Róża bez kolców/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża bez kolców |
Podtytuł | Opowiadanie, osnute na tle przyrody tatrzańskiej |
Wydawca | Księgarnia K. Grendyszyńskiego |
Data wyd. | 1903 |
Druk | J. Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Szumi kobza — szumią drzewa,
Grajek słucha pieśni gór
Każda góra swoją śpiewa.
Tysiąc szczytów, jeden chór.“
Deotyma. Piosnka w Karpatach.
On to był rzeczywiście: zbliżał się powoli ku ognisku, nie przestając grać i śpiewając głosem starganym:
„Oj na Orawskim zamku,
Oj świecom siubienicki,
W to za bedzie wisiał?
Jaśko z Brzezawicki?“
— Pieśń zbójecka — szepnął doktór.
„Oj kieby ja se wiedzioł,
Oj kany bedem wisiał;
Od wierchu do dołu,
Piekniebym wybić dał.
Oj z wirchu dukatami,
Oj z dołu talarkami,
Na pośrodku srebłem,
Pok se chłopcem dobrym.“
W czerwonem świetle ogniska ujrzano przygarbionego starca, zdającego się sto lat dźwigać na sobie. Długie siwe włosy, wydobywające się z pod kapelusza, ostre rysy, rysy „orła z sennemi oczyma“, jak o nim mówi Witkiewicz, były tak wyraziste, że wrażały się na zawsze w pamięć; zapadłe policzki, wązka linia ust, na których spoczywał w tej chwili wyraz niewysłowionego smutku, będący w sprzeczności z tem, co mówiono o jego filozofii — wszystko to razem składało się na całość typową, niezwykłą, rzecby można, legendową. Gdy zdjął kapelusz; mówiąc: „Pokwalony“[1] — odsłonił czoło wysokie, zadumane, poorane szerokiemi bruzdami. Cała ta postać, którą Sienkiewicz porównał do postaci starego sępa, wyglądała jak zabytek dawno minionych czasów.
Anglicy przypatrywali się przybyłemu z angielską flegmą; górale obstąpili go, zarzucając pytaniami, a doktór i malarz, powitawszy uściskiem dłoni, przywiedli przed baroneta. Powiedziano starcowi, co to za gość i z jak daleka przybywa, dodając, że słyszał o Sabale, że chce go poznać i usłyszeć bajkę „Śpiących rycerzach“. Sabała uśmiechnął się łagodnie i pozwalał z sobą robić co chciano, ale od opowiadania bardzo się wypraszał. Malarz więc szepnął mu, że gość zamorski ma smutek na duszy, który nosi z sobą po świecie i którego pozbyć się chce a nie może; że przyjechał z nim w Tatry, w nadziei że go tu może zatraci. Skoro pragnie tej bajki, Sabała zrobi dobry uczynek, gdy mu ją opowie, bo to gościa rozerwie.
Stary pokiwał głową i popatrzył na cudzoziemca, mówiąc:
— Hm, hm, wyjechali do świata, coby telo kielo smutek potracić. Zgryzota i smutek, to zła chorość: pilno człeka złupi. Człekowi ze smutke wnuku[2] to tak żyć, jak niedźwiedziowi z kulkom w brzuku. Ale bajka o zaśpianem wojsku, to wicie... nie dla zamorskich panów.
Baronet przygryzł wargi i zapytał:
— Co on mówi?
Powtórzono mu słowa Sabały, a sir Edward powiedział:
— Porównanie smutku do kuli ukrytej we wnętrznościach, jest trafne. Twarz tatrzańskiego barda przypomina mi twarz Miltona, tylko że ta ma ostrzejsze i głębsze linie, jakby ślady przeżytych tragedyi i zastygłych nagle wybuchów.
— Sienkiewicz dostrzegł także to podobieństwo — zrobił uwagę malarz.
Posadzono Sabałę na kamieniu i uczęstowano: nalano raz i drugi tokaju, a gdy blada twarz starca lekkim zabarwiła się rumieńcem, sir Warburton wyraził życzenie usłyszenia jakiej innej powieści, jeżeli Sabała nie chce mówić o „Śpiących rycerzach.“ Doktór spojrzał na proszącego badawczo, mówiąc:
— Wasza Dostojność nie rozumie po polsku, a cóż dopiero po podhalańsku!
