<<< Dane tekstu >>>
Autor Zofia Urbanowska
Tytuł Róża bez kolców
Podtytuł Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej
Wydawca Księgarnia K. Grendyszyńskiego
Data wyd. 1903
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
SREBRNY SZLAK.

„Noc gęste mroki zapuściła wszędzie;
Nawet błękity niebios przezroczyste
Oprawne dołem w czarnych skał krawędzie,
Stały się więcej ciemne, przepaściste —
I tylko ową błękitną ciemnotę
Gdzie niegdzie gwiazdy przetykały złote.“
Asnyk. Noc pod Wysoką.

Skończywszy pacierz, Henryk położył się, ale także nie mógł zasnąć. Zawiele wrażeń w tym dniu doznał, więc nie zdołały się jeszcze uporządkować w jego umyśle. Urok Kościeliskiej doliny, kopalnie złota i krzyż nad potokiem, Anglicy, Sabała, legenda o „Śpiących rycerzach“, wreszcie opowiadanie sir Edwarda, które go bardzo zaciekawiło. Myśli tłumnie cisnęły mu się do głowy, ale były bezładnie splątane, i dopiero powoli zaczęły się wyróżniać pojedyńcze nici, z których dalsze snuło się przędziwo. Przewracał się na swem posłaniu i dziwił, że nie może zasnąć, choć mu jest wygodnie i ciepło nawet. Może za wiele wypił wina? Było ono dziwnie mocne choć łagodne, a on do wina nie był przyzwyczajony; w Miratyczach używano go tylko na lekarstwo — więc zawróciło mu w głowie. Myślał ciągle o Warburtonie i o bohaterze jego opowiadania.
— Co za dziwny człowiek — rzekł do siebie — żeby po świecie szukać tego, co jedynie na skalistej wyspie znaleźć może. Że też nie wpadł odrazu na tę myśl!
I przypomniał sobie szczególne zachowanie się baroneta, który na jego uwagę wcale odpowiedzieć nie raczył.
— Lekceważy mnie: za mały jestem aby warto było ze mną mówić — myślał z goryczą, czując piekący ból zranionej dumy.
Okno groty dolną częścią dotykało poziomu; ktoś dla umocnienia, czy innej jakiej przyczyny, wcisnął tam kawał obłupanego z kory smereka — i tym sposobem utworzyło się coś nakształt nizkiego progu lub parapetu. Przy oknie leżało kilka dużych kamieni; Henryk nie mogąc spać, usiadł na jednym z nich i wyglądał przez okno.
Tylko poeci w marzeniach widują tak czarowne obrazy, jak ten na który chłopiec patrzył w tej chwili. Z wysokości tej turnie przedstawiały się inaczej niż z dołu: były jeszcze więcej poszarpane, jeszcze podobniejsze do kamiennych dziwolągów i potworów, od których kładły się w dolinę olbrzymie cienie. Cienkie nitki wody, sączące się po skałach, błyszczały niby srebrne przędziwo tajemniczej a potężnej dłoni; potok płynący w dole zamienił się w srebrny szlak, a szlak ten ciągle drgał, mienił się i połyskiwał. Nad nim unosiły się mgły, to przysłaniając go jakby lekką gazą, to rozpraszając się zupełnie.
Henryk czuł w głowie wielką ociężałość, ból nawet i szumiało mu w uszach; chwilami zdawało mu się, że to jest szum potoku, ale z nim razem mięszały się jeszcze jakieś inne odgłosy. Wytężył słuch i odróżnił wyraźnie dźwięk dzwonów, z początku cichy, oddalony, niby dźwięk sygnaturki, potem coraz głośniejszy, coraz potężniejszy, jakby się razem rozkołysały serca stu conajmniej dzwonów. Przypomniał sobie, że tam na prawo jest turnia Dzwonnica, i przyszło mu do głowy że odgłos ztamtąd pochodzi — ale zmiarkował się natychmiast, że to tylko taka nazwa, i żadnego dzwonienia być nie może; chyba zasnął naprawdę i śni mu się tak. Przyszedłszy zaś do tego przekonania, nie usiłował już walczyć rozumem przeciwko temu co słyszał i widział.
