umysł nabiera mocy, serce uczucia, dusza jakoś potężnieje. Eh! tylko natura! to życie! tu dopiero szczerość i prawda mają swój rozkwit! Ot... ot... już tak!...
— Więc pan już zupełnie zwątpił, że są ludzie szczerzy?...
— Są, owszem, ale nie wielu ich, bo nie można wierzyć w każdą akcentowaną szczerość. Ja mam taką maksymę co do tego: Kto zbyt głośno szczerość własną reklamuje, ten najzręczniej bliźnich swoich okłamuje.
— Pan za ostro sądzi ludzi i jest zbyt wielkim pesymistą.
— Tylko praktykiem, badałem ludzi, miałem z nimi dużo do czynienia, toż ich i poznałem do gruntu. Rozróżniam odrazu wszystkie ich gatunki. Nawet ich nie sądzę surowo; nie mam do tego prawa i sam jestem ułomny. Jeden tylko rodzaj potępiam stanowczo.
— Już wiem, fałszywych. Czy tak?...
— Otóż właśnie, uśmiech na ustach a w sercu szyderstwo, gniew, zazdrość, zawiść i inne podobne gady, wszystkie pokryte uprzejmością zdawkową; gdybyż tylko uprzejmością, to gorzej, że pozorami przyjaźni, nawet serdeczności. To się nazywa wcale ładnie — dyplomacja, modna teraz bardzo i miękko brzmi, dużo elegancciej niż ordynarny fałsz — chociaż jest tem samem. Wolę otwartego wroga, niż ukrytego za takim słodkim parawanikiem bo ten łatwiej ugryzie, a jad ma bestja żrący, rana po nim ropieje.
Rozległ się nagle gwałtowny tętent na polanie, jednocześnie profesor i księżna ujrzeli rozpędzonego jak burza Machmuda, który przeciął ukośnie polankę i znikł w lesie. Z za węgła chaty wypadł przerażony parobek, robiąc mimiczne, desperackie ruchy i bełkocąc z przestrachu.
Profesor zerwał się z ławki.
— Cóżeś zrobił najlepszego, Semén.
— Jej Bohu! ja jemu ne zdużał, wełykij a silnyj jak czort! — tłumaczył małorus, waląc pięściami w piersi.
Księżna zaśmiała się.
— Nic mu nie będzie, zemknął na południowy obrok do Jarowa, pomyślą tam, że spadłam.
— Ot, książę się przerazi. Czy wiedziano w pałacu dokąd księżna jedzie?
— Nikt nie wiedział, będę tu siedziała dotąd, aż trafią na ślad.
— Może Semena wysłać do Jarowa?
— Nie trzeba! Niech się profesor nie kłopoce. Czy tak go już zmęczyłam? Mieliśmy przecie jeść obiad, ową kaszę, bardzom ciekawa i trochę głodna.
— Prawda, prawda. Ot mi gościna na Smolarni! Słońce akurat na zenicie stoi. Semen! szykuj połudenek, a żywo!
— Dla jeja sijatielstwa toże? — spytał chłop, prostując się po żołniersku i patrząc z niedowierzaniem.
— Toże, toże! A możeby księżna wolała jeść tu, na powietrzu, hę?...
— Ależ tak cudownie! będzie prawdziwa majówka.
Semen wyniósł mały stolik i z wielkiem namaszczeniem nakrył go białem płótnem. Ustawił dwa głębokie talerze z grubego fajansu, położył łyżki, poczem znikł na dłużej.
Księżna przypatrywała się tym przygotowaniom z zajęciem i uśmiechem. Przyszło jej na myśl, że mąż jej w Jarowie siada również do stołu, ale jakże inaczej; we wspaniałej sali z dębowemi buazerjami, zdobnej w stare portrety, wśród zgrai lokajów, stół pełen sreber, świetnej porcelany, kryształów, kwiatów; wnoszą wykwintne śniadanie, wina... ech! jakie to nudne i od dzieciństwa znane. A jednak można żyć i tak jak tu, na Smolarni i nawet przyjemnie, prawda, że bardzo pierwotnie....
Odgadując trochę jej myśli, profesor zagadał.
— Pewno księżna obiaduje tak pierwszy raz. Hę?...
— Istotnie pierwszy, ale mam wielką przyjemność, tak tu miło.
— Hm, nowość bawi. To gorzej, że mój dostojny gość będzie głodny; bo frykasów nie mam, a znowu książę będzie niespokojny, też śniadania jeść nie będzie, czekając na księżnę.
— Ach, przyzwyczajony do moich fantazji, śniadania dla mnie pewno nie odłoży.
Semen wniósł hładyszeczkę z mlekiem zsiadłam, czerpak zwany hohlą i salaterkę pełną kaszy jęczmiennej ze skwarkami. Znalazł się czarny, pachnący chleb i dwa płaskie, podpieczone na rumiano podpłomyki pszenne. Profesor żwawym i wytwornym ruchem wskazał księżnie ławkę pod ścianą.
