Róża i Blanka/Część trzecia/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Powrót Henryki do zdrowia przeciągnął się dłużej, niż doktór spodziewał się.
Od miesiąca matka i córka samotne żyły w pałacu, niewidując nikogo, pozbawione wizyt księdza d‘Areynes i Lucyana Kernoël.
Gilbert od czasu powrotu z Monte Carlo dwa razy dla zachowania pozorów wobec służby zjawiał się w apartamencie żony i zamieniwszy kilka wyrazów obojętnych, wychodził, nie pożegnawszy nawet Maryi Blanki.
Opuszczenie to i obojętność sprawiały im wiele cierpienia.
Nakoniec lekarz pozwolił Henryce odbywać niewielkie wycieczki po mieście, pod warunkiem wszelako by nie męczyły ją.
Korzystając z pozwolenia, Henryka postanowiła\ zaraz nazajutrz udać się wraz z Blanką naprzód do kościola św. Sulpicyusza, a następnie do księdza d’Areynes.
Następnego dnia obie kobiety o godzinie dziewiątej wyszły z pałacu i pieszo, wolnym krokiem, poszły do kościoła.
Janina już od dwóch godzin znajdowała się na swem stanowisku pod wielkim portykiem świątyni.
Wystawa jej sklepiku dobrym gustem i elegancyą pociągała oczy widzów.
Nieszczęśliwa kobieta, nurtowana ciągłym smutkiem, zestarzała się wielce, tracąc z każdym dniem coraz więcej nadzieję odszukania dzieci, prosiła Boga, by połączył ją z Pawłem, jej mężem ukochanym, zmarłym, jak jej się zdawało dopiero wczoraj, gdyż siedmnaście lat pobytu w szpitalu przeszły jej jak sen długi. Ach! jak przeciągłym wzrokiem spoglądała na przestępujące próg świątyni dziewczęta młode, będące w wieku jej córek — gdyby żyły! Jak zazdrościła ich matkom, ileż łez połykała w milczeniu, gdy klęcząc w ciemnym zakątku portyku modliła się o litość, nad sobą!
Henryka, utrudzona przechadzką, przed wejściem do wnętrza świątyni, pragnąc odpocząć, siadła na ławeczce w przedsionku.
— Jeżeli mama chce, przywołam powóz i powrócimy do domu.
— Nie moje dziecko, pomodlimy się i pojedziemy na ulicę Tournelle.
— Proszę mamy, przyszła mi pewna myśl...
— Jaka?
— Chciałabym na pamiątkę wyzdrowienia mamy kupić sobie medalik. Dam księdzu do poświęcenia, zawiążę go na szyi i nigdy nie będę rozstawała się z nim. Zdaje mi się, mateczko, że to obu nam przyniesie szczęście.
— Dobrze, kup kochanko, ale dwa. I ja będę go nosiła, a gdy nie stanie mnie na ziemi, zachowasz go sobie na pamiątkę matki, która kochała cię nad życie.
— Mateczko... ze łzami w oczach — odrzekła Blanka.
Niechcąc powiększać smutku matki, dodała:
— Czy kupić srebrne?
— Nie, złote. Sklepy z takiemi przedmiotami są blisko, na tej samej ulicy.
— Nie potrzebuję chodzić do sklepu — odrzekła Blanka — gdyż jakaś kupcowa sprzedaje medaliki w przedsionku.
Podała matce ramię i po schodach podprowadziła ją do sklepiku Janiny.
Ta spostrzegłszy podchodzące ku niej dwie kobiety, powstała ze swej ławeczki i spojrzała na nie.
Nagle drgnęła całem ciałem, otworzyła usta i wyciągnęła przed siebie ręce.
Henryka i Blanka zdziwione nagłą zmianą twarzy kupcowej, podeszły ku niej.
— Różo! Różo droga!...
Pani Rollin i Blanka, przestraszone zachowaniem się Janiny, sądziły, że jest obłąkaną.
— Różo droga! nie poznajesz mnie? — mówiła dalej nieszczęśliwa wdowa. — Przypatrz mi się, moje dziecko, pielęgnowałaś mnie w przytułku w Blois, jak żadna córka nie pielęgnowałaby matki. To ja, którą nazywałaś „mamą Janiną“...
— Myli się pani — odrzekła Henryka łagodnie, — to moja córka i nie nazywa się Róża, lecz Marya Blanka.
— Marya Blanka... Marya Blanka... — dwa razy powtórzyła Janina zawiedziona. — -Więc to nie Róża... a jednak...
— Wprowadziło panią w błąd podobieństwo...
— Podobieństwo...
— Muszę być podobną do jakiej znajomej pani — dodała Blanka — i dla tego wzięła mnie pani za nią...
Janina usłyszawszy głos młodej dziewczyny, poruszyła się znowu.