A widział dziwne rzeczy: od strony Pisanej czołgały się nizko mgły nad potokiem, a potem wstawały i rosnąc coraz wyżej, wyżej i wyżej, przybierały kształty wyraźne ludzkich postaci na koniach, ze skrzydłami u ramion, w hełmach na głowach, a postacie to były tak olbrzymie, że pióropusze hełmów sięgały wierzchołków turni. Zwolna i uroczyście posuwały się srebrnym szlakiem w stronę skalistego wąwozu, noszącego nazwę starożytnego miasta, ale rzecz dziwna, wszyscy mieli przymknięte powieki.
— Śpiący rycerze! — szepnął chłopiec i ogarnął go strach. Chciał zawołać na Jakóba i Witolda, ale mimo kilkakrotnych wysileń, głosu wydobyć nie mógł. A postacie skrzydlate, przejrzyste jak duchy, płynęły coraz tłumniej po srebrnym szlaku, a pochód ten zdawał się nie mieć końca, bo w miejsce tych co zniknęli w wąwozie, nowe wstawały postacie z mgieł czołgających się po ziemi. Wreszcie ostatni rycerz rozpłynął się w powietrzu, a z nim razem srebrny szlak zniknął, jakby wprzód leżał tam po to tylko, aby służyć za most dla rycerzy.
Henryk siedział oszołomiony, nie mogąc oczu oderwać od miejsca, którędy przed chwilą przesunął się pochód olbrzymów. Pulsa mocno biły mu, w skroniach, a jemu się zdawało że słyszy tętent kopyt gdzieś w górze, i powiedział sobie że rycerze wjeżdżają na zamek, bo ta oto turnia nad wąwozem, Zamkiem się nazywa. Potem coś mu się majaczyło o pannie młodej przecudnej urody, ze złotą na głowie przepaską i o weselu, a potem jeszcze zabrzmiał mu w uszach słaby, jakby oddalony dźwięk organów, który wzmagał się stopniowo, aż rozlał się w powietrzu potężnym hymnem. Turnia Organy znajduje się tuż nad Zamkiem, a za nią jest, turnia Stoły. Tam rycerze zasiądą do uczty. Chłopiec widział już oczyma wyobraźni, długie ich brody mchem porosłe i surowe oblicza, patrzące głębią minionych wieków. Do uczty usługiwały im boginki, w lekkich powiewnych szatach; na obrusie z mgły gęstej leżała przed każdym biesiadnikiem róża, ale wszystkie miały kolce...
Henryk przetarł oczy, chcąc się przekonać czy śni, czy marzy na jawie. Naokoło była cisza i tylko potok grał po dawnemu, ale oto zaszumiało, jakby wiatr potrząsnął wierzchołkami świerków, lub z jakiejś potężnej piersi żałosne wydobyło się westchnienie. Chłopca przebiegł dreszcz grozy: szary obłoczek podniósł się nad strumieniem i kołysząc się to tu, to tam, wyglądał jak człowiek zabłąkany, szukający drogi rozpaczliwie. Henrykowi, niewiadomo czemu, przyszedł na myśl bohater opowiadania sir Edwarda: chciał wyciągnąć rękę w stronę wąwozu, ale nie mógł się poruszyć, taka ogarnęła go niemoc — a gdy obłoczek uniósł się trochę wyżej, wydał mu się z ramion i postaci podobnym do Warburtona.
Nagle jakiś drobny kamyk potoczył się, jakby go kto potrącił. Henryk wytężył słuch i wzrok i zdało mu się, że widzi jakiś cień czarny czołgający się z dołu pod górę; powiedział sobie jednak, że to pewnie, takie samo złudzenie jak tamto, a powieki ciążyły mu jak ołów i już, już miał zasnąć snem twardym, ale potoczył się drugi kamień i to wytrzeźwiło go odrazu. Ów cień posuwał się coraz wyżej w kierunku groty, a z pod stóp jego toczyły się drobne kamienie z usypiska. Henryk wstał; instynkt mụ szeptał, że powinien zachować się jak najciszej. Cień ów podobny do człowieka skradającego się na czworakach, zatrzymał się i podniósł głowę, jakby coś czuł lub czegoś nasłuchiwał. A stał właśnie w promieniu księżyca, którego tarcza przesuwając się po za wyszczerbionemi turniami, rzucała podłużne smugi. Chłopiec zobaczył rudą sierść, wypukłą głowę i dwoje błyszczących oczu. Poznał go: był to niedźwiedź!
