Róża i Blanka/Część druga/XXXIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Róża i Blanka
Podtytuł Powieść
Data wyd. 1896
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. La mendiante de Saint-Sulpice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIII.

Duplat rozpoczął swą smutną czynność, gdy tymczasem Gilbert zajął się przyrządzeniem posiłku dla bliźniąt.
Ponieważ ziemia nie była ubitą, więc ex-kapitan z łatwością wykopał jamę na metr głęboką, poczem Gilbert obwinął dziecię w prześcieradło i bez jednej łzy żalu, bez wyrzutu sumienia, rzucił je w dół i przysypał ziemią, którą następnie udeptał nogami.
— Skończyliśmy — rzekł Duplat, — zaprowadź mnie pan teraz do swego mieszkania. Uf! jak jestem zmęczony! Ale wybierz pan pierwej jedną z dziewczynek... Jako ojciec masz prawo wyboru, lecz staraj się trafić szczęśliwie.
Gilbert nachylił się nad kołyską i wskazując dziewczynkę, leżącą po stronie prawej, rzekł:
— Biorę tę...
— A więc ja drugą...
Duplat wziął dziecko na ręce i udał się za Gilbertem go jego mieszkania, w którem znalazł tylko jeden materac i kołdrę, reszta bowiem pościeli zniesiona była do piwnicy.
Obwinął dziewczynkę w kołdrę i położył ją przy materacu na podłodze.
W tej chwili dziecina zakwiliła, lecz nie przebudziła się.
— W kuchni znajdziesz pan cukier, wodę, węgle, zapałki — rzekł Gilbert.
— Dobrze, znajdę. — A teraz uregulujmy nasze rachunki... Kochajmy się jak bracia, rachujmy się jak żydzi... Przyniosłem panu dziecko, oddaj mi więc weksle.
Gilbert wyjął z kieszeni papiery i podał je Duplatowi.
— Co zamierzasz pan robić, skoro porządek zostanie przywrócony?
— Nie myślałem jeszcze o tem...
— Czy pozostaniesz pan w Paryżu?
— Nie mam ochoty. Wolę prowincyę...
— Pytam o to dla tego, że mogę potrzebować pana. Gdzie więc mam cię szukać?
— Przyślę panu swój adres. Teraz pragnę przedewszystkiem ukryć się na czas odwetu i skoro tylko odniosę to dziecko do merostwa, postaram się jak najprędzej drapnąć po za fortyfikacye. Nie chcę czekać, aż zadenoncyuje mnie który z sąsiadów, a muszę przyznać się, że niewdzięcznicy ci nie bardzo kochają mnie.
— Masz pan jaką bezpieczną kryjówkę?
— Mam w Champigny pewną starą przyjaciółkę, dobrą dziewczynę, która chętnie ukryje mnie u siebie i przechowa, dopóki nie uspokoi się wszystko. Gdybyś mnie pan potrzebował, to znajdziesz mnie u niej. Posiedzę tam ze dwa tygodnie.
— Jak się nazywa?
— Palmira, praczka.
— Adres jej?
— Ulica Bretigny, nr 9. A teraz życzę dobrej nocy. Wracaj pan do siebie, a ja prześpię się tutaj.
W chwili gdy Gilbert wszedł do piwnicy, Henryka przebudziła się ze snu głębokiego i usiłowała podnieść się na posłaniu.
— Moja córka, — moja córka — szepnęła.
— Czy lepiej czujesz się, Henryko? — zapytał Gilbert troskliwie.
— Lepiej — odrzekła. — Podaj mi moją córkę, — może płakała... może chciała pić.
Gilbert spokojnie wziął dziewczynkę z kołyski i położył ją na rękach Henryki, która, uwałowawszy , chciała nakarmić, ale dziecina zaledwie dotknęła ustami jej piersi, poczęła krzyczeć.
Gorączka i cierpienie pozbawiły Henrykę pokarmu.
— Daj jej mleka — rzekła — nie mogę już karmić jej sama.
Gilbert nalał w szklankę trochę wody ocukrzonej i wlał w usta dziecku.
Wzruszenie to tak osłabiło Henrykę, iż zemdlona opadła na poduszkę. Wtedy mniemany ojciec dziecka ułożył je w kołysce, poczem w usta Henryki wlał łyżkę lekarstwa, po którem chora zapadła znowu w sen twardy, letargiczny.
Dnia następnego 28 maja pogoda była pochmurna.
Od samego rana padał deszcz drobny i gęste chmury przeciągały nad spalonym i zbroczonym krwią Paryżem, wzruszonym aż do podstaw ostatniemi podrygami komuny, która konając jak dzikie zwierzę, kąsała śmiertelnie.
Plac przed Bastylią przedstawiał widok straszny: zajmował go cały park artyleryi, a na każdej ulicy, na każdym wychodzącym na ten centralny punkt bulwarze, wznosiły się z zaciekłością bronione barykady.
