Róża i Blanka/Część trzecia/XXXVII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Róża i Blanka |
Podtytuł | Powieść |
Data wyd. | 1896 |
Druk | S. Orgelbranda Synowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La mendiante de Saint-Sulpice |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Po dłuższej chwili milczenia Róża odezwała się.
— Niech ojciec mówi mi o mojej matce...
— Zobaczymy twoją nieszczęśliwą matkę po powrocie do Paryża. Oby dał Bóg, by odzyskując ciebie mogła odzyskać rozum.
— Będę ją pielęgnowała tak, że wyleczymