<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.
BŁĘKITNA WSTĄŻKA.

„Kobieto, puchu marny! ty wietrzna istoto!
Postaci twojej zazdroszczą anieli,
A duszę masz gorszą, niżeli.“
Mickiewicz. Dziady.

Baronet, któremu zdano relacyę o wszystkich gospodach, zgodził się odrazu na Raptawicę. Ruszono więc zaraz w drogę, wziąwszy pochodnie, ale ich nie zapalono, bo księżyc dość jasno świecił. Ścieżki nie było widać, tylko zarośla, a potem usypisko drobnych kamieni, ruszających się pod nogami i staczających na dół przy stąpaniu. Miejscami usypisko to pokryte było śliską warstwą czarnej próchnicy, więc przewodnik zalecał ostrożność i trzymanie się ściany, pod którą szli, mając nad sobą ostrą grań poszarpanych turni. Przewodnik szedł naprzód, za nim baronet, za baronetem profesor, dalej doktór, malarz i Walter. Henryk postępował ostatni. Szereg zamykali górale, niosący płachty z sianem na plecach i bagaże. Sabała szedł sobie bokiem po usypisku, swobodnie, z niedbałością człowieka, który jest u siebie w domu i zna każdy kąt.
Posuwając się tak powoli, ale ciągle pod górę, weszli między oryginalne oderwy skalne, stojące samotnie jak ściany zwalonego budynku. Tu już srebrny promień księżyca dosięgnąć nie mógł. Przewodnik przystanął i kazał zatrzymać się wszystkim. Zapalono teraz pochodnie: światło ich ponuro błyskało między szczelinami skalnemi, przez które przechodzili. Ujrzano jakąś czeluść otwartą, ale przewodnik minął ją i zatrzymał się dopiero o kilkanaście kroków dalej.
Tutaj byli już u celu mozolnej i niezbyt bezpiecznej wędrówki. Przewodnik podniósł pochodnię wysoko do góry, i oświetliwszy otwór do groty i tuż przy otworze okno, cisnął ją na ziemię i zagasił nogami ogień — a za jego przykładem inni uczynili to samo ze swojemi pochodniami. Zapanowała zupełna ciemność i cisza, bo prowadzeni nie rozumieli co to znaczy, i myśl o zasadzce przeleciała Anglikom przez głowę. Ale dał się słyszeć trzask pocieranej zapałki. Przewodnik zapalił świecę stearynową, którą wyjął z kieszeni i jął pierwszy na dół zstępować. Na zapytanie, dla czego tak uczynił, skoro pochodnia lepiej oświeciłaby podziemie, odpowiedział, że dym pochodni smoli kamienne mleko i białe ulice w grotach na czarne zamienia.
Wejście było prawie ciasne, a pierwsza część groty nizka, ale dalej jama rozszerzała się i przedłużała, kończąc oknem którego dolny otwór dotykał poziomu. Była to obszerna komnata, dwadzieścia kilka metrów długa, a za nią ciągnął się cały szereg mniejszych i większych.
— No, tu im będzie przestronno — powiedział przewodnik, stanąwszy na środku i usiłując całość oświecić, ale drobny migocący płomyczek świecy nie mógł tego dokazać. Witold wpadł na myśl, żeby zapaloną pochodnię zatknąć w szczelinę skały na wprost bocznego okna, a światło jak z latarni, ztamtąd do środka płynąć będzie — i uznano że pomysł jest dobry. Wnętrze jaskini otrzymało rembrantowskie oświetlenie — większa część jednak pozostać musiała w cieniu.
— Gospodę mamy obszerną — rzekł Jakób, rozglądając się — komnat w niej tyle, że każdy z nas mógłby mieć oddzielnie sypialnię, jadalnię, gabinet do pracy, nawet dobrze poszukawszy, znalazłaby się może i sala balowa. Ale zimno wieje ze ścian i korytarzy, i może lepiej byłoby przeprowadzić się do Krakowa. Jakie jest zdanie waszej Miłości? Czy nie obawiasz się, sir, przeziębienia? Czuję wilgoć i słyszę krople wody, sączącej się ze sklepienia.
— Jeżeli panowie chcecie się ztąd wyprowadzić, nie będę się temu sprzeciwiał — odpowiedział — ale jeżeli mówiąc to, moją tylko osobę macie na względzie, zapewniam was, że możemy śmiało nocować w tym podziemnym pałacu. Reumatyzmu nie znam, płuca mam mocne i jestem zahartowany na zmiany temperatury. W dzieciństwie — dodał, zawahawszy się — długie lata spędziłem w zimnym klimacie, a klimat Anglii także do łagodnych nie należy. Może dla was tu jest za zimno, zwłaszcza że macie z sobą dziecko. Nie chcę brać odpowiedzialności za jego zdrowie.