W ambrazurach sterczących na ulicy św. Ambrożego trzy armaty wyszczerzały swe groźne, ziejące ogniem paszcze, a w pewnej odległości za niemi druga barykada zasłaniała ulice Charenton i la Roquette.
Wzdłuż domów ułożone były zapasy amunicyi.
Na przecięciu ulicy Bourdon z bulwarem Richard-Lenoir wznosiła się olbrzymia barykada, ułożona z wywróconych wozów, worków z piaskiem, kamieni brukowych i pak starej bielizny, przeznaczonej dla szpitali.
Naczynia z naftą, otoczone słomą trzęsioną, oczekiwały na podpalaczów i podpalaczki.
Za oknami wszystkich domów, zamienionemi na strzelnice, ukrywali się gotowi do walki powstańcy.
Były to resztki wszystkich korpusów wszelkiej broni; oficerowie i żołnierze, wygalonowani, przybrani w pióropusze, tworzyli istną maskaradę piekielną, śmieszną, lecz zarazem straszną.
Na środku placu wznosiła się odrapana od pocisków kolumna Lipcowa z geniuszem wolności, depczącym jedną nogą kulę złotą i otoczony dymem pożarów.
U jej to stóp miał zakończyć się ten krwawy melodramat.
Nagle na wszystkich frontach wojsk regularnych zagrzmiała kanonada.
Powstańcy odpowiedzieli z zapałem, godnym lepszej sprawy.
Lecz, podczas gdy na każdej barykadzie nachyleni nad działami kanonierzy nabijali działa i strzelali bez przerwy, gdy walczący: mężczyźni, kobiety, dzieci stojąc, klęcząc, lub leżąc sypali salwami strzałów karabinowych na wojska regularne, a zza domów, okien, ze wszystkich piętr padały kule z ukrycia — jeden batalion strzelców, wpadłszy na tyły powstańców, rozwinął się w tyralierkę i rozpoczął morderczy ogień.
Ogromny wrzask podniósł się z szeregów komunistów.
— Jesteśmy zgubieni! Jesteśmy zgubieni! — wrzasnęły setki głosów.
Powstańcy, wzięci w dwa ognie, musieli się poddać lub zginąć.
Wojska wersalskie przy dźwiękach trąb i huku bębnów przyśpieszyły marsz ściśniętemi szeregami.
Wtedy oczom wszystkich przedstawił się widok straszny.
Domy obrzucone materyałami palnemi i oblane naftą buchnęły płomieniem od piwnic aż do dachów.
Wszystkie nieszczęścia, jakie wściekłość szatanów w postaci ludzkiej wymyślić zdolna, zwaliły się na tę nieszczęśliwą dzielnicę.
Na szczęście, trwało to krótko.
Wkrótce nawet najzawzięciej bronione barykady owładnięte zostały przez wojska regularne.
Z wybrzeży, ulic i bulwarów nadbiegli naraz żołnierze liniowi, marynarze i żandarmi.
Wyrwane, podarte i rzucone pod nogi czerwone Sztandary zniknęły w zmieszanem z krwią błocie.
Powstanie było stłumione i komuna zduszoną.
Wojska regularne zajęły Paryż.
Zamknięci w swych domach obywatele, instynktem odczuwając upadek anarchii, odważyli się uchylać okna i wyjrzeć na ulicę.
Widok stojących na ulicach żołnierzy uspokoił ich.
Najśmielsi i niemający nic na sumieniu, zaczęli wychodzić z piwnic.
Gilbert Rollin był jednym z pierwszych, którzy opuścili podziemne mieszkanie, inni lokatorzy domu poszli za jego przykładem.
Wszyscy ci paryżanie, uspokojeni przez oficerów i żołnierzy, odetchnęli nareszcie po tylu dniach przestrachu i chętnie zgodzili się na rewizyę swych domów, wybadania mieszkańców i oddania pod sąd wojenny wszystkich podejrzanych o utrzymywanie stosunków z komuną.
Serwacy Duplat, ukryty za muślinowemi firankami okna, śledził wypadki, zachodzące na ulicy.
Widział jak żołnierze i przebrani po cywilnemu agenci policyjni zatrzymywali przechodniów i aresztowali nie umiejących wytłumaczyć się, lub których odpowiedzi nie były zadawalające.
Widział wyciągane z okien ręce, wskazujące agentom ludzi, umykających chyłkiem pod ścianami domów.
Policya zatrzymywała ich i uprowadzała.
Prosta denuncyacya sąsiada wystarczała za dowód oskarżający.
Były kapitan komuny zaczął drżeć ze strachu.
Był zanadto dobrze znany w całym okręgu, przez prawie dwa miesiące siał postrach i przerażenie, był zmorą spokojnych mieszkańców, zresztą dowodził plutonem, który w dziedzińcu więzienia la Roquette wymordował zakładników.
Jeżeli jaka ręka wskaże go na ulicy, nie oddadzą nawet pod sąd, a wprost postawią pod murem i rozstrzelają.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.