— Będę słuchał przez tłomacza — odpowiedział — a zresztą, chcę go słyszeć.
Wytłomaczono Sabale o co idzie, a baronet kazał napełnić trzecią czarkę. Starzec nie dał się długo prosić. Wychylił ją, wstał, rozpostarł ręce i zrobiwszy kilka ruchów w powietrzu, jakby niemi zakreślał tło do obrazu, zaczął głosem cichym, matowym, który w miarę opowiadania nabierał siły, dźwięku i modulacyi: iskra schowana pod popiołem rozżarzała się powoli, ogarniając płomieniem coraz szersze kręgi. W miarę tego garb niknął, starzec rósł, twarz młodniała.
— Słuchajcie mię teraz jako im powiem o nasyk Kościeliskak:
Tam ka sie skręca na hale Smytniom, jest turnia wysoka, a nazywa się Pisana — haj.
Drzewień[3] jom inacy nazywali, ale dzisiak jom panowie przekrzcieli, bo sie tam na tej turni pisajom — haj.
Różne ta o niej ludzie gadki gwarzom, ze tam wnuku w tej skale jest staw, co ś niego Donajec idzie, a na tym stawie pływa złota kacka, co dyamentowe jajka niesie, ale ino jedno na rok — haj.
Raz co sie nie robi, zabrał sie ta juhas po te kacke, ale nie doseł, bo ta woda straśnie zimna, a żleb[4] co nim woda idzie, ciasny i ze o malućko sie nie utopieł — haj.
Boginki stawu strzegom, tozto nikogo tam puścić nie kcom bo go bałamucom, coby sie ś niemi bawieł — haj.
Mnie zaś pedniał stary Fakla, co był dziuge porażony, takom gware, ze w tej turni ma być wojsko zaśpione — haj!
Było zaś prosem piennie Wasyk Miłości, tak.
Raz przyhodzem[5] do tego Fakli, a tu stary ledwo zywy lezy na pościeli. Ja se siednam na pościeli przy nim i pytam sie go, coby mu brakować miało. A on mi tak pada:
— Miely, mocny Boze! hłopce, se mnom źle, Bóg mie pokarał i jako widzis, lezem tu juz, Łazarz, moc roków. Dziecko, tyś młodsy, do światuś, a ja dziś a jutro.
Słuchaj mie, to ci powiem moje zywobycie[6]. I ja był kiejsi tęgi hłop, do rzecy, a miałek kuźniom i kułek co komu było trza. Kowal byl se mnie setny[7], toz to robotyk miał wse mocki[8] — haj.
Raz co sie nie robi, kujem ku wiecorkowi, a tu włazi do kuźnic jakisi cłek.
Ładnie, pieknie pozdrowieł Pana Boga, toz tok mu odpedział i zgłupiałek, bok sie na niego przypatrzył i jescek w zyciu takiego cłeka nie widzioł. Niby wojak, bo zbroj na nim, broda po pas, a głowa ze stali, a gęba taka ładna, jak u janioła w niebie.
I, dobrze nie barzo, pyta sie mie, cybyk mu podków złotyk nie narobieł.
Ja padam:
— Cemusby nie, dyćjek od tego kowal.
I dobrze nie barzo[9], zacynimy te robotę. Ja kujem, on mieche rusa i robota sła.
Narobieliśmy podków i klińcy[10] mnohenko, toz to mój wojak pada, coby zabrać to syćko w torbę i iść ś nim.
Dyć padam mu, cemusby nie, dyćjeś cłek i nie źle ci z ocy patrzy. Kie iść, to iść. Myśliwskie prawo krótkie.
Zebrałek sie. Idziemy. On na przodku, ja zaś z podkowami za nim. I tak idziemy przez Kiery do Kościelisk.
Zachodzimy ku Pisanej, a on sie do mnie obraca i tak pada:
— Nie bójże się, a cicho sie sprawuj, a strzez cie Boze naklońć kie tam weńdziemy.
Włazimy w jakiesi źleby i dziury, a turnie to jakby sie ozestempowały przed nami. Idziemy, idziemy i zaślimy do nuka.