Wyraz „dziecko“ — głęboko dotknął Henryka. Uważał się już za mężczyznę i umiał zapracować jeśli nie na chleb, to na książki, bo uczył młodszych od siebie.
— Przepraszam pana, sir — odezwał się drżącym głosem: — Nie jestem już dzieckiem. — Zahartowano mnie bardzo wcześnie na wszelkie niewygody i zmiany powietrza. Urodziłem się w skromnym dworku i nikt mnie nie rozpieszczał.
Anglik spojrzał zdziwiony na szlachetną twarz chłopca, który po raz trzeci zachowaniem się swojem zwracał jego uwagę. Przypatrywał mu się przez chwilę i nie znalazłszy odpowiedzi, mówił w dalszym ciągu do doktora.
— Pozwolę sobie tylko zaproponować panom, aby każdy z was zrzekł się oddzielnego apartamentu na rzecz ogólnego dobra. Ta oto grota jest dość obszerna, aby wszystkich nas wygodnie pomieścić, a przez dwa znajdujące się w niej okna, płynie ciepłe powietrze z zewnątrz i łagodzi jej temperaturę wewnętrzną. Jestem pewny, że będzie tu znacznie cieplej niż w innych komnatach; może więc tutaj razem nocować będziemy? Jakże, czy zgadzacie się na to?
— Jak najchętniej — odpowiedzieli. — Wreszcie, jeżeli nam będzie bardzo źle, zawsze jeszcze możemy się przeprowadzić.
— Mamy serdaki, siano i koce — dodał baronet — czegóż więcej nam potrzeba?
To powiedziawszy, przybliżył do ściany stoczek, który mu podał malarz i przypatrywał się bogatej rzeźbie, naśladującej fantastyczne kwiaty i arabeski. Były to nacieki przypominające zwierzokrzewy morskie, zwane pospolicie białemi koralami, a ze sklepienia zwieszały się sople stalaktytów. Na końcach sopli błyszczały białawe krople wody, nakształt łez. Profesor, postępujący za nim, odezwał się:
— Podpatrujemy naturę w chwili tworzenia. Bóg kreśli plany budowy, a woda posłuszna prawom Stwórcy, wykonywa je. Jest ona zarazem budowniczym i artystą.
— Przyznam się panu — odrzekł baronet — że chociaż ją widzę w tej chwili przy robocie, jednak nie bardzo sobie zdaję sprawę z jej czynności. Materyał, zwłaszcza sposób przygotowania go, ma dla mnie coś zagadkowego. Chemikiem, ani geologiem nie jestem. Zawsze interesowały mnie tylko kwiaty.
— Materyał? poprostu woda nasycona kwasem węglanym: rozpuszcza ona skały wapienne, i przenikając szpary w nich będące, ukazuje się na ścianach sklepienia w postaci kropli, które pan widzisz. Tu kwas węglany ulatnia się, a rozpuszczony w niej węglan wapnia osadza się i tężeje. Tak powstają rysunki na ścianach, do wschodnich arabesków podobne, tak stalaktyty i stalagmity, czyli sople górne i dolne. To jest praca rzeźbiarska. Ale woda czyni więcej: ona buduje te pieczary.
Zaczął rozwijać swoje teorye naukowe, mówić o wieku powstania tych jaskiń, nie spostrzegając że Warburton słuchał go tylko przez grzeczność, tłumiąc ziewanie.
Górale urządzili dla wszystkich posłanie: siana było poddostatkiem, więc chociaż kołder nie stawało, derki i wierzchnie ubrania je zastępowały. Nikomu nie było zimno. Na wygodę baroneta szczególną zwrócono uwagę, i własny groom jego nie miał tu nic do poprawienia.
Doktorowi posłano obok Waltera; szczupły ten, skromny, ciągle prawie milczący młodzieniec, od początku był mu sympatycznym. Rozmawiał z nim chętnie, ilekroć nadarzyła się do tego sposobność. Teraz przysunął się do niego i zapytał półgłosem:
— Czy pański baronet istotnie jest tak nietykalnym, że żadne choroby go się nie imają, czy się tylko zdrowiem swojem przechwala?
— Trzeba nie znać Edwarda Warburtona, żeby go posądzić o możność przechwalania się — odrzekł przyciszonym także głosem młodzieniec. — Człowiek ten zawsze mówi prawdę, bez względu czy się ona komu podoba, czy nie. Od czasu jak jestem w Rochdale, nie chorował jeszcze, wyjąwszy...
— Wyjąwszy... kiedy?