— Ależ to nietylko twarz ta sama — wyjąkała — lecz i głos, wzrok, uśmiech... Dwie istoty tak podobne do siebie... czyż to być może?
— A jednak tak musi być... Więc pani nie jest Różą?
— Nie, pani, nazywam się Marya Blanka.
— Wierzę pani, wierzę... a jednak słuchając i patrząc na panią, zdaje mi się, że widzę i słyszę ją... To dziwne.
— Gdzie pani znała tę osobę, o której mówi? — zapytała Henryka.
— W Blois, w przytułku, gdzie była infirmerką i pielęgnowała mnie jak córka.
— Więc pani przebywała w przytułku?
— Tak, przez siedmnaście lat.
— Na co pani chorowała?
— Byłam obłąkaną — szepnęła Janina z bolesnym uśmiechem.
— Obłąkaną!... Biedna kobieta!
— Tak, pani... Ale nie jestem już nią... Odzyskałam zmysły i niech pani wierzy mi, że jeżeli przed chwilą wzięłam córkę pani za Różę, biedne dziecko opuszczone, to nie pod wpływem halucynacyi lub rozstroju umysłowego, ale dla tego, że spostrzegłszy ją, byłam przekonaną, że widzę dobrą, serdeczną infirmerkę z Blois... Bo ona dobra i piękna jak anioł...
— I tak podobna do mojej córki?
— Pani, dwa kwiaty wykwitłe na jednej łodydze nie mogą być podobniejszemi do siebie... I gdyby pani nie zapewniała mnie, to jeszcze i teraz wierzyłabym, że to ona.
— Biedna kobieta!
— Kocham ją bardzo, bo ona taka dobra była dla mnie. Matka, mająca taką córkę jak Róża, byłaby szczęśliwą... Powinnam była napisać do niej i nie uczyniłam tego... Będzie miała żal do mnie... Ale ja tak jestem nieszczęśliwa!... Napiszę do niej...
Rozpłakała się.
Henryka i Marya miały łzy w oczach.
— Dawno pani wyszła z przytułku w Blois?
— Półtora miesiąca temu.
— Tak niedawno!
— Tak, pani.
— Pani pochodzi z Paryża?
— Nie, urodziłam się na prowincyi, ale nikogo już nie mam z rodziny. Wyszłam za mąż w Paryżu i mieszkałam w nim, a po opuszczeniu przytułku powróciłam, powoływały mnie bowiem smutne wspomnienia i obowiązek. W Paryżu doznałam nowego cierpienia, gdyż utraciłam nadzieję, która mnie tu sprowadziła i nie żyłabym już, gdyby nie pewien człowiek szlachetny, prawdziwy przedstawiciel Boga na ziemi ksiądz d’Areynes, który pośpieszył mi z pomocą.
Henryka i Marya Blanka, usłyszawszy nazwisko swego kuzyna, spojrzały po sobie.
— Pani zna księdza d’Areynes? — zapytała pani Rollin.
— Jemu zawdzięczam ten sklepik, dający mi możność utrzymania się, gdyż on wyrobił mi pozwolenie na założenie go.
— Dawno już zna go pani?
— Oddawna, od dziewiętnastu lat. Ksiądz d‘Areynes dawał mi ślub w kościele św. Ambrożego, gdzie był pierwszym wikarym.
Henryka od kilku chwil zaczęła uważniej przyglądać się Janinie, lecz dopiero słowa: „w kościele św. Ambrożego“, rozjaśniły jej wspomnienia.
— Jak pani nazywa się? — zapytała.
— Janina Rivat.
— Janina Rivat! — powtórzyła Henryka, — żona gwardzisty, który podczas wojny służył w kompanii p. Gilberta Rollin?
Z kolei Janina spojrzała z zdziwieniem na Henrykę.
— Tak, odrzekła. — Pani znała mego męża?
— Bardzo zmieniłyśmy się obie, skoro niepoznałyśmy się.
— Alboż pani znała mnie?
— Jestem żoną p. Rollina.
— Pani jest panią Rollin? Tą samą, którą widziałam w kościele św. Ambrożego, modlącą się o życie męża? Było to w dzień bitwy pod Montretout. — I Bóg wysłuchał panią? p. Rollin żyje?
— Żyje.
— Była pani szczęśliwszą odemnie, gdyż Paweł został zabity. Był zbyt dobrym i ja zanadto go kochałam... więc Bóg zabrał go...
— Zdaje mi się, że była pani wówczas, również jak i ja, przy nadziei.
— Tak, pani, miałam dwie córeczki bliźniaczki.
— Żyją?
Janina wybuchła łkaniem.
— Nie wiem — wyjąkała. Bolesna to historya... Gdyby pani wiedziała...