Patrzem, a tu telo luda, a sićko lezy, głowy na siodłak, a sićkie brody som jest dłuzaźne po pas — haj.
Zacynimy konie kuć. Ja wbijał klińce i podkowyk do kopytów zdajał[11], a on nogi trzymał. A kiek juz sićko, ka co brakowało, ponaprawiał, nabrał wojak struzyn z kopyt i wsuł mi w torbe i tak pada:
— Mas tu placom!
Pomyślałek se, ze kpi se ze mnie, ale mu sie sprzycał nie bedzies, choć mi straśnie markotno bylo, bok cały dzień minon.
Wzionek torbe i wychodzęcy wyułek te struzyny, ale kiek wyseł na pole, patrzem w torbe, a tu nima struzyn, bok nie śickie wysuł, bo mi sie po torbie obrały, ino som jest dukaty. Było ik kielka.
Kiebyk był syćkik struzyn nie wysypał, byłbyk sie zratował dość godnie, alejek musiał być niegodny.
Pomyślałek se:
— Dziadowi nie daj konia, ba torbe i kij i posełek.
Zachodzem do hałupy, a baba mie ze zębami przyjena:
— Kaś ty był tele casy, co cie trzy dni dom a nie było? — haj.
Nie wiedziałek, kie ten cas tak wartko[12] przelecioł, bo mi sie to ino kwilka widziało, ale se myślem: Nie bedem sie z głupiom babom dogadował, bo to u nik włosy długie, ale rozum straśnie krótki — haj.
I kulek pote dalej, to siekiery, to co sie kany trafieło, jaz tu znowu po kielku rokak psyseł mój wojak i znowujek mu robiel podkowy, a jak juzek dość narobieł, to my pośli tam ka i pryndzej. Myślem se, nie bedem ja juz taki głupi. Nie bedem struzyn praskał.[13]
Kujemy. Ja sie ucion w palec — haj — toz tok naklon głośno, a tu co sie nie robi, wstajom ci naokoło mnie. Mnie strak obujon.
Jeden sie pyta: „Bracie! cy juz cas?
Ale mój wojak mu tak pada: „Nie jeszce, śpij dalej!“
Na mnie sie ostro popatrzał i pogrozieł mi palcem.
Jak my kuć skońcyli, to mi znowu wsuł przygarznie[14] struzyn do torby — haj.
Idem. Kiek wyseł, patrzem w torbe. Kielo bedem dudków[15] miał, a tu w torbie trzaski z kopyt, jak były. Ja sie ospajeździeł[16], bo mi casu było zal, alek se pote pedział: „Zej ja tu bez to dziadem nie bedem.“ Wysułek trzaski i poseł Na Kierak wskocyłek — haj — telęzego[17] do zyda. Wypiłek, a kie sie ozor pomaści, to i lekcej hodzi.
I tak wypaplałek syćko zydowi. Zyd ozgadał po świecie, cok mu napedział — haj.
I teraz co sie nie robi, roki lecom i lecom, a konie nie kute, bo ta teraz bodaś kogo nie puscom, bo musi być taki parobek, co na dziewki nie patrzy — haj. Ja za kare sie zaraz oznimóg i lezem tak już moc roków. Z Panem Bogiem nie będzies w karty grał — haj.
Tak to prosem pieknie — gadał mi ten Fakla, a świercki to mu ciurecke z ocy leciały — haj.
Ponieważ Sabała robił częste przestanki, jakby się namyślał lub wątek sobie przypominał, więc malarz tłomaczył na język angielski legendę prawie jednocześnie. Sir Edward nie spuszczał oczów z opowiadającego, a doktór nie spuszczał oczu ze słuchacza, którego twarz nieruchoma wyglądała jak zagadka, a palce zanurzone w skręty brody, zaciskały się ruchem nerwowym. Witold, obserwujący także cudzoziemca, pomyślał:
— Muszę narysować tę rękę: jest pełna charakteru. Długie jej, ostro zakończone palce, mają w sobie coś przejmującego.