— Wyjąwszy owego dnia, gdy mu przyniesiono z polowania martwego syna. Wówczas stracił na chwilę przytomność. Cios ten nagły, niespodziewany, ogłuszył go, ale nie złamał, bo to jest człowiek, którego nic złamać nie zdoła. Ten syn urzeczywistniał wszystkie jego pragnienia i nadzieje: zdolny, rozumny, silny, piękny, odziedziczyć miał nietylko tytuł i wielki majątek, ale szlachetne pomysły i cele ojca prowadzić dalej i rozwijać. Robotnicy w jego fabrykach i fermerzy w jego dobrach, nie znają biedy, a wszyscy go błogosławią, bo los ich żywo bierze do serca, a dziećmi ich interesuje się jakby własnemi.
— Dawno się zdarzył ten wypadek?
— Ośm lat temu. Sir Edward kochał syna do szaleństwa, chociaż mu jawnie tego nie okazywał. Z jego śmiercią zmienił się bardzo. Dawniej lubiący ciągle przebywać w swojem Rochdale, które bezustannie upiększał, rozszerzał i zdobił dziełami sztuki, zaczął uciekać z domu. Ogarnęła go gorączka podróży: zwiedził Indye, Egipt, Japonię, Chiny, a Jerry który mu towarzyszył, powiada, że sir Edward narażał się na największe niebezpieczeństwa, jakby umyślnie szukał śmierci. Ale śmierć widocznie ucieka od niego, bo wszystko uchodzi mu bezkarnie. Miewa pewne dolegliwości, ale im się nie poddaje, a gdy przebywa w Anglii, oddaje się pracy gorączkowej. Po całych dniach, a często i nocach przegląda rachunki, wchodzi w najdrobniejsze szczegóły administracyi.
— Szuka zapomnienia w pracy — szepnął doktór.
— Walczy mężnie ze swą boleścią i nie może jej zwalczyć. W tym roku pożółkł i pochylił się, a choć utrzymywał ciągle, że jest zdrów, lekarz domowy nie taił przedemną wielkiej obawy o niego. Przed dwoma tygodniami, sir Edward zupełnie niespodzianie powziął zamiar jechania w Tatry, i od tej chwili stan jego zdrowia jakby się poprawił. Uważałem nawet, że w miarę zbliżania się do celu podróży, stawał się mniej posępnym i odzyskiwał dawniejszą cerę, jakby zdaleka już odczuwał dobroczynny wpływ tutejszego klimatu. Trzeba mu widać chłodnego, orzeźwiającego powietrza waszego kraju, a nie Alp, które mu radzono, i gdzie niejednokrotnie przebywał. Przewiduję, że w niedalekiej przyszłości Tatry odbiorą Szwajcaryi jej ustaloną sławę, i tutaj będzie główny gościniec osób szukających nowych sił i nowych wrażeń.
— A róża bez kolców?
— Sir Edward szuka tej róży, bo jest to jedyna odmiana, jakiej mu brakuje dla uzupełnienia wspaniałej kolekcyi.
Doktór pomyślał sobie, że chęć szukania tutaj właśnie, a nie gdzieindziej, owej róży, natchnął baronetowi instynkt właściwy każdemu człowiekowi, podszeptujący czasem najlepsze środki lecznicze.
— Organizm jego ma jednak dziwną odporność — powiedział; — w tym wieku, jak on chodzi po górach! To człowiek ze stali. Jeden to więcej dowód, że nie ciało jego jest chore.
— Nazywając go „człowiekiem ze stali“, trafnie go pan określa. Zawsze on budził podziw i poszanowanie połączone z pewną obawą: bywał wymagający, surowy, nawet groźny, zwłaszcza gdy szło o wykonanie obowiązku. A od czasu owej katastrofy, niezwykły ten charakter, który nigdy otwartym nie był, zamknął się więcej jeszcze w sobie, powiedziałbym, skrystalizował się, stwardniał. Serce jego nieobojętne na ludzką niedole, nieprzystępne jest ludzkim słabościom. Ztąd pochodzi, że choć baronet czyni wiele dobrego, nie jest tak kochanym, jak na to zasługuje.
— Ale pan mówisz o nim tak gorąco, jakbyś go kochał.
— Uwielbiam go — powiedział z uczuciem młodzieniec; — kochałbym go, gdyby na to pozwolił. Ale on nie potrzebuje niczyjej miłości: sam sobie wystarcza.
— Ma rodzinę... — szepnął doktor.
— Tak, ma rodzinę — powtórzył Walter — ale nie własną — i obaj, zamilkli.
— Gdzie to sir Edward spędził młodość? — zapytał doktór, zajęty ciągle jedną myślą. — Mówił coś o chłodnym klimacie...