— Proszę uprzejmie na skromny posiłek, skoro miły gość nim nie gardzi. Proszę.
Księżna z ładnym uśmiechem zerwała się z trawy.
— Jestem doprawdy zachwycona i głodna. Ach i podpłomyki są, brakuje tylko miodu i szarańczy, byłoby jak na pustyni.
Pustelnik strzepnął palcami.
— Ha, prawda! Szarańczą służyć nie mogę, nawet zasuszoną, ale miód jest. Semen dawaj miodu!
Profesor poszeptał coś chłopu na ucho, a gdy odszedł zajął się gościem z wytwornością światowca. Księżna sama nakładała mleko na talerze, apetycznie było chłodne i fałdziste, przetkane kremową śmietaną. Gdy napełniła talerze, roześmiała się wesoło.
— Śliczna sielanka! Ale na co nabierzemy kaszy, niema talerzyków deserowych.
— A no, niema! — zafrasował się gospodarz — to już mój cały serwis. Musimy jeść z jednej salaterki, więc tak, księżna będzie jadła ze swojej strony, a ja ze swojej, dobrze? może się nie pobijemy?
— Z pewnością! Ha, ha, gdyby to Eustachowa widziała! Ale ja mogę pana przejeść, jak to mówią, bo mam szalony apetyt.
— Aby na zdrowie i aby smakowało.
Księżna wzięła łyżkę, spojrzała na nią nieufnie, ze zdumieniem, zastanowiła się, oglądając ją bacznie choć dyskretnie, nawet poczerwieniała trochę. Stary to zauważył.
— Nie srebrna, pani moja, nie, zwyczajnie blaszana. Semén w miasteczku na targu kupił, ale cienka przynajmniej; drewnianą to i ja nawet nie mogę jeść, za gruba jakaś, do ust przykro wkładać. Takie ot ma człowiek wybredne przyzwyczajenia.
— Pan wybredny?! Ach, profesoruniu, żyjesz jak święty na pustyni. Ale cóż, nie chcesz nic z Jarowa przyjąć, jesteś dumny, jak król.
— Dumny na swych śmieciach i dobrze mi. Taki ot jestem dzik! Cóż tam, mleczko smakuje z blaszanej łyżki?...
— Wyborne! widzi pan, że pochłaniam żarłocznie.
— Ale kasza w ząbki kole. Hę?...
— Cóż znowu, bardzo smaczna, tylko pić mi się chce, więc wolę mleko.
— Dyplomacja, pani moja.
— Nieszkodliwa profesorze — uśmiechnęła się wdzięcznie.
Semén wniósł ostrożnie dwie, dziwnego kształtu wazki, pełne miodu ciemnego i gęstego jak roztopiony bronz, w płynie tkwiły dwie łopatki małe, zręcznie wystrugane, snać świeżo wykończone. Zapach pszczelny i syty rozszedł się łagodnie, jak woń skoszonego siana w parne południe, łub kwitnącej lipy.
Księżna klasnęła w ręce.
— Miód! jaki apetyczny! Cóż za osobliwe naczynia, z czego to jest?
— Zeszłoroczne tykwy, przecięte na pół i wydrążone, a łopatki miejscowego snycerza, Semena, zrobione ad hoc. Miód już świeżo podebrany, wiosenny, bardzo smaczny, z pierwszych ziół i kwiatów, przedziwnie aromatyczny. Proszę niech księżna spróbuje, do podpłomyków to będzie deser.
Młoda pani rozweselona niezwykłą ucztą, nabierała bursztynowego płynu na drewnianą łopatkę i sącząc go z wysoka na podpłomyk, zachwycała się przezroczystością ulepu, błyszczącego złotem w słońcu, zanurzyła potem białe zęby w lepkiej słodyczy, chrustając zarazem podpłomyk.
— Wyborny, przypomina mi się Anglja; tam jadają miód na deser. Ależ ja się u pana uraczę jak nigdy! Czyj pan był w Anglji?
— Byłem w Londynie, Szkocję znam lepiej i trochę Irlandję.
— Pan chyba zna cały cały świat, z brzega w brzeg, prawda? Od bieguna do równika?
— Ot, tak znowu nie, bieguna nie znam, a równik:.... trochę tam za gorąco, lecz wytrzymałem nie gorzej od tubylców. Księżna przecie także zna środek Afryki, fiordy norweskie.
— Polewaliśmy na równiku, jeżdżąc na słoniach, a potem odpoczywaliśmy w wygodnych szałasach-pawilonach. W fiordach marzyłam na pokładzie statku spacerowego. Ale to nie to, czego bym chciała. Pan zepewne inaczej używał tych cudów?...