— Jestem szczęśliwą ze spotkania cię Janino — rzekła Henryka biorąc jej rękę. — Pragnęłabym poznać twoje koleje i cierpienia... Uczynię wszystko, by ulżyć ci w boleści, ale teraz nie pora mówić obszerniej... Czy możesz przyjść do mnie?
— Mogę.
— Więc pamiętaj, każdego piątku będę czekała na ciebie rano o dziesiątej.
— Dziękuję pani, współczucie pani będzie dla mnie pociechą.
— I ja będę razem z mamą — z uśmiechem dorzuciła Blanka. — Patrząc na mnie, będzie pani zdawało się, że widzi swą ukochaną Różę, do której jestem tak podobną.
— Jakie panie dobre, — tak dobre jak Róża; pozwolicie, będę was kochała równie jak ją.
— Nie tylko pozwalamy, lecz prosimy... nie trafi pani na niewdzięczne.
— Dziękuję pani z całego serca.
— Oto mój adres — rzekła Henryka, podając bilet wizytowy. — Uprzedzę odźwiernego i powiem mu, aby wprowadził panią natychmiast gdy przybędziesz.
Janina wzięła bilet, chciała mówić, dziękować jeszcze, lecz wzruszenie stłumiło w niej głos.
— A teraz — wesoło rzekła Blanka, — chcemy spustoszyć sklep pani. Ma pani złote medale z wizerunkiem Matki Boskiej?
— Mam, proszę — odrzekła podając je.
Marya Blanka wybrała dwa medale.
— Ile należy się?
— Po piętnaście franków.
Blanka wyjęła z portmonetki dwa luidory i podała je Janinie.
Ta chciała wydać reszty dziesięć franków, lecz Blanka pośpiesznie rzekła:
— Niech pani to zachowa.
— Ależ, pani...
— Proszę panią...
—W takim razie przyjmuję — odrzekła zmieszana.
Henryka i Blanka — podały jej rękę i odeszły do kościoła, gdzie zabawiły dwadzieścia minut, poczem odjechały na ulicę Tournelle.
∗ ∗
∗ |
Ksiądz d‘Areynes cieszył się bardzo zobaczywszy swe kuzynki.
Po zwykłych zapytaniach o zdrowie i sprawy rodzinne Blanka rzekła:
— Dziś pierwszy raz wyszłyśmy z domu po całomiesięcznem zamknięciu. Byłyśmy naprzód w kościele i następnie postanowiłyśmy odwiedzić księdza. Widziałyśmy tam protegowaną kuzyna i nasłuchałyśmy się słów uwielbień dla niego.
— Janinę Rivat — dodała pani Rollin.
— Jest to nieszczęśliwa istota, ciężko dotknięta przez los — odrzekł ksiądz d’Areynes.
— Jak ona zmieniła się — rzekła Henryka — gdyby nie powiedziała swego nazwiska, nigdybym jej nie poznała.
— Więc ty ją znałaś?
— Znałam.
Pani Rollin opowiedziała swą rozmowę z nią w kościele św. Ambrożego w dzień bitwy pod Montretout.
— Podobno była obłąkaną? — dodała.
— Tak, przez siedmnaście lat, lecz dziś jest już wyleczoną zupełnie.
— Zdaje się, choć z początku wątpiłam.
— Dlaczego?
— Wyobraź sobie, kuzynie, gdy przechodziłyśmy obok jej sklepiku, ona, spostrzegłszy Blankę, zdumiała się, wyciągnęła ku niej ręce i nazwala ją Różą. Przestraszyłam się nieco i myślałam, że jest obłąkaną, lecz wkrótce przekonałam się że jest ofiarą złudzenia.
— Złudzenia? — powtórzył ksiądz d’Areynes.
— W zakładzie dla obłąkanych w Blois pielęgnowała ją jakaś młoda infirmerka, imieniem Róża, tak podobna do mojej Blanki, nie tylko z rysów twarzy, lecz i z głosu, że Janina Rivat spostrzegłszy Blankę, wzięła ją za tamtą.
— To dziwne — szepnął ksiądz d’Areynes zamyślony.
— Rzeczywiście dziwne... Takie podobieństwo zdarza się rzadko i tylko wśród dzieci pochodzących od jednego ojca i matki, zwłaszcza bliźniąt.
Ostatni wyraz zastanowił księdza.
— Więc Róża ta, mówisz, jest dzieckiem znalezionem?
— Tak mi mówiła Janina Rivat.
— Czy długo rozmawiałaś z nią?
— Z kilkanaście minut. Prosiłam ją, by przyszła kiedy do mnie... pragnęłabym jej pomódz w czem.
— Mówiła o swych dzieciach?
— Wspomniała tylko, że to bardzo smutna historya. Miała bliźnięta.
— Rzeczywiście — odrzekł ksiądz zamyślony pod wpływem jakiejś dziwnej i strasznej myśli.