— Nie wiem — odrzekł Walter — nie mówi nigdy o przeszłości. Czy się panu nie chce spać jeszcze?
— Nie.
— Mnie się już oczy kleją. Dobranoc.
Doktór domyślił się, że Walter chciał przerwać rozmowę, a wkrótce równy, rytmiczny oddech młodzieńca przekonał go, że zasnął naprawdę. Jakób chwilę jeszcze myślał o bajce Sabały i bajce Warburtona, aż sen skleił mu znużone powieki.
Sir Edward długo nie spał. Przy dogasającem świetle zawieszonej w szczelinie skalnej pochodni, widział jak chłopiec którego mimowolnie obraził, nazwawszy go dzieckiem, podciągnął swoje posłanie pod okno, tak, aby jeden z płaskich kamieni mieć pod głowę: jak położywszy się potem, próbował czy będzie dobrze, a upewniwszy się o tem, ukląkł na posłaniu, przeżegnał się i zaczął mówić pacierz. Widok ten poruszył Anglika do głębi: podparł się na łokciu i ukryty w cieniu framugi, przypatrywał się tej twarzy dziecinnej, na której nie dziecinna malowała się powaga i gorącość uczucia. Wydało mu się, że w tem dziecku widzi siebie samego w domu rodzicielskim, gdy był jeszcze małym, niewinnym, pobożnym, kochającym i kochanym — a obok niego klęczało rodzeństwo: brat i siostra. A potem, gdy już pokładli się w łóżeczkach, przychodziła matka, otulała każde troskliwie i przeżegnawszy, całowała w czoło na dobranoc. Wspomnienia z całą siłą zaczęły stawiać mu przed oczy, obrazy dawno minione. Uczuł wrażenie tego słodkiego pocałunku, zobaczył pokój sypialny z nizką belkowaną powałą, klęcznik, a nad nim obraz Matki Boskiej i srebrną lampkę, wiszącą na łańcuszku, w której zawsze paliła się oliwa. Światło tej lampki było słabe, niebieskiem szkłem przyćmione, a oblicze Matki Zbawiciela łagodne i pełne miłosierdzia, nabierało życia przy lekkim migotliwym płomyku.
Pochodnia tkwiąca w szczelinie skalnej, dopaliła się i z sykiem upadła na kamienie. Wszystko pogrążyło się w ciemnościach. Anglik usnął, a dobroczynny anioł snu co koi wszystkie cierpienia, zaniósł go na skrzydłach w daleką krainę nad jezioro, pod dach ubogiej strzechy, zdala od Tatr i od Anglii.



Profesor Strand był bardzo strudzony, ale sen nie kleił mu powiek, Tatry i wszystko, co miało z niemi związek, interesowało go bardzo, a obecnie zajmowała go zagadka ich wieku geologicznego. Chwila obecna nie istniała dla niego; myśl podążyła w zamierzchłe czasy, usiłując uprzytomnić sobie to, co się działo przed lat tysiącami. Przewracał się na posłaniu, poprawiał, wzdychał, wreszcie wstał.
Cisza panująca w pieczarze dowodziła, że wszyscy śpią. Strand zbliżył się do posłania baroneta, a przekonawszy się, że ten oddycha równo i spokojnie, jak człowiek w głębokim śnie pogrążony, wyciągnął rękę i namacawszy stoczek, który był poprzednio zauważył, zapalił go, patrząc lękliwie, czy głos pocieranej zapałki, którego z towarzyszów nie obudzi — ale nikt się nie poruszył. Osłaniając dłonią światło i stąpając jak najciszej, zapuścił się w podziemia.
Korytarz, którym szedł, miał na sklepieniu i z boków ślady oskardów, okazujące że niegdyś był wązkiem przejściem, ale je rozszerzono dla wygody zwiedzających. Strand przybliżył stoczek do ściany i odłupał ciupagą kawałek; były to doskonale zachowane odciski korzenionóżek czyli otwornic. Przypatrzył im się, schował do kieszeni i szedł dalej.
Korytarz załamywał się pod kątem prostym. Strand podniósł do góry stoczek i ujrzał przed sobą długi, wązki otwór, którego koniec ginął gdzieś w ciemnościach nocy. U wejścia do otworu, przyczepiony pazurami do skalnego występu, wisiał głową na dół zwieszony nietoperz. Za zbliżeniem się światła poruszył skrzydłami, uniósł się i znikł w ciemnościach nocy. Słychać było tylko czas jakiś łomot skrzydeł obijających się o sklepienia.