— Toż pewno, że bardziej pierwotnie. Mieszkałem w pustyniach dla swych badań przyrodniczych. Polowałem i ja, ale samotwór z jednym krajowcem i z psem tylko. Hej, hej, dobre to były lata, młode, silne, zapalne. W pomroce już one, pokryte mętnią czasu.
Pustelnik westchnął, podniósł w górę głębokie swe dobre oczy i zamyślił się z rzewnym jakimś uśmiechem na świeżych jeszcze, jak jagoda jesienna, ustach. Napływały doń wspomnienia dni minionych, dni, które już zapadły w przeszłość, by nie odrodzić się nigdy w cudnej swej jawie; dni, które już spopielały przez czas i teraz na popieliskach swych wydają jeno piękne kwiaty wspomnień. Profesor zrywał je układając w równianki, oczyma, zda się, widział ich barwy, zapatrzył się, zasłuchał w ich szmery, zapomniał jakby o obecności księżnej.
Młoda kobieta trąciła go lekko.
— Profesorze kochany, zbudź się, bo jesteś w ekstazie wspomnień, jakby — wniebowzięty, A tu wszakże Smolarnia, lasy wołyńskie, nie podzwrotnikowe puszcze.
— Tak, tak, ot, przepraszam księżnę. Zadumałem się o fali życia, która się już rozbiła o brzeg; żaden wicher już jej na pełne morze nie wyrzuci. Tu na tej polanie mój port, ostoja po tułaczce życiowej. I miła, bardzo miła przystań, z łaski księżnej otrzymana.
— Z jakiej tam znowu łaski? profesorunio kpi! Wybrał sobie mieszkanie jak prosty osadnik, bez żadnych wygód. Przecie to śmieszne, żeby nawet krowy, ani konia, ani nic, nic z Jurowa nie przyjąć, czy to się godzi?!
— Ale mam las, łąki, wyręby, drzewko.
— O co się targowałem do upadłego, chcąc nam za to płacić, ha, ha, ha! nam dzierżawę płacić! Nawet tego prezentu nie chciał pan darmo przyjąć od rodaczki. Skandal!...
— Przyjąłem, księżno kochana, ot, i przyjąłem... i mam przytułek dla szlachetnej głowy, naturę bogatą, dziewiczą, stosunkowo prawie jak pod równikiem, zwierzęta, ptaki, owady, a głównie swobodę i kraj rodzinny. Ach, paniż moja droga, co znaczy miłość do ziemi rodzinnej, ty jeszcze tego nie znasz. Szorowały moje nogi różne lądy, wszystkich części świata, oczy widziały cuda, najśmielsza wyobraźnia milkła z zachwytu, a tęsknota do Wołynia żarła duszę, piła krew serdeczną. Nostalgia to straszna rzecz! Ani mi się śniło, że będę kiedyś koczował w naszym borze, na ziemi, gdziem się urodził. I gdyby nie spotkanie księżnej na statku pod Pireusem, nie znałbym obecnej rozkoszy. Ot... ot... już tak!...
— Niech profesor doda, gdyby nie rzucona przez niego piosenka małoruska — „U sosida chata biła“ — Przecie usłyszeć coś podobnego na wodach Archipelagu, można zdrętwieć; będąc wołynianką oczywiście. Udawałam, że drzemię na leżaku, a pan, biorąc mnie za zmęczoną morską chorobą lady angielską, o kilka kroków odemnie, oparty o burtę pokładu, patrzał na błękitne fale morza swemi dobremi oczyma i tęsknie nucił dumki wołyńskie. Pamiętam, że bałam się spłoszyć chwilę najlżejszym ruchem, zastanawiając się jednocześnie, kto pan jest, raczej kim być może? Odgadłam romantyka, bo to było łatwo, lecz nie przeczułam przyrodnika.
— Robaczywego w dodatku.
— A fe! drugi raz mi pan to wspomina.
— Toż nie z gniewu, nie z obrazy, pani moja. A co do księżnej, to nie myślałem, że angielka, ale, że greczynka z pokolenia Afrodyty, żyjąca za późno, w czasach upadku starożytnej Attyki, kiedy już nie stawiają świątyń boginiom i zabrakło Praksytelesów, genjalnych odtwórców piękna. Dla tego też spóźniona prawnuczka Afrodyty smutna i znudzona.
— Fiu, fiu! — świsnęła księżna łobuzersko, — co za olimpijskie porównanie. Wcale ładne, wcale!
— A ot, tak sobie myślałem, patrząc na piękną damę, drzemiącą na leżaku. Aż tu raptem, Chryste ty panie! słyszę, a moja greczynka śpiewa, dalszą strofkę dumki, najczystszym małoruskim akcentem: „Pijdu meży lisy i hory, pijdu meży tiomnyje bory.“ — Oszalałem, pani ty moja, coś mię porwało z miejsca i rzuciło do kolan księżnej. Pierwszy raz od pacholęcych lat, kiedym z Wołynia wywędrował, usłyszałem dumkę tego kraju, śpiewaną przez inne usta. Boże ty mój, co za szczęście miałem w piersi!