Stał i węszył. Chłopcu jak błyskawica przebiegło przez głowę pytanie, czy przebudzić śpiących, czy dać pokój. Spojrzał na kamień leżący przy oknie i dał pokój.
— Dowiodę, że jestem mężczyzną — rzekł do siebie, czując odwagę wstępującą weń na myśl, że bezpieczeństwo wszystkich w tej chwili zależy od jego przytomności umysłu, a także bezpieczeństwo tego, który go nazwał dzieckiem. A może też niedźwiedź tu nie wejdzie! Po co przelewać krew bez potrzeby? Sabała powiedział przecie: „On je grzecny, bo je tchórz.“
Niedźwiedź stał, jakby się wahał, wreszcie posunął się ku oknu.
Ale Henryk nie czekał tego: położył się na ziemi, obie ręce wsparł na kamieniu, a stopami zarył się w ziemię i pchał. Kamień ani drgnął. Pot kroplisty wystąpił na czoło chłopca: wstrzymał oddech i wyprężył się: kamień się poruszył i zakołysał na krawędzi okna. Jeszcze jeden wysiłek — i zniknął w otworze. Straszny ryk rozległ się w uśpionej dolinie, a z nim razem huk staczającego się w przepaść i obijającego o występy skalne kamienia.
Śpiący zerwali się na równe nogi, a baronet najpierwszy zdołał wydobyć zapałkę i oświeciwszy wnętrze groty, zobaczył przy oknie Henryka bladego jak ściana, który wyszeptał:
— Niedźwiedź!
Teraz Anglik spostrzegł brak wielkiego kamienia przy oknie i domyślił się wszystkiego. Nikt tego zrobić mógł, tylko ten chłopiec, którego uważał za dziecko, bo wszyscy inni spali. Ale jakim cudem dziecko zdołało dźwignąć taki ciężar? Sięgnął po stoczek, ale stoczka nie było, zapalił więc drugą zapałkę. Tymczasem górale zbiegali już na dół z pochodniami. Przy ich świetle widać było z góry zwierzę rozciągnięte na piargu, poruszające łapami w śmiertelnych konwulsyach i Sabałę, pochylonego nad nim z nożem w ręku.
Malarz, doktór i Walter, narzuciwszy prędko wierzchnie ubranie zeszli także zaciekawieni i mocno poruszeni. Za nimi, owinięty w derkę, stąpał ostrożnie baronet, trzymając się skały i nasłuchując kroków postępującego za nim chłopca, gotowy pospieszyć mu z pomocą, na wypadek gdyby obsunęła mu się noga, bo ściana rzucała cień na ścieżkę, i nie było jej wcale widać.
Obstąpiono niedźwiedzia dokoła. Górale najwięcej uradowani tą zdobyczą, odwracali go, badając czy skóra jest w całości, ale w kilku miejscach była poszarpana. Każdy chciał wiedzieć jak się to stało, z najdrobniejszemi szczegółami, i nastąpiło ogólne zdumienie, gdy się wyjaśniło, kto był pogromcą niedźwiedzia. Zarzucono pytaniami Henryka, który dla zaspokojenia ogólnej ciekawości, musiał kilkakrotnie powtarzać jedno i to samo: jak szmer posłyszał, jak kamyk jeden i drugi się potoczył pod nogami niedźwiedzia; jak wchodził na górę, z której strony, i gdzie przystanął. Wreszcie wyrażano domysły, coby też było, gdyby nie poczuł węchem że ludzie są w pobliżu — a domysły te wiodły do innych, które innym jeszcze otwierały drogę, bo chciano kwestyę do dna wyczerpać. Jeden z juhasów schyliwszy się, sprobował ciężaru kamienia i dziwił się, że takie małe chłopię dźwignęło taki ciężar, na co Henryk odparł z uśmiechem, że strach wiele może. Warburton obserwujący go, zauważył, że chłopiec nie wygląda na szczęśliwego pogromce. Nie było na jego twarzy ani śladu tryumfu, a w odpowiedziach ani cienia przechwałki. Wreszcie zagadnął:
— Zabiłeś niedźwiedzia i nie jesteś z tego dumny?