— Nie wyrzucam sobie, żem go spłoszył — rzekł do siebie profesor — bo teraz najlepsza pora do polowania na owady, które on lubi. Poleciał w stronę sypialni, aby ztamtąd wydostać się na dwór i gotów jeszcze przestraszyć tego małego Polaka, co się położył przy samem oknie. Niesłusznie ludzie tak obawiają się tych brzydkich, ale pożytecznych stworzeń, niszczących owady. Wszystkie podania o wkręcaniu się ich we włosy człowieka, to wierutne bajki! Co prawda i ja nie szukam spotkania z niemi, ale wolę już spotkać się z nietoperzem, niż... niż naprzykład z kobietą!
I na samą myśl, że w tej chwili, w tej pustce i samotni mógłby zjawić się przy nim „puch marny i wietrzna istota“, jedna z tych, co niosą śmierć ptaszkom niewinnym dla podniesienia wdzięków — wstrząsnął się uczony profesor.
Ciekawy dokąd też prowadzi otwór, zapuścił się weń, a uszedłszy kilkanaście kroków, znalazł z boku okienko, a raczej skrzelę głazu, i wsunąwszy rękę ze stoczkiem w otwór okna, zobaczył długą, coraz bardziej zwężającą się szparę, której ściany ociekały wilgocią.
— Ten tu korytarz stanowi zapewne główny pień tych pieczar i będzie miał liczne boczne otwory — rzekł do siebie. — Zdaje mi się, że znajdę tu niejednę niespodziankę: trzeba iść dalej.
Ale zaledwie uszedł kilkanaście kroków, znalazł się u zbiegu dwóch dróg; korytarz rozdzielał się w dwie strony. Stanął zakłopotany, nie wiedząc którą wybrać: ale miał sobie zawsze za zasadę trzymać się drogi prostej, więc machnąwszy ręką, ruszył przed siebie. Po chwili jednak uczuł wątpliwość, czy zrobił dobry wybór. Sklepienie opuszczało się coraz niżej i wkrótce nie można było iść inaczej, jak na czworakach. Profesor cofać się nie lubił i był człowiekiem niełatwo się zniechęcającym — posuwając więc naprzód przed sobą stoczek, czołgał się powoli i ostrożnie, przyczem okulary dwukrotnie mu spadły. Szczęściem niewygodna ta droga, nie długo trwała. W końcu ukazała się wysoka, obszerna komora.
Profesor podniósł się z trudnością, i przyglądając się kształtom sklepienia obwieszonego stalaktytami, rzekł:
— Robota rzeźbiarska na sklepieniu niedaleko się tu jeszcze posunęła. Sopleńce małe... szkoda że nie obudziłem Warburtona, i nie namówiłem aby mi towarzyszył. Wyjaśniłbym mu przystępnie to, czego nie rozumie ten szlachetny, w różach zakochany dziwak. On lubi tylko kwiaty: ale jakkolwiek każdy kwiat, choćby najmniejszy, jest cudem stworzenia, wszystkie razem nie mówią tyle co kamienie, opowiadające roczniki ziemi z przed tysięcy lat. Wymowa kamieni jest potężniejszą i więcej przekonywającą nad wszystkie wyrazy!
Obejrzał się dokoła i ogarniając wzrokiem całość komory, rzekł:
— Wspaniała komnata! możnaby w niej bal urządzić na kilkadziesiąt par. A musi tu być takich więcej! I pomyśleć, że to wszystko potworzyła woda... nie ów potok, co biegnąc w szalonym pędzie z szumem wielkim, wszystko po drodze niszczy i łamie, ale drobne, ciche, zaledwie widoczne dla oka kropelki wody! One to biorą się za bary ze skałą i powoli ją zwyciężają. Wsiąkają w nią małemi, nieznacznemi otworkami, podobnemi do nakłócia szpilek, i litego, niewzruszonego na pozór olbrzyma, zamieniają w porowatą gąbkę... Przenikają coraz głębiej, głębiej, korzystają z każdej napotkanej w jego wnętrzu szpary lub szczeliny, żeby ułatwić sobie pracę mechaniczną. Mądry, rozważny człowiek nie lepiej wziąłby się do rzeczy! Krople wydłużają się, rosną, nie spadają już, ale ciekną cienkiemi niteczkami, zmieniającemi się w strumienie, przenikają pokłady skał, kruszą je, niszczą i zwiększając coraz bardziej swe podziemne przypływy, tworzą we wnętrzu ziemi takie, jak ta oto, pieczary i groty. Bo strumień musi dążyć kędyś siłą swej ciężkości, a biegnąc unosi z sobą cząsteczki skały, którą wydrążył. O, ileż ludzie nauczyć się mogą od jednej kropli wody! Taka mała, a przecież góry z miejsca na miejsce przenosił Bóg wielkich dzieł swoich małemi często dokonywa środkami.