— Płakał pan, jak dzieciak, klęcząc przy mnie i całując mnie po rękach — szepnęła księżna ze wzruszeniem. — Pamiętam wybornie; właśnie wtedy wszedł mąż z kapitanem statku.
— A jakże! Ot mi dziwowisko! Książę oniemiał, a kapitan posunął się do mnie prędko przerażony, myślał pewno, żem zwarjował. Wszakże mnie znał dobrze. Na wyspach robiłem wycieczki kapitańską szalupą, obdarzałem go muszlami, za któremi przepadał. A jednak w owej minucie gotów mnie był zrzucić z pokładu, tak się zgorszył i obruszył za moją konfidencję z księżną. On sam do księżnej wzdychał tajemnie.
— Nawet nie bardzo tajemnie — zaśmiała się. — Kokietowałam go zawzięcie, ostrzegał mnie ten stary pastor anglikański — pamięta pan? — że mogę doprowadzić do katastrofy; bo kapitan, zamiast na busolę patrzał w gwiazdy i w moje oczy, A wtedy in gratiam spotkania się rodaków, kapitan wyprawił nam uroczystość na statku; zżymał się na profesora za niepicie szampana, orkiestra grała, tańczyliśmy! Uh! wesoło było na Archipelagu!
Zerwała się z ławki.
— Dziękuję profesorowi za obiad, nasyciłam się aż nadto. Co tu tak pachnie?
— Czeremchy kwitną na brzegu lasu, chyba je tu ręka Boża nasiała, bo jest mnóstwo, toż tu przepaść kwiecia, macierzanka okadza moją chatę, mięta rośnie pomiędzy karczami...
— Chodźmy w bór, profesorze, zgoda?
— Ot tobie masz! ja ciągłe w borze siedzę. Pokażę księżnie osobliwość: węża pięknego, wiem, gdzie się chowa.
— Dziękuję za łaskę!
— Wszak oswojony i nie gryzący.
— Czy pan i w Himalajach i w Congo oswajał węże?...
— Pytonów, Boa, to nie, bo mógłbym się znaleźć w brzuszku którego z tych żarłaczy. Ale hodowałem pyszny okaz jaszczurki Gekona, jedyny gatunek, wydający głos; gdy ją trącić lub gdy kogo ujrzała w nocy, w dzień prawie niewidoma, wydobywał się z jej paszczki dźwięk, jakby pytający — tok... ktooo... szik... szik... hekko... Mój towarzysz, Hindus, brał to za czary i bał się jej, a przytem i mnie jak ognia. Drugą oswojoną przezemnie jaszczurką była Hetterja, bardzo rzadki gatunek, z brzusznemi żebrami, Najlepiej lubiła przebywać w moim rękawie, Śliczne zwierzątko. — Hodowałem również Marabuty, ale to obrzydliwe ptaszyska, zupełnie tutejszy,,czynownik”, skrzydła, jak poły fraka urzędowego wiszące, chudy, na długich nogach, z myszkującym nosem i dobrą torbą na „wziatki“.
— A papug pan nie miał?...
— Nie lubiłem! Ot, już tak! papugi i małpy zanadto przypominają ludzi, papugi z języka, a małpy z postaci i obyczajów. Raz w pustyni Congo, zabiłem goryla, tylko dla tego, że o mało nie rozszarpał mnie i — przewodnika. Miałem wrażenie straszne, że zabiłem człowieka. Był to piękny okaz, chciałem go wypchać i oddać do gabinetu zoologicznego w Warszawie, Ale cóż ot, nie mogłem się do niego zbliżyć dla zdjęcia skóry, bez tego podłego uczucia, że to potworny trup ludzki. Taka ot głupota, nie do darowania. Nas dwuch tylko było w puszczy, przewodnik bał się, czy brzydził i także nie chciał.
— A ja lubię małe małpeczki, takie głupiutkie, idjotyczne potworki.
— Tfy! hadkie małpy! — W zagrodzie mojej nad Zambezi miałem różne zwierzęta: węże, ptaki, czworonogi. Najlepiej lubiłem małego słonia, nazywałem go „mużykiem“ i żyrafkę panienkę. Tak się ślicznie wdzięczyła smukłą szyjką i przymilała pysznemi oczyma, jak owalne agaty. Rzęsy czarne i taaakie... ot, podawała główkę miękko, pieściwie, żeby ją łechtać po rożkach.
— Mówi profesor, jak o kochance.
— Ot, bo kochałem tę swoją panienkę, aż mi ją zastrzelił krajowiec złodziej, jak skubała sobie liście „mokali“ czyli akacyj, niby dziewczyna rwąca wiśnie z drzewa. Tylem ja widział, zbójów kilku, konno dogonić ich ani sposobu. Zresztą już poco? Nie mogłem się uspokoić, takie to było śliczne, mądre i dobre.
