Róża i Blanka/Część trzecia/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy przestano mówić o Janinie, Marya Blanka zapytała o wiadomości o Lucyanie.
— Spodziewam się go dzisiaj — odrzekł ksiądz — gdyż ma zdać mi sprawę ze swej podróży do Joigny i umowy z dyrektorem zakładu. Miałem od niego list, w którym zapowiedział swój przyjazd.
— Więc umówił się?
— Umówił się i na warunkach bardzo korzystnych. To dzielny człowiek i zajdzie bardzo daleko... Jestem pewny, że zdobędzie sławę uczonego i dobroczyńcy ludzkości.
— I ja w to wierzę i to napawa mnie dumą — rzekła Blanka.
— Więc kochasz go bardzo?
— Całą duszą... prawie tak, jak matkę i księdza.
— Masz słuszność... Lucyan to człowiek bardzo szlachetny, a przytem uczciwy i użyteczny. Zanim wyznał mi swą miłość dla ciebie, rozmawiałem z twoją matką i oboje wyraziliśmy życzenie, by związek wasz doprowadzić do skutku. Napisałem wtedy do jego ojca i powiadomiłem go o naszych projektach. Nie mam jeszcze odpowiedzi, lecz jestem pewnym, że zgodzi się na nie. Ale Lucyan ma dwadzieścia siedm lat i jest już człowiekiem, gdy ty dopiero małą dziewczynką...
— Wcale nie małą dziewczynką — odrzekła Blanka zgorszona.
— Rozumie się, pod względem wieku — dodał ksiądz d’Areynes — gdyż co do rozumu i przymiotów uważam cię za kobietę. Ale to nie dość... Jesteś zbyt wątłą, by zostać matką rodziny, a przytem pragnęlibyśmy, aby Lucyan wyrobił sobie stanowisko niezależne.
Musisz więc poczekać do dwudziestego roku życia.
— Więc będę czekała... — odrzekła Blanka — i Lucyan poczeka... Przyrzekł mi uroczyście.
— I dotrzymam słowa — rzekł młody lekarz, wchodząc do pokoju. Zdziwiona Blanka nie mogła powstrzymać okrzyku radości.
— Jak się masz, kochany Lucyanie! — zawołał ksiądz, podając mu rękę. — Przybywasz w sam czas.
— Jestem szczęśliwy, zastając panią Rollin już zdrową — rzekł Lucyan.
— Co u ciebie słychać? — zapytał ksiądz.
— Zawarłem już umowę, jak donosiłem księdzu, i na warunkach bardzo korzystnych. Będę miał pensyi sześć tysięcy franków na rok, mieszkanie i stół.
— To bardzo dobrze! — rzekła Henryka.
— Tem bardziej, że to na początek, dla tego też jestem zachwycony. Zresztą nie zobowiązałem się na długo, tylko na dwa lata.
— Bardzo dobrze uczyniłeś, gdyż nie potrzebujesz więcej czasu dla dokompletowania swych studyów.
— Doktór Giroux jest specyalistą bardzo doświadczonym... Jest doskonałym obserwatorem i ciągle walczy z rutyną. Mam mu tylko do zarzucenia jedno.
— Cóż takiego.
— Postępuje z chorymi zbyt surowo. Ja uważam, że z tymi biedakami, pozbawionymi rozumu, o wiele więcej można zrobić cierpliwością i łagodnością, niż środkami gwałtownemi.
— Podzielam twe zdanie. Zakład wielki?
— Pierwszorzędny. Mieści w sobie dwustu chorych i posiada czterech lekarzy stałych. Ja będę pierwszym pomocnikiem.
— A pod względem wartości moralnej?
— Co ksiądz przez to rozumie?
— Ponieważ dr Giroux nie podlega kontroli ze strony władzy i jest niezależnym, to czy nie wchodzi, jak wielu innych jego kolegów, w porozumienie z rodzinami, pragnącemi pozbyć się niedogodnych im osób w celu zagarnięcia majątku?
— Nie sądzę — odrzekł Lucyan, — zresztą cóż mnie to obchodzi? Jeżeli dr Giroux ma jakie tajemnice, ja nie będę odpowiedzialnym za nie. Chociaż to rzecz możliwa, gdyż Jego Królewska Mość Pieniądz, może popchnąć człowieka do wszelkich niegodziwości. Ale przez te trzy dni pobytów w przytułku nie spostrzegłem nic podejrzanego. Dziwi ranie wszelako jeden oddział, którego dr Giroux nie chciał mi pokazać... Nie wiem powodów, a nie chciałbym podejrzewać niesłusznie.
— W danym razie nie byłbyś skomprowitowanym.
— W każdym razie. Dyrektor zakładu prywatnego jest sam odpowiedzialnym za swe czyny, pomocnicy zaś jego, choćby najzasłużeńsi spełniają jego rozkazy i liczą się jako urzędnicy płatni.