Duża kropla ze sklepienia spadła mu na rękę, i to przerwało jego zadumę. Szelest spadających kropli ciągle było słychać, ale Strand zauważył, że między jedną a drugą upływała chwila dość długa. Wyjął zegarek i rachował.
— Pięć minut — rzekł, gdy nowa kropla spadła — hm, to prędko. Czasem bywa, że między jedną a drugą upływa minut kilkanaście... tak wolno przecieka woda; a wtedy do wytworzenia sopleńca długiego na kilka metrów, trzeba kilkanaście tysięcy lat. Wiek tych tu wiszących u góry sopleńców, mógłbym w przybliżeniu obrachować, omyliwszy się co najwyżej, o jaki tysiąc lat. W wieku ziemi, to drobnostka... W każdym razie nie doczekam się, aby sopleńce te urosły przy mnie w stalaktyty. Pójdę dalej.
W komorze były dwa otwory, czarnemi zwrócone ku niemu paszczami. Profesor szukający zawsze drogi prostej, puścił się bez wahania przed siebie — ale zaledwie wszedł do otworu, zobaczył, że będzie musiał iść na czworakach. A że już doświadczył niewygody takiego podróżowania, więc odstąpił na ten raz od zasady i wszedł w drugi otwór. Ten jednak równie był nizki, więc rad nie rad musiał znowu się czołgać. Przebywszy tak kilkanaście metrów ze stoczkiem ciągle posuwanym naprzód, zobaczył ścianę zamykającą dalsze przejście. Cofnął się więc i doszedłszy do miejsca, gdzie przeniewierzył się swej zasadzie kroczenia zawsze prostą droga, znalazł niewielką komorę, zkąd wązką, ciasną szparką doszedłszy do końca, stanął znowu przed litą skałą.
— Zaczynam rozumieć plan tych podziemi — myślał: — jest pień główny z dwiema na końcu odnogami. Ale z pnia głównego muszą wychodzić boczne gałęzie; wracajmy zatem i zbadajmy je także. Tym sposobem będę mógł sobie sporządzić mapę.
I przyświecając stoczkiem po ścianach, mówił dalej.
— Ale warto było tu przyjść: co za obfitość kamiennego mleka, jaki fantastyczny rysunek! Przypomina mi to ściany Alhambry, gdzie jedna rzeźba przykrywa drugą, jakby delikatną siatką. Wprawdzie to szkic dopiero, który wieki następne cieniować i wykonywać będą, ale i ten szkic już jest prześliczny i bogaty. Czego tu niema! Arabeski zachodzą jedne na drugie, linie łączą się lub rozdzielają, a wśród nich zwoje liści, tajemnicze hieroglify, lub kwiaty nieistniejące na kuli ziemskiej. A jaka niepokalana białość! snać światło pochodni jeszcze tu nie zajrzało.
I raz jeszcze podniósłszy rękę ze stoczkiem w górę, rzucił ostatnie spojrzenie i zawrócił się. Na zakręcie potknął się o kamień i spostrzegł na ziemi skrawek błękitu. Zdziwiony schylił się i podniósł go: była to wstążka atłasowa, na widok której wzruszył ramionami.
— Chodziła tu dziś widać jakaś kobieta! Co to za wścibskie stworzenia! W najciaśniejszą dziurę to wleźć musi.
Wstrząsnął się z obrzydzeniem i machinalnie włożył wstążkę do kieszeni.
Idąc głównym pniem podziemia, był już jak u siebie, poznawał miejsca niedawno przebywane. Zbadał parę bocznych odnóg i doszedł do punktu, gdzie korytarz załamywał się pod kątem prostym.
— Aha — pomyślał — jestem już blizko naszej sypialni: moi towarzysze pewnie w tej chwili się przewracają na drugi bok.
Był bardzo znużony i z przyjemnością myślał o posłaniu dobrowolnie opuszczonem. Spojrzał na zegarek: była już dwunasta.
— No — pomyślał — dość długo się zabawiłem.
Ale korytarz, którym szedł, jakoś się nie kończył. Profesorowi wydało się, że gdy go poprzednio przebywał, znacznie był krótszy.
— Widocznie jestem bardzo znużony, i dlatego wydaje mi się teraz tak długim, ale za pięć minut powinienem już być na miejscu. A ot, nareszcie! Ale co to jest? słyszę szmer podziemnego strumienia, którego nie słyszałem wychodząc ztąd. Czyżby w czasie tych dwóch godzin woda przerwała jaką szczelinę? To byłoby ciekawe!