Profesor westchnął ciężko, jakby istotnie po stracie drogiej osoby. Szedł ze zwieszoną głową, czyniąc rękami ruchy desperackie. Tyle żalu i smutku było w całej jego postaci i w twarzy, że księżna zamyśliła się, ciekawie go obserwując. Wiatrem strącone, padły na pustelnika białe płatki czeremchy, kwitnącej opodal. Uśmiechnął się, ujął w palce delikatne welinki kwiecia i jak do małych dzieci przemawiał do nich.
— Ot... ot... opadacie już? Szkoda! Roztrwonicie całą kiść kwiatu w ten sposób, smarkatki jedne!... A całości się trzymać! a pachnąć w kupie!... nie latać osobno! Zachciało się motylki naśladować... Widzicie ich... ot... ot...
— Czemu się pan nie ożenił, profesorze?...
Zapytanie zgrzytnęło trochę.
Pustelnik stanął i utkwił w księżnej zdumione oczy.
— Awantura! a toż co?... Ja żonaty?... ot tobie masz! A mnie to poco było ot, ot!...
— Bo jest w panu tyle uczucia, że lepszego ojca rodziny trudno by znaleźć. Mówię szczerze, pan by umiał kochać, nie tam żyrafy i Hetterje, ale kobietę wybraną, dzieci, dom, rodzinę.
Hruda zaśmiał się.
— Księżna sobie kpi ze starego? Co jabym z żoną robił w swojem życiu koczowniczem i czembym ją utrzymał przy sobie materjalnie i moralnie?...
— No, nie oddawałby pan tak jak teraz wszystkich dochodów na cele społeczne i na biednych, więc może by wystarczyło?
— Eh! za mały cel, żeby poświęcać większe. Żona? dla mnie żona, może jeszcze piękna? He, he! A toż nudziłaby się przy mnie potępieńczo, z mojemi mikroskopami i owadami, a ja razem z kufrem, zawierającym zdobycze moje, jeszcze bym musiał ciągać żonę? Bóg strzegł!
— Zostałaby w kraju lub gdzieś za granicą.
— Hm! Ot, to już lepiej nie narażać się w takich warunkach na różne możliwe kolizje. Bo cóż tam ja?... tetryk, robociaż; ni piękny, ni romansowy, ani salonowy elegant, ani bogaty, ani demoniczny, jak kobiety lubią, ot takie dziwadło!
— Jest pan przedewszystkiem obrzydliwy cynik — ładnie pan maluje kobiety? Tyran! Trzyma się pan zapewne zasady: sapiens sufficit sibi?
— Nie, księżno, taki zarozumiały nie jestem, aby się za mędrca uważać, ja się rządzę inną zasadą: providentia est melior poenitentia. Pani moja, czyż możliwa symbioza jakiegokolwiek gatunku niewieściego z takim, jak ja dziwakiem włóczęgą?! Ot, niema o czem i mówić!
Machnął ręką z lekceważeniem, przecinając kwestję...
Księżna miała na ustach pytanie, tyczące się ewentualnych przeżyć erotycznych i uczuciowych profesora, lecz niedyskrecja ta nie spłynęła z jej warg, zatrzymana pewnikiem nagłym, że byłaby nieprzyzwoitością wobec starca, który nawet w swej postawie miał coś, co nakazywało szacunek.
Po długiej minucie ciszy kobieta zagadnęła miękko, jakby pragnąc złagodzić poprzedni, niepotrzebny zwrot rozmowy.
— Wiele już profesor przebył różnych siedzib dłuższych w swoim życiu.
Staruszek ożywił się natychmiast.
— A ot, w Himalajach koczowałem pięć lat; na stokach Dhawalagiri u stóp Gaurisankaru dwa — i rok błąkałem się, wspinając na stoki Kintschindjunga, to spadając w doliny. W Congo mieszkałem rok, nad Zambezi półtrzecia roku, w Kalifornji, w lasach i stepach jako skwater — trzy lata, w Tatrach i Karpatach dwa lata, w Queenslandzie pół roku i w Japonji rok. To były najdłuższe siedziby moje, pozostawiły dobre wspomnienia. A tak po kilka, po parę miesięcy to gdzie mnie nie było!?... Na przylądku Dobrej Nadziei, na Celjonie, w Nowej Zelandji, na Madagaskarze, na wyspie św. Heleny, gdzie łowiłem wśród skał ostatnie supiry Napoleona; w Chinach, w Palestynie, przy Sfinksie, który jest największym filozofem świata, bo nic nie mówi, a najwięcej widział. Meksyk znam wybornie, wszystkie stany amerykańskie i Brazylję. Najlepiej jednak lubię całą Afrykę, Azję południową, głównie Indje oraz wszystkie wyspy pomiędzy Azją i Australją.
— A Europa? Co w Europie?