Gdy Sabała umilkł, ogólne zapanowało milczenie: ogień na chwilę przygasł, a sir Edward spuścił głowę i rzekł:
— Wasz filozof tatrzański umie opowiadać: jego głos potargany i matowy, przeobraża się cudownie pod wpływem zapału i uczucia i całą gammą tonów rozbrzmiewa. Giesta jego są obrazowe, a twarz ruchliwa, zmienia wyraz w miarę opowiadania; farby na obraz kładzie jaskrawe i maluje grubemi rysami, ale z tego rysunku bije jasne światło. Rad jestem, że go słyszałem: jak góry wasze są niepodobne do innych gór, tak wasze baśnie ludowe inne są, niż u wszystkich ludów. Człowiek jest wszędzie ten sam, pod wszystkiemi szerokościami geograficznemi, choć różnemi przemawia językami; ale wszędzie inną ma duszę i inne ideały. Wasza jest jak złoto, które się czyści w ogniu, a wasz ideał — to miłość bliźniego, większa od miłości samego siebie. Tę duszę, ten ideał słyszę w baśni Sabały i słyszałem w niejednej pieśni z tych stron, których echo płynęło do mnie przez morza...
Umilkł, i jakby się namyślając, mówił dalej.
— Kwiaty poezyi kwitną na waszej ziemi, i róż jest wśród nich obfitość, chociaż zaczynam już wątpić, czy znajdę tu różę bez kolców. Znam człowieka, który się urodził na wyspie skalistej, rzuconej samotnie wśród oceanu. Ziemi urodzajnej, tak jak tu pod Tatrami, było tam mało; uprawiano ją przeto w pocie czoła, broniąc przed niszczącemi siłami przyrody: wiatry bowiem północne zwiewały rodzajniejsze na skałach podkłady, a z zachodu bałwany zalewały łąki i pola uprawne.
Dróg wygodnych nie było, bo je zawalały olbrzymie zwały morenowe. Drożyny wązkie wiodły nad przepaście i krawędzie skał ostre. Człowiek ów nie chciał kaleczyć rąk, ani w pocie czoła walczyć z deszczem i wiatrem o każdą piędź ziemi; poszedł w świat... znalazł łagodniejszy klimat, lepsze drogi, urodzajniejszą ziemię, a los mu sypał złoto pod nogi. Poszczęściło mu się, ale spostrzegł, że zgubił w drodze duszę, którą był zabrał z domu. Szuka jej po świecie, jak ja róży bez kolców, i jak ja znaleźć jej nie może...! Cierpi on za życia czyściec, który czasami zamienia się w prawdziwe piekło. Złoto, którego pragnął, ma dziś dla niego znaczenie takie samo, jak owe strużyny, które w torbie zamiast dukatów znalazł stary kowal Fakla.
Słuchano tych słów ze zdumieniem. Co znaczyła ta powieść? Kto był ów człowiek, o którym mówił — i czy to utwór fantazyi, czy rzeczywistość? Pierwszy to raz, on, oszczędny dotąd w słowa, dał się unieść wrażeniu, czy zapałowi.
Ogień podsycony świeżą wiązką smereczyny znów większym zajaśniał blaskiem i oświecił twarz baroneta, zawsze spokojną, ale bladą jak płótno. Milczeli wszyscy. Ciszę przerwał głos dziecinny, ale poważny, prawie uroczysty:
— Ten człowiek powinien wrócić na wyspę, bo inaczej nie odnajdzie swej zguby!
Sir Edward odwrócił się zdziwiony:
Był to głos chłopca, który znalazł na szczycie Bystrej gwoździk lodowy. Starzec i dziecko patrzyli przez chwilę na siebie, jakby badając się wzajemnie. Baronet lekko brwi zsunął, i nie chcąc snać wdawać się z dzieckiem w rozmowę, rzekł swobodnie, prawie wesoło:
— Jeżeli nie znajdę w tych górach róży bez kolców, zabiorę przynajmniej z sobą do Anglii wiązkę legend. Hej, Jerry, jeszcze wina!
Walter, znający zwykłą wstrzemięźliwość sir Edwarda, wydziwić się nie mógł, że wbrew zwyczajowi pił dzisiaj tak wiele.