Wszedł do sypialni i zwrócił się odrazu na prawo w stronę swego posłania, ale go na miejscu nie znalazł. W rogu komnaty, gdzie niedawno leżało świeże pachnące siano, okryte kocem, leżał teraz duży głaz. Zdziwiony, szukał dalej, przysłaniając ręką światło — ale ani posłania, ani towarzyszy nie znalazł. Co to jest? Czyżby opuścili grotę? A może tylko przenieśli się w inny kąt, w jakieś zagłębienie? Może im było zbyt zimno i przysunęli się do okna. Ale okno zniknęło! Zatem... zatem chyba zabłądził w tych podziemiach — i zamiast do sypialni, wszedł do innej komory. Był sam, tylko strumień dotrzymywał mu towarzystwa, szemrząc po dawnemu, jedyny odgłos życia w tej pustce.
Profesorowi zrobiło się gorąco, pomimo chłodu panującego w grocie. Uczuwał mocne strudzenie i nogi już odmawiały mu posłuszeństwa, a spoczynek do którego wzdychał, oddalił się znowu od niego. Komora była obszerna, wysoka; po obu stronach miała jakieś ganki i zagłębienia. Usiłował się zoryentować, jak się to stało że pobłądził i w którem mianowicie miejscu wszedł na mylną drogę? Aż do załamania korytarza pod kątem prostym, powrót był prawidłowy... Ach! przypomina sobie teraz, że nie widział nigdzie okna, czyli otworu zasłoniętego skrzelą głazu. Zatem nie dochodząc do niego, zrobił wycieczkę w bok i tam powinien wrócić, bo zresztą, ztamtąd naprawdę jest już tylko kilkanaście kroków do sypialni. A może wtedy zmylił drogę gdy się potknął i znalazł wstążkę? Gdyby zamiast schylać się i oglądać, zdeptał ją był nogą, teraz już zabierałby się do wygodnego spoczynku. Nie pierwszy to raz kobieta dokuczyła mu do żywego. Ale ciekawa rzecz, w jakiem też położeniu do doliny znajduje się ta komora? Strumień siłą spadku dąży do strumienia płynącego środkiem doliny, a po kierunku płomienia i po ruchu powietrza wnosił, że w górze są kominy, któremi można wydostać się na świat, gdyby było po czem — choć jeżeli one wiodły na inną stronę góry, możnaby zejść do innej doliny, zamiast do Kościeliskiej i byłby kłopot z odszukaniem towarzyszy.
Usiadł na kamieniu i wyjąwszy notatnik, usiłował nakreślić plan groty, tak jak go sobie wyobrażał, a rysując, zastanawiał się dla czego nie trafił nigdzie na wapień półkrystaliczny, ani na pokłady piaskowca.
Odpocząwszy, schował notatnik i zabrał się do odwrotu, ale zaledwie postąpił kilka kroków, nierówność zniżającego się nagle gruntu, czego poprzednio nie zauważył, spowodowała poślizgnięcie; upadł, upuszczając stoczek, który zetknąwszy się z mokrym gruntem, zgasł. Ogarnęła go zupełna ciemność. Podniósł się i zaczął po omacku szukać stoczka, a znalazłszy nie bez trudności między odłamami kamieni, sięgnął do kieszeni kamizelki po zapałki, ale zapałek nie było. Obszukał wszystkie kieszenie nadaremnie i przypomniał sobie dopiero, że ich nie wziął z sobą, a stoczek zapalił woskowemi zapałkami Warburtona i pudełko napowrót przy nim położył.
Pot wystąpił mu na czoło: będzie musiał wracać po omacku, z wyciągniętemi naprzód rękami, i kto wie, czy nie natrafi na jaką dziurę. Żeby choć ciupagę miał z sobą! ale cóż, wiecznie roztargniony profesor Strand zgubił ją w podziemiach; nawet nie mógł sobie przypomnieć gdzie — najpewniej tam, gdzie był zmuszony czołgać się na czworakach.
— Ha, cóż robić! — szepnął zrezygnowany — może ją jeszcze znajdę.
Wyciągniętą ręką poszukał ściany, i trzymając się jej stąpał ostrożnie, ale musiał wkrótce schylić głowę. Zabłądził znowu: zamiast szerokiego korytarza, którym wszedł do tej odnogi, wstąpił w wązką jakąś, ciasną szparę. Powrócił więc do komory i namacawszy inny otwór znowu się weń zapuścił. Ale i tu spostrzegł wkrótce, że to nie jest korytarz, którego szukał: przejście było wązkie i ciasne, a nizkość sklepienia wymagała trzymania się ciągle w pochylonej postawie. Profesor zawrócił po raz trzeci, a różne niepokojące myśli zaczęły mu się snuć po głowie — między innemi, co będzie jeżeli nie wydostanie się z tego labiryntu, ale natychmiast uspokoiła go myśl, że towarzysze go odnajdą. Pocieszał się jednak nadzieją, że sam do nich trafi. Nagle spostrzegł, że nie słyszy już głosu strumienia, że przeto musiał oddalić się od komory, z której rozchodziły się trzy boczne korytarze i mniemając — że do niej idzie, wszedł w jakąś inną odnogę, z której już sam nie wiedział w jaką zwrócić się stronę, w tył czy naprzód. Oddalił się widocznie od strumienia i szedł w kierunku grzbietu gór.