— Stało się to tylko przypadkiem — odrzekł z prostotą.
Baronet słuchał zdziwiony.
— Przypadkiem, powiadasz? Nie rozumiem. Ale dla czego nie obudziłeś żadnego z nas, spostrzegłszy zbliżającego się nieprzyjaciela?
— Z początku nie wiedziałem co to za cień się skrada, zwierzę czy człowiek; a później, gdym go już rozpoznał, miałem nadzieję że się zwróci w innym kierunku, więc nie chciałem robić hałasu. Była chwila, że niedźwiedź się zawahał: potem, gdy postawił łapę w kierunku okna, miałem tylko tyle czasu, żeby spuścić kamień. Był bardzo ciężki i myślałem już, że mu nie dam rady.
— Dałeś dowód niemałej przytomności umysłu...
— Ale teraz myślę, że może lepiej byłoby, gdybym panów obudził, Niedźwiedź, widząc nas w takiej liczbie, nie odważyłby się na nas rzucić i odszedłby sobie w swoją stronę. Sabała utrzymuje, że to tchórz, a musi znać się na tem. Uniknęłoby się przez to nieużytecznego zabójstwa.
— Ach, więc to ci jest przykrem! — rzekł Warburton, patrząc z wzrastającem zajęciem na chłopca — bądź spokojny. Gdybyś nie zabił niedźwiedzia, poszedłby do szałasów i mordował jagnięta; a gdybyś nas pobudził, niedźwiedź nie uszedłby żywcem, bo mamy rewolwery i noże, których nie wahalibyśmy się użyć we własnej obronie.
— To co pan mówi, sir, uspokaja mnie; rozumiem bowiem zabijanie dla potrzeby rzeczywistej lub we własnej obronie, ale bezużyteczny rozlew krwi wstręt we mnie budzi, a to sobie właśnie wyrzucałem.
— Mój chłopcze — powiedział baronet, żywą pociągnięty sympatyą — nazwałem cię dzieckiem, a jesteś odważny jak mężczyzna, i mówisz jak człowiek dojrzały. Dopiero cię poznałem, a już cię muszę szanować. Podaj mi swoją rękę. Cóż to, wahasz się?
— Zanim to uczynię, muszę panu coś powiedzieć — rzekł Henryk poważnie — bo może pan nie zechce podać mi swojej. Mówi pan, że jestem odważny jak mężczyzna, a źródłem tej mojej odwagi nie co innego było, tylko słabość!
— Nie rozumiem.
— A raczej zraniona miłość własna, co na jedno wychodzi. Byłem dotknięty, gdy pan nazwał mnie dzieckiem i prosiłem Boga, żeby mi pozwolił spełnić jaki czyn mezki. Dla tego to nie obudziłem nikogo... A mogłem był wszystkich narazić, gdybym nie potrafił zepchnąć kamienia. Był tak ciężki, że zaledwie zdołałem to uczynić z największym wysiłkiem. Choćbym wtedy krzyczeć nawet zaczął, nicby już nie pomogło, bo niedźwiedź tymczasem znalazłby się w jaskini. Nie chcę, żeby pan myślał o mnie lepiej, niż na to zasługuję.
Zamilkł na chwilę i po krótkiem wahaniu dokończył.
— Przyznaję też, że gdy ujrzałem niedźwiedzia, miałem chwilę okropnej trwogi i byłbym wolał, aby ominęła mnie sposobność wykierowania się na bohatera.
— Daj mi swoją rękę — rzekł baronet wzruszony — jesteś skromny i prawy. Od tej chwili masz we mnie przyjaciela, i gdybym mógł coś dla ciebie uczynić...