Przewodnicy tatrzańscy mają już ustaloną sławę; inteligencyą, przytomnością umysłu i roztropnością, przewyższają o wiele swych kolegów z Alp i Pireneyów. Turysta, oddawszy się im w opiekę, nie potrzebuje wcale myśleć o sobie, troszczyć się o nic, bo oni się za niego troszczą, oni myślą o wszystkiem. Ponieważ magnat angielski chciał nocować w dolinie — nie czekając rozkazów pobiegli, na Smytną do szałasów pasterzy, i wrócili obładowani dużemi wiązkami siana na posłanie.
Szło tylko o to, czy w schronisku nocleg urządzić, czy też gdzieindziej. Miejsca tam nie brakowało, ale była to tylko buda z desek, dobrą dająca we dnie ochronę od zbyt skwarnych promieni słońca, nie zabezpieczająca jednak dostatecznie od nocnego chłodu. Teraz w dolinie Kościeliskiej jest hotel zaopatrzony we wszystkie potrzeby, ale wówczas nie było go jeszcze, a podróżni nasi nie mieli z sobą kołder, tylko derki z wozów, pledy i jeden płaszcz, własność baroneta, dla którego też, ze względu na jego wiek, należało wynaleźć zaciszniejsze schronienie.
Malarz zaproponował nocleg w Krakowie, w grocie znajdującej się niedaleko wejścia do wąwozu. Długa a wązka, nadawała się wybornie do noclegu — choć przystęp do niej nie łatwy, zwłaszcza po nocy, ale czego nie widać przy księżycu, to się dojrzy przy świetle pochodni. Zabrano ich kilka z Zakopanego, bo od czasu jak Pawlikowski odkrył nieznane dotąd groty, rzadko kto wybiera się do Kościelisk bez pochodni. Pytano Sabały o zdanie.
— Hm — rzekł — godne to miejsce dla nik: grota je głemboka, wiater nie mąci, ino że do Krakowa czasem zaglądają niedźwiedzie, bo te po turniach Kościeliskik rade chadzają. Blizko im do cieliczek na Smytnią i do owieczek na Kirę.
Powtórzono sir Edwardowi tę uwagę, na co rzekł:
— Nie jesteśmy bez broni na taki wypadek. Mam nóż przy sobie i sześciostrzałowy rewolwer.
— Noży znajdzie się więcej — wtrącił doktór.
— Jest skole[18] — dodał Sabała.
Warburton mówił dalej:
— Niedźwiedź może i do schroniska trafić, a w szerokiej otwartej budzie, trudniejsza obrona niż w grocie z wązkim otworem. Wszystko zatem jedno, gdzie obierzemy sobie nocleg, bo wszędzie spotkać nas mogą niepożądane odwiedziny. W dzień polowanie takie miałoby dla mnie nawet urok nowości, bo w Anglii niema wcale niedźwiedzi, ale w nocy, gdy się pragnie spoczynku, przyznaję że wolałbym, żeby się bez polowania obyło.
I wyjąwszy z kieszeni nóż składany w oprawie z kości słoniowej, przyglądał się ostrzu z uwagą, co widząc Sabała, rzekł z flegmą:
— On je grzecny, bo je tchórz: zdrowego niema co się bać, cheba jak sie nie zabije od razu a postrzeli, a obali, to potem obces skoczy do ciebie.
A gdy panowie uśmiechali się na to określenie, dodał:
— To je gazda od hal i od lasa: ma swoje dogadanie i swój sposób, jako i ludzie. Nie sieje, nie orze, nie kosi, nie juhasi, a ma wszystko. Na wiosnę, latem, chodzi w cuse potarganej jako dziad, biedy jednak nijakiej nie cierpi. Jak mu trza, bije owce po halak, zje jałówkę na lotku, źre borówki, rozmaite korzonki, ścina tłustą trawę na szałasiskak; jak mu sie kce, idzie na owies do dziedziny[19]. Przed zimą je glony po źródliskak z biedy, albo sywarek ka najdzie. Gości się dziś nie spodziewa, bo ik nie prosieł.
— To samo mówi o nim Witkiewicz, który przepysznie opisał niedźwiedzia — rzekł Witold — i zwracając się do Sabały, zapytał gdzie radzi nocować?