Uczuł takie zniechęcenie i wyczerpanie, że aż musiał oprzeć się o ścianę, bo w głowie mu się kręciło. Gdyby choć strumień z nim pozostał, strumień którego odgłos rzeźwiący, miły, był objawem jakiegoś ruchu, jakiegoś życia, byłoby mu raźniej i weselej. Co robić! Trzeba powziąść jakieś postanowienie: zatem powróci do swej zasady trzymania się drogi prostej i będzie szedł przed siebie. Może odnoga ta szczęśliwszym trafem wywiedzie go ztąd — a jeżeli nie, zawróci się i trzymając lewej strony ściany, obejdzie wszystkie próżne odnogi — a nie pomijając żadnej, musi nareszcie odnaleźć komorę i korytarz, wychodzący z głównego pnia.
— Czy nie lepiej byłoby zawołać o pomoc? — pomyślał. — Grota ma swoją akustyczność; głos dojdzie do śpiących towarzyszy i zaraz przyjdą tu ze światłem.
Już chciał wołać, ale wstyd go powstrzymał. Obawiał się żartów doktora i postanowił tylko w ostatecznym razie uciec się do tego środka.
I rozpoczęła się wędrówka w ciemności, po omacku, na nogach i na kolanach, z zawracaniem i kołowaniem z góry na dół i z dołu pod górę; wędrówka bez końca, w której odnalazłszy komorę i upuszczony tam notatnik i ołówek, zgubił je na nowo, a znalazł natomiast ciupagę. Jak długo to trwało nie wiedział, ale wydało mu się, że tym sposobem uszedł kilka kilometrów drogi. O, gdyby miał zapałkę! Nareszcie osłabiony, wyczerpany, zaczął wołać o pomoc, ale echo wracające doń kilkakrotnie, nie sprowadziło mu pomocy — a to co z jego brzmienia mógł wnosić o rozległości pieczar, nie miało w sobie nic pocieszającego. Był sam jeden w pustce, w ciemności, tylko zegarek szeptał mu ciągle: tik-tak, tik-tak.
Nagle straszny huk wstrząsnął podziemia. Profesor pomyślał sobie, że pewnie jakiś wielki odłam skały spadł w pobliżu i zatarasował wyjście. Może żywcem został pogrzebany i towarzysze nie odnajdą go, a on sam nie zdobędzie już Branchiopoda, i nie ukończy dzieła, nad którem pracuje kilka lat. Cały jego trud, wszystkie materyały, owoce licznych badań i poszukiwań, stracone zostaną dla nauki! To go więcej przeraziło, niż widmo śmierci. I pomyśleć, że to wszystko przez głupią wstążkę! Co to za czcze, bezmyślne istoty te kobiety! Po co to obwiesza się gałganami?
Uczony profesor nie domyślał się nawet, że taki gałgan w roztargnieniu włożył do kieszeni.
Poczucie niebezpieczeństwa wzmogło jego siły: uczuł na twarzy świeży powiew wiatru i śmiało zapuścił się w otwór, który obie jego wyciągnięte ręce namacały i zkąd wiał zbawczy prąd. Czuł takie pragnienie, że język niemal przysychał mu do podniebienia. Przybliżył twarz do ściany i chwytał spieczonemi wargami krople wilgoci, spływające po skale. Powiew był coraz silniejszy, a na końcu korytarza pobłyskiwało coś, jakby światełko. Rzucił się ku temu zbawczemu światłu i uderzył głową o sklepienie, znowu tutaj zniżające się. Czołgał się więc ku niemu na czworakach i domyślił się, że to jest promień księżyca ślizgający się po ścianie. Tu więc gdzieś blizko musi być otwór, którym możnaby wydostać się na świat...
Nagle powstrzymał oddech: usłyszał ruch jakiś w pobliżu i szelest wielce podejrzany. Przysunął się do ściany, nie śmiejąc się poruszyć, a pot kroplami spływał mu po twarzy i serce biło jak młotem. Poczuł dotknięcie czegoś miękkiego, i ciepły oddech owiewający jego twarz. Straszna myśl przebiegła mu przez głowę i stracił przytomność.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.