— Dziękuję panu — odrzekł chłopiec — nic mi nie trzeba. Pańska przyjaźń cennym jest darem, na który doprawdy nie zasłużyłem dotąd, ale... chciałbym zasłużyć...
W tej chwili był naprawdę dumnym. Jeden z najpierwszych panów Anglii nazwał się jego przyjacielem, a przytem Henryk czuł dziwny, niewytłomaczony pociąg do tego człowieka.
— Dobrze odrzekł Anglik z uśmiechem: — mam nadzieję, że sposobność łatwo się znajdzie, bo tu w górach przecież często widywać się będziemy.
Rozmowa ta odbyła się po francuzku, bo Henryk chociaż rozumiał po niemiecku, trudność miał w wyrażaniu się tym językiem, a angielskiego nie znał wcale. Około zabitego tymczasem większa skupiła się gromadka. Juhasy usłyszawszy ryk niedźwiedzia, przylecieli z poblizkich szałasów, a za jednym przybiegł pies kudłaty, i rzuciwszy się na martwego już olbrzyma, węszył, szczekał zajadle, i targał go za uszy — a wszystko to przy świetle pochodni przedstawiało fantastyczny obraz.
— Ale gdzie to jest profesor Strand? — zapytał Warburton, szukając go oczyma.
— Pewnie pozostał w grocie i wygląda przez okno — odrzekł Walter.
— Być może, choć dziwnem mi się to zdaje, że nie jest ciekawy obejrzeć niedźwiedzia. Taki zapalony naturalista!
— Pewnie odkłada do jutra. Gdyby to był Branchiopod, którego poszukuje, niezawodnie profesor wyprzedziłby tu nas wszystkich: Niedźwiedź nie wzbudza w nim takiego zapału.
— Jakaś kropla spadła mi na rękę — rzekł baronet. — Czyżby deszcz miał padać? A taki był pogodny wieczór!
— Na mnie już kilka kropli spadło i wiatr się zrywa — odezwał się doktór. — W górach nigdy nie można być pewnym pogody, a Tatry są krainą niespodzianek. Słyszałem też, że nie zdarzyło się nigdy, aby Babia góra napróżno kładła czepiec.
I opowiedział Anglikowi, w jaki sposób stała się ona barometrem dla Podhala.
Teraz już zaczęły padać gęste, grube krople, a zdala odzywały się pierwsze pomruki nadchodzącej burzy. Księżyc utonął gdzieś w chmurach i zrobiło się zupełnie ciemno. Wiatr się zerwał i szedł górą, potrząsając rozpostartemi na stokach lasami, które poczęły jęczeć i szumieć. Górale żwawo zaciągnęli niedźwiedzia do dziury, aby mu skóra nie zmokła i wszyscy przy gasnących od deszczu pochodniach, powrócili do groty.
Profesora nie było jednakże w grocie, choć przeszukano ją ze światłem i wołano na wszystkie strony. Baronet zauważył też brak stoczka i udzielił swego spostrzeżenia towarzyszom. Nie ulegało wątpliwości, że Strand zapuścił się w podziemia, party ciekawością geologa.
— Ale że go dotąd niema, to rzecz dziwna! — powiedział doktór — czas już było obejrzeć co jest do obejrzenia i powrócić.
— Pewnie pobłądził — wtrącił Sabała — dy to je grota Mylna, i kto tu nieznający, może cały dzień w kółko chodzić i nie wyjdzie, bo drogi się w niej krzyżują i między ulicami jest takie podobieństwo, że zdaje ci się, że z pieczar wychodzisz, a ty ino kręcisz się w kółko — haj.
Doktór powtórzył to baronetowi, a ten rzekł z żywością:
— A więc chodźmy natychmiast na odszukanie go.