— W Europie, ot, prawdę powiedziawszy, Karpaty i Wołyń, no i stary, — ale stary, nie nowy Rzym; drogę na Wezuwjusz, którą przebyłem parą razy, wyspy Balearskie, Sycylję; lubię też Archipelag.
— A Włochy, Capri, Paryż, Riviera, Szwajcarja?...
— Za dużo tam ludzi i cywilizacji!
— Gotów profesor i ze Smolarni jeszcze uciec po kilku latach. Pragnienie nowych wrażeń poniesie w świat. Ja to znam.
Pan Medard Hruda spoważniał bardzo, poczem rzekł uroczyście głosem stłumionym, jakby wykonywał przysięgę:
— Nie, stąd nie ucieknę; tu niosła mnie tęsknota całego życia. Ziemia tutejsza wołała mnie, a ja się ku niej kłoniłem całą siłą ciężkości, aż i przyciągnęła. Tu już zostanę.
Starzec był wzruszony, ze łzą pod powieką. A bór wołyński słyszał i zaszumiał radośnie, lejąc swe miodne wonie i szepty dostojne na głowę podróżnika, który po wielorakiej tułaczce, po obcych lądach i morzach w nim szuka swej ostoi; jak syn w ramionach praojca.
Usiedli na zwalonym chojarze, pokrytym już sędzilizną mchu siwego, mając za podnóżek zielone kożuchy młodych mchów, ścielących miękkie łoże spoczywającemu pradziadowi. Profesor zasłuchał się w gwarę boru, księżna siedziała cicho z pochyloną głową, opartą na dłoni.
— Jaki pan jednak szczęśliwy.
Starzec drgnął.
— Kto szczęśliwy... ja?...
— No, tak, że może pan tak spokojnie mówić sobie — to mój port i ostoja — więc już za niczem nie tęskni?... Ja tak nie potrafię...
— Hm!... będąc w wieku księżnej, ja bym chyba zabił tego, ktoby mi wskazywał takie ciche dożywocie, mówiąc: — to twój port. Ale obecnie przekraczam siedemdziesiątkę; to, droga księżno, nieco więcej niż jej dwadzieściapięć lat. Ja mam już za sobą młodość, wiek średni, dojrzały, któryś tam stopień starości, i to wszystko co mi życie dać mogło, co potrafiłem sam z niego wyłowić. Mam za sobą nietylko idee, mam... czyny — wyrzekł prawie szeptem, jakby się wstydząc własnych słów.
— Ma pan sławę; nie trzeba być zbyt skromnym.
— Mam pracę, pani moja... ot! nieprzemarzyłem życia, nie zmarnowałem darów Bożych, bo nie próżnowałem. To dar Boski największy!
Słowa te zastanowiły księżnę. Wpatrzyła się bystro w mądrą twarz pustelnika i spytała z lekkim niepokojem:
— I nigdy pan nie doznawał nudy, apatji, zniechęcenia do życia, nigdy nie nawiedzał pana spleen, pragnienie nirwany?...
Pustelnik żachnął się niecierpliwie.
— Spleen, nirwana?... modne wyrażenia na określenie modnych chorób, grasujących w naszem społeczeństwie, jak żółta febra nad Gangesem. Qt... wytworna, arystokratyczno-literacka szata, w którą się owija jak w bawełnę dla przyzwoitości zwykłe, nagie próżniactwo. Taj hodi! — jak mówi mój Semen... A na cóż pragnienie nirwany temu, kto w niej siedzi po uszy. Hę!... ot... ot... już tak!...
— Jeśli ktoś za czemś tęskni, ten chyba w tem nie siedzi, wedle pańskiego wyrażenia, — sarknęła księżna.
— Czemże jest życie wasze, choćby księżnej z mężem, jeśli nie nirwaną?... Jestem, jak tabaka w rogu!
— Ja również i zdaje się, że pan mnie nie rozumie?
Księżna była rozdrażniona.
Blady uśmiech błysnął na ustach profesora, chwilę namyślał się, przeważał na wadze swego sumienia: — warto, czy nie warto? — szale przeważyły: — warto i trzeba!
Stary podniósł głowę.
— Co książę i księżna robią w życiu i jak zużytkowują młode lata?
Piękna pani uczuła się zaskoczoną.
— Czy pan mnie pyta?
— No... tak.
— Pytanie dziwne! Jakto, co robimy?... Pan chyba wie?...
— To nie odpowedź, księżno. Ja wiem, to za mało. Powinni o was wiedzieć wszyscy współpracownicy... kraj, ale inaczej. Ja wiem tyle: Oboje księstwo jesteście piękni — to nie wasza zasługa; bywają piękni i chłopi. Jesteście rasowi; — to już wynik długowiecznej kultury rodu, łączenia pierwszych gatunków z najpierwszymi. Jesteście miljonerami; — to także nie wasza zasługa, jak Vanderbildta lub Morgana, amerykańskich miljarderów. Oni sami dorobili się tych miljonów, wam zaś dał je kraj rodzinny, raczej hojność królów — i umiejętne dobieranie małżeństw w celu ciągłego uświetniania rodu. Jesteście przeto jedynie posiadaczami trustu finansowo-konsumpcyjnego w kraju, lecz nie produkcyjnego. Ot i w tem gruba różnica, Dalej... ale może ja księżnę nudzę?...