— To bardzo dobrze.
— Kiedy odjeżdżasz do Joigny? — zapytała Henryka.
— W końcu stycznia, gdyż w tym czasie dopiero ustępuje mój poprzednik.
— Więc za pięć miesięcy.
Henryka i Blanka pożegnały księdza i Lucyana i odjechały do domu.
Wkrótce za niemi i młody lekarz opuścił mieszkanie byłego wikarego.
— Ksiądz d’Areynes, pozostawszy sam, dręczony myślą, jaka nasunęła mu się podczas rozmowy z swą kuzynką, oparł głowę na dłoni i szepnął:
— Henryka ma słuszność; tylko dzieci zrodzone z jednej matki i jednego ojca i do tego bliźnięta, mogą być tak podobne jak Róża i Blanka, sądząc ze słów Janiny Rivat.
— Nie, to być nie może — mówił powstawszy. — Co mi przychodzi do głowy! A zresztą jaki cel podobnej zbrodni? Natura objawia dziwne i niepojęte nieraz wybryki!... Niesłusznie podejrzewam Rollina.
∗ ∗
∗ |
Po dwóch tygodniach bliższych stosunków z mniemanym vice-hrabią Granceyem, Gilbert doszedł do przekonania, że stał się ofiarą własnego przestrachu i że człowiek, który tak zręcznie złapał go w sidła, nie wiedział nic o jego tajemnicy i skorzystał tylko z kilku niejasnych zwierzeń Duplata.
Sprytny łotr, nieposiadając żadnego dowodu spełnionej zbrodni, zmistyfikował go i wyeksploatował świetnie.
Gilbert nie miał do niego żalu; przeciwnie, z zachwytem spoglądał na tego mistrza i utrzymywał z nim stosunki serdeczne, chcąc go mieć pod ręką, w razie potrzeby.
Czytelnicy domyślili się już zapewne jego projektów.
Pragnął on z pomocą Granceya zagarnąć część dochodów, jakie dostałyby się jego córce po przyjściu do pełnoletności, albo wraz z śmiercią jej matki, lub z dniem zamążpójścia.
Ażeby przyśpieszyć tę chwilę, Gilbert uważał za najpraktyczniejszy środek wydać Blankę za vice-hrabiego Granceya, który z pewnością zgodziłby się na wszelkie warunki.
Ale postanawiając przyjąć go za zięcia, pragnął przekonać się, czy ten potomek historycznego rodu, posiadający sumienie tak elastyczne, nie był wplątany w jaką sprawę nieczystą, która mogłaby w dzień ślubu wywołać jaki skandal.
Zasięgnął od prywatnych agencyi wiadomości i z zadowoleniem stwierdził, że zapewnienia vice-hrabiego były prawdziwe.
Dowiedział się, że rodzina Granceyów była bardzo starożytną, że niegdyś posiadali oni wielki majątek, lecz ostatni potomkowie, wielce rozrzutni i lekkomyślni, roztrwonili go do szczętu.
Ostatniej latorośli zamożnego domu pozostało tylko pięknie brzmiące nazwisko i akta stanu cywilnego bez najmniejszej plamy.
Gilbert niczego więcej nie pragnął.
Nikt nie ośmieli się powiedzieć, że w jakimś celu podejrzanym wydał córkę za człowieka wątpliwego charakteru.
Z swej strony i były kryminalista starannie szperał w przeszłości Gilberta, ale dowiedział się tylko tyle, że lubił używać życia, stracił majątek własny i posag żony, czas jakiś cierpiał niedostatek, lecz poprawił interesa przez bogate ożenienie się z hrabianką d‘Areynes.
Czynu hańbiącego nie odkrył żadnego.
Z tem wszystkiem Grancey był przekonanym, że jakaś straszna tajemnica, zapewne zbrodnia, ciążyła na przeszłości tego człowieka, czego dowodem było jego zobowiązanie względem Duplata.
Ale tajemnicy tej przeniknąć nie zdołał.
Zresztą nie wiele mu na tem zależało.
Był pewnym, że potrafi panować nad nim i uczynić go powolnym na swe żądania.
— Nic dziwnego, że mi nie ufa — myślał. — Łotry zawsze niedowierzają sobie, z obawy spotkania się ze sprytniejszym. Zwierzy się, gdy będzie mnie potrzebował.
W takiem wzajemnem usposobieniu względem siebie spotykamy ich, w pałacu przy ulicy Vaugirard, w tym samym gabinecie, w którym Gilbert po raz pierwszy przyjmował vice-hrabiego Granceya.
Rollin wydał lokajowi rozkaz nie wpuszczać nikogo, następnie siadł naprzeciw gościa, podał mu cygaro i zamyślił się.
Zdaje się, że nadszedł moment psychologiczny — rzekł do siebie vice-hrabia — i, że nareszcie zrozumiem — plany tego poczciwca.