I ruszyli wszyscy: Sabała ze świecą szedł naprzód, za nim baronet, dwaj górale i juhas ze swoim kudłaczem. Dalej, z drugą świecą w ręku szedł Jakob i Henryk, Witold i Jerry, wiedziony także ciekawością. Gdy doszli do miejsca, gdzie korytarz załamuje się pod kątem prostym, Sabała nachylił się i pilnie czegoś upatrywał na ziemi, a dostrzegłszy ślady nakapanego wosku, oświadczył, że profesor szedł koryțarzem na prawo. Udano się więc we wskazanym kierunku, przebywając tę samą utrudzającą i mozolną drogę, którą przebył profesor i czołgając się często na czworakach.
Jakób przy tej mozolnej wędrówce, kilkakrotnie zwracał uwagę towarzyszy na kształt nacieków, wreszcie rzekł:
— Tatry posiadają obfitość pieczar, ale najwspanialsze są pieczary Bialskie po węgierskiej stronie, w Kobylim wirchu, który teraz Górą Koboldów przezwano. Krople wody spadające tam ze stropu, potworzyły kolumny, wieże gotyckie, drzewa, krzewy, draperye, koronki, postacie ludzi i zwierząt, zastygłe wodospady i obłoki, słowem cuda prawdziwe!
— Jeżeli tu dłużej pozostanę, to gotów jestem tam pojechać — odparł Warburton.
— Poznawanie Tatr jest dopiero w zaczątku: wiele jeszcze niespodzianek nas czeka — dodał Jakób.
Najraźniej i najzręczniej ruszał się Sabała, pomimo swoich ośmiu krzyżyków; prześlizgiwał się on w najwęższych miejscach z chyżością kota, a gdy teren zmieniał się niespodzianie, wyprostowywał się nagle z młodzieńczą żywością. Chwilami zatrzymywano się, wołano profesora po imieniu i chwilę zachowywano najgłębsze milczenie, nasłuchując odpowiedzi — ale odpowiedzi nie było. W niektórych miejscach Sabała uderzał ciupagą w ścianę, i z odgłosu uderzeń poznawano, że za ścianą jest próżnia, ale echo tylko odpowiadało na te uderzenia. W dużej komnacie, którą Strand uznał za przydatną na salę balową, Sabała pilnie szukał śladów stoczka koło otworów wyjściowych, ale ich nie znalazł, baronet za to dostrzegł przedmiot błyszczący: były to okulary profesora, leżały jednak w takiem miejscu, że nic nie mówiły o kierunku, w jakim dalej się udał. Juhas odezwał się, że to jest miejsce z którego najtrudniej się wydostać, bo jeden z korytarzy po długiem kołowaniu wiedzie tutaj napowrót, a w drugim też są odnogi mające z nim komunikacyę. A ponieważ znał te pieczary, więc chciał wziąć świecę z rąk Sabały i wieść dalej pochód — ale stary nie ustąpił, szli więc korytarzem, przecinającym inne drogi i coraz przystawali nasłuchując. Gdy doszli do pieczary podobnej do tej, jaka służyła turystom za sypialnię, Sabała upatrujący ciągle na ziemi śladów wosku, znalazł je dość wyraźne i oświadczył, że tutaj profesorowi stoczek wypadł z ręki, i prawdopodobnie zgasł.
— Biedny profesor! — zawołał Henryk — został pozbawiony światła, bo zapałki jego widziałem leżące na posłaniu. Gdzież on jest teraz? Może wpadł w jaką przepaść!
— I, nie — odrzekł Sabała — on tu już jest blizko.
I zwrócił się w stronę skąd wiał świeży prąd powietrza. Czas jakiś wszyscy szli w milczeniu: nikt się nie odzywał, bo temu i owemu niewesołe myśli przychodziły do głowy. Pies biegnący ciągle przed nogami idących, wysunął się teraz naprzód i przepadł gdzieś. Wreszcie usłyszano jego oddalone szczekanie. Przyspieszono kroku i po jakimś czasie, ujrzano pod ścianą leżącego bez przytomności profesora, a nad nim stał pies, obwąchując go i machając ogonem. W zaciśniętej pięści Strand trzymał zagasły stoczek, a obok leżała jego laska.
Doktór uniósł głowę zemdlonego i wlał mu w usta trochę wina z flaszki, którą zawsze nosił przy sobie, następnie zaczął mu lekko piersi rozcierać, poczem wkrótce Strand otworzył oczy. Błędnym wzrokiem powiódł po obecnych i zatrzymał go na kudłaczu, przyczem uśmiech rozjaśnił jego rysy.
— Pójdź tu piesku — rzekł, dotykając jego łba — i wybacz moją omyłkę. Ja ciebie w ciemności wziąłem za niedźwiedzia!
I opowiedział szczegółowo swoje przygody, nie wspomniawszy jedynie o błękitnej wstążce, bo lękał się żartów i konceptów przyjaciół.
Pociągnąwszy jeszcze kilka łyków z butelki doktora, Strand uczuł się tak wzmocnionym, że wstał i oświadczył, iż może iść. A gdy mu powiedziano jaką nazwę specyalną noszą te pieczary, przyznał, że trafniejszej niepodobna wynaleźć. Jednej tylko rzeczy nie mógł sobie wytłomaczyć: owego huku, którego echo słyszał w podziemiach — i zwierzył się z tem przed towarzyszami, gdy już wróciwszy do sypialni, wyciągnął się na posłaniu, do którego tak długo wzdychał nadaremnie. Wtedy dopiero opowiedziano mu o niedźwiedziu i o zepchnięciu z góry kamienia.
Profesor usiadł na posłaniu, wyjął z kieszeni chustkę, sięgnął do oczu, gdzie powinny być okulary, ale spostrzegł że ich niema na zwyklem miejscu.
— Moje okulary... — szepnął zdziwiony.
— Są — rzekł baronet, podając mu — zgubiłeś je pan.
Strand machinalnie wyciągnął rękę, nie pytając jak i gdzie zostały znalezione; przetarłszy szkła starannie, umieścił je na nosie i jął przypatrywać się Henrykowi z taką uwagą, jakby napotkał jakiś ciekawy zoologiczny okaz.
— Czy on we mnie upatruje podobieństwo do swego Branchiopoda, czy co — myślał chłopiec, rumieniąc się pod tym badawczym wzrokiem.
— Młodzieńcze — rzekł wreszcie profesor — widzę, że jesteś człowiekiem poważnym: dla tego też opowiem ci moje domysły, dla czego Branchinecta paludosa Branchiopoda z epoki lodowej, przetrwał aż do naszych czasów w jeziorze tatrzańskiem.
Wybuch ogólnej wesołości przerwał zapał niestrudzonego badacza, a baronet rzekł:
— Ależ kochany profesorze, odłóż to pan na jutro. Chłopiec jest zmęczony i my wszyscy także. Pan sam najwięcej potrzebujesz wypoczynku. Starajmy się zasnąć jak najprędzej, bo inaczej nie obudzimy się o wschodzie słońca.
Wszyscy uznali słuszność tej uwagi, ale przewodnik troskliwy o zdrowie uczonego, podał mu szklankę gorącej herbaty, którą tenże wypił chciwie, i jak posłuszne dziecko, nie odzywając się już wcale, zawinął się w kołdrę i odwróciwszy się do ściany, usnął.
Pomruki burzy były coraz częstsze, aż zamieniły się w nieustające prawie ryki. Podmuch wiatru zagasił świecę, ale oślepiające błyskawice rozświecały co chwila wnętrze groty. Nad głowami podróżnych długo jeszcze rozlegały się echa piorunów. Wreszcie wszyscy posnęli.
Górale nie spali. W szczelinie skalnej osłoniętej od deszczu, rozpalili ognisko i popijając herbatę, długo jeszcze rozmawiali, a przedmiotem tej rozmowy były różne walki z niedźwiedziami! Sabała największy w tem brał udział. Wszyscy słuchali z oczyma utkwionemi w starca, a on prawił:
— Raz co nie było: Matus Karpiel miał syna; miało chłopczysko z pietnaście roków, sam zaś był tęgi hruby chłop i pośli na niedźwiedzie — haj. Toż to dopadli niedźwiedzice z dwoimi małemi, ale małe były młode, i to zaś siednom na grzybiecie tej matki, ucepiom się pazdurami, dopiro niedźwiedzica jedzie s nimi jak wóz do lasa..!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zofia Urbanowska.