— Owszem, proszę, to mnie zajmuje.
— Jesteście bardzo bogaci... wielmożne, 0!!... nie zasługa, a potężny atut w ręku. Nie jest również zasługą lwa, że ma tęgie kły, siłę i zdrowe pazury, a wszakżeż to sprawiło, że otrzymał berło przodownictwa zwierząt. Drugi atut zasadniczo większy jeszcze niż miljony, to młodość... i zdrowie. Pi, pi, pi! przepych! To jakby kto snop promieni słonecznych dał komu w garść! Na! trzymaj i użytkuj, a kieruj mądrze, bo to nie przelewki, to nie zabawka, z tego zdasz rachunek!
Księżna nerwowo skubała trawę, brwi jej zbiegły się, usta drżały.
— Ot, ot! A tymczasem, nie każdy się na tych promieniach słonecznych zna — i miast użyć tej kolosalnej siły i władzy do dużej roboty, zużytkowuje ją na duże zabawy. Złotą bryłę życiowej weny przerabia na drobne ludwiczki, bo to praca najłatwiejsza. I tak te drobne tocza się, brzęczą, cieszą oczy, a latka płyną, płyną... snop promieni, przez los udzielony, gaśnie, gaśnie, wycieka, aż wymknie się z rąk niewiadomo kiedy. Ale on jest, tylko się zmienił. Młodość, zdrowie, siły wtórowały brzękom ludwiczków; gdy nadejdzie starość, złoto traci blask. Złoto jest złotem w młodości, w starości staje się miedzią. Więc i promienie gasną, są już tylko sztabami. To już ciężkie, ręka drży, niema władzy, wszystko powoli słabnie. Wzmacnia się tylko słuch i wzrok. Uszy słuchają chciwie tego, co szepce sumienie i... świat, oczy dopiero wtedy widzą ruinę tam... gdzie powinny być gmachy. Tragedja! wyrzuty, rozpacz!... Pi! czasem i tego niema, ślepota i głupota do końca.
Długa cisza. Las szumiał poważnie do wtóru...
— Więc my... jesteśmy w której kategorji?... — sucho spytała księżną.
— A księstwo wkraczacie już w drugą. Ot, snop promieni w garści jest, złota bryła życiowej weny jest, ale nie wprzągnięta do potężnego motoru; już ją rozmieniacie na drobne; już gruchają ludwiczki... toczą się, lśnią... Ot i za małe one, pomimo swego blasku, by nie dopuścić do was hydry co nazywacie spleenem; nie wyrwą was one z tej nicości, z tego spoczynku za życia, z tego bezwzględnego spokoju w sybarytyźmie, z tego oddalenia myśli od wszystkiego, co cierpi i co boli, z tej oto nirwany waszej, w której grzęźniecie, a za którą tęsknicie.
Wzburzenie a zarazem zdumienie księżnej, w miarę słów profesora rosło. Przez chwilę zdawało się, że obraza zwalczy w niej wszelkie inne uczucia; górowała ona ponad wszystkiem, szarpiąc nerwy młodej kobiety. Gniew zbudził się nagle zjadliwie i ugryzł. Jad ten pobudzał do wybuchu; już, już bryźnie słowami; jak szpony będą, ostre, bezwzględne.
Wrodzona delikatność natury zamykała piękne usta, by nie skalały się złośliwością. Ale duma już warczała złowrogo na wkładane jej kagańce, kipiało w piersi księżnej, dyszącej oburzeniem.
Wtem, jak kula gwintowana wywinęła się z mózgu prawda. Uderzyła z siłą. Wnet ocknął się śpiący gdzieś głęboko w duszy samokrytycyzm, podążyła za nim gorzka ironja. Osaczyli brutalnie gniew i obrazę. Coś się załamało w sumieniu, w duszy jękło wspomnienie, niby echo dalekie. Powstawał, rósł, majaczył — wstyd — i już bolał, już gnębił. Płonąca twarz księżnej ochłodła, gasły na niej gniewne łuny, na rysach drżał niepokój, głowa wolno opadła, jakby przeciężona myślą.
Profesor, nie patrząc, widział i odczuwał przełom w duszy kobiety. Spokojnie czekał rezultatu.
Ze zbladłych ust świetnej pani wydobyło się trochę niepewne pytanie; głos był nieco strenowany, bezwdzięczny, głuchy;
— Cóż więc mamy robić, niech pan powie?...