— W Kościeliskak o gospody nie bieda, ino bieda wybierać. Na ten przykład Zbójeckie okna, ka Janosik ze swymi hłopcami przebywał. Gospoda piekna, przestronna.
— Więc idźmy tam! — rzekł malarz — prowadźcie nas.
Sabała się nie ruszał.
— Ino że tak głemboko schowana w lesie, co i po dniu nie łatwo do niej trafić.
— Taak?
— Jakież więcej macie gospody? Wy tu gazda od wielu lat i znacie Kościeliska na wylot.
— Do Zimnej groty was nie mogę prowadzić, bo tam lód leży miejscami, toby was zamroziło. Mam parę grot pod Pisaną, ale to nie dla was, bo wejście do nik za trudne. Wziąłbym was do Niżniej pod Zamkiem; widać z niej turnie Organów i Ratusz. A możebyście kcieli nocować w Grobak?
— Nie, żywcem w grobach kłaść się nie chcemy — rzekł śmiejąc się doktór. — Znam tę grotę, pełno w niej dziur, wgłębień, skrzel, występów, kominków fantastycznych, kaplic. Szukano tam widocznie skarbów kiedyś, jak tego ślady zostały w podziurawionych ścianach. Miejsce godne widzenia dla swej oryginalności, ale nie jako schronienie dla ludzi zmęczonych całodzienną wycieczką i pragnących zacisznego spoczynku. Przytem jest tam mokro i ciągle z góry kapie.
— Mnie się zdaje, że Sabała naumyślnie wylicza swoje gospody, żeby nam ich mnogością zaimponować, choć wie, że żadna z dotąd wymienionych nie może się nam przydać. To jest figlarz! — odezwał się malarz.
Ten którego posądzono, uśmiechnął się na te wyrazy, a znając słabość turystów, dodał jakby od niechcenia:
— Kamiennego mleka tam dość.
— O jakiem mleku mowa? — zapytał Henryk.
— O wapiennem, które dla jego gęstości należałoby raczej nazwać śmietaną. Osadza się ono na ścianach groty i na sklepieniu, tworząc wzorzyste rzeźby, a z rzeźb tych później powstają stalaktyty.
Sabała mówił dalej:
— Jest też niezgorsza gospoda w Dzwonnicy, ale dostać się do niej bieda i nie można inaczej, ino trza smerek ściąć, poprzycinać gałęzie, wstawić go do dziury i dopiero spuścić się po nim na dół jak po drabinie.
— To i na cóż nam wyliczacie gospody, które nie zdały się na nic? A pan co na to mówisz, panie profesorze?
— Wszystko mi jedno, gdzie będę nocował — odrzekł Strand, który dotąd darować nie mógł malarzowi, że mu spłoszył traszkę.
Na to odezwał się przewodnik.
— Jest tu bliziutko za potokiem Raptawica, a w niej groty, co je odkrył pan Pawlikowski.
— Czy ta wielka turnia na prawo, gdzie są Dudowe kominy? — zapytał doktór.
— Tak, panie. Są tam obszerne komory i okna dwa, jedno wychodzi na dolinę, a drugie na zbocze. Iść trzeba pod górę, po piargu[20]; wejście łatwe, ale pod granią[21] trzeba będzie pochodnią przyświecić.
— Nie mógł to Sabała od tego zacząć — mruknął doktór — tylko nam czas zmitrężył wyliczaniem swych gospód!
- ↑ Niech będzie pochwalony.
- ↑ Wewnątrz.
- ↑ Dawniej.
- ↑ Wąwóz.
- ↑ Spółgłoski ch wymawiają na Podhalu jak h.
- ↑ Życiorys.
- ↑ Tęgi.
- ↑ Dużo.
- ↑ Przysłowie Sabały.
- ↑ Gwoździe z dużemi głowami do przybijania podków.
- ↑ Przybijał.
- ↑ Prędko.
- ↑ Rzucał.
- ↑ Garstkę.
- ↑ Dukatów.
- ↑ Rozłościł.
- ↑ Tutejszego.
- ↑ Kamień.
- ↑ Do wsi.
- ↑ Usypisko z drobnych ruchomych kamieni.
- ↑ Krawędź.