Dobry, serdeczny wzrok profesora, spoczął na twarzy księżnej, rozradowany.
...To już dobrze, że pyta, to już dobry znak — pomyślał i odrzekł jak najcieplej, bardzo serdecznie.
— Oddajcie ojczyźnie choć w części to, coście od niej dostali. Gdy ona była magnatką, obdarzała was szczodrze, teraz gdy... zbiedniała, waszym jest obowiązkiem podtrzymywać jej siły. To już nie tylko rzecz etyki, to już sprawa sumienia, to obowiązek dziecka dla matki i drogi obowiązek, powinien płynąć z serca.
— Więc cóż, więc cóż, panie?... Co my możemy dla kraju zrobić więcej nadto, co robimy?...
— A... a co księstwo robią? Ot, ot, wracamy do początku naszej rozmowy. Co robią?...
— Co robimy... no wszakże... no przecie...
Księżna zacięła się, zabrakło jej słów, nie widziała, co z sobą robić. Nastała chwila przykrej ciszy, którą profesor przerwał, udając znowu, że nie widzi bezradnego niepokoju księżnej.
— Ot, ot... życie prowadzą księstwo wesołe, podróżują, polują, bawią się zagranicą, czasem w kraju przez, kilka miesięcy. Macie państwo piękne rezydencje, ogrody, sławne stajnie, całe sztaby administracji, nieprzeliczone szeregi służby... Eh, co tam wyliczać! Książęta udzielni rzeszy nie mają połowy tych zbytków, nie mówiąc już o tem, że wielu z nich schowałoby się w dobrach księstwa razem ze swemi państwami. No, więc jest z tem trochę roboty, trzeba to wszystko utrzymać, żeby zawsze błyszczało, ale to już robi pieniądz, ręka rękę myje. Dotąd są tylko zabawy i wszystko skierowane dla i do zabawy. Ale gdzie czyny?
— Mamy różne fabryki, zarobkuje w nich mnóstwo ludzi — przerwała księżna.
— No, tak, to są biali murzyni, pracujący w waszych kopalniach, którzy dostarczają księstwu złota. Lecz ot... ot... złoto płynące z wiadomych źródeł, zgarnione do olbrzymiej kupy przez mnóstwo rąk waszych pracowników, na jakież idzie cele?...
Profesor chrząknął, poruszył się nerwowo i rzeki cicho, łagodnie, trochę zakłopotany.
— Przepraszam, bardzo przepraszam księżnę, że się ośmielam... swoje uwagi... ja, który księstwu zawdzięczam dużo... zbyt dużo. Ale ja, to za mało, to nic, trzeba coś robić dla społeczeństwa; społeczeństwo, kraj czekają na waszą działalność, na wasze czyny w dziedzinie oświaty, postępu w przemyśle krajowym, mądrze i praktycznie zrozumianej filantropji i tak dalej i dalej. Trzeba ot, trzeba, żeby wasz dom był ogniskiem, z którego rozpada się moc promieni dokoła, grzejących i oświecających. Trzeba nie tylko świetnie błyszczeć blaskiem zimnym, ile trzeba świecić, promieniować. Ot tak! Być reflektorem i zamykać latarnie dalekonośne o dużej sile, by miast szerokich gościńców światła dla ludzi przeznaczonego siebie tylko nim ozłocić, to ot, ot, za mały cel, to sybarytyczny cel, to egoizm...
Długie milczenie i cichy szept.
— Ale ja przepraszam, ja ot, może i nie powinienem,.. wiem.,.. bo każdy tak żyje, jak sam chce. Pragnąłbym jeno, aby księżna była, ot, pragnąłem tylko wytłumaczyć, dlaczego nawiedza księżnę ów spleen... bo brak czynu, myśli, celu. Ot, to jest. Nic, nawet podróże, choćby po całym świecie, ale bezcelowe w końcu znudzą, zmęczą. I to się przeje i to. Za nirwaną tęsknią tylko życiowi wykolejeńcy... i... i... może buddyści...
Próżniacy — zaszumiały stare sosny dokoła, próżniacy — wołały krzykliwie sójki i ptactwo leśne, próżniacy — wionął lekki prąd powietrza do ucha zamyślonej księżnej. Podniosła głowę i patrząc przenikliwie w przymknięte oczy starego, rzekła bez gniewu:
— Nie dokończył pan swej myśli, tak jak zamierzał, zmienił pan ostanie słowo.
Usta profesora drgnęły dobrym, trochę kłopotliwym uśmiechem.
— A ot... już tak.. może być.
— Ja odgadłam, to słowo niedopowiedziane, jak odgaduje się rym we właściwem miejscu.
— Tak i dobrze, paniż ty moja, tak dobrze, że odgadłaś.
Stary z wielkiem ożywieniem wziął ręce blado uśmiechniętej kobiety i gorąco ściskał je w swych pracowitych dłoniach.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Helena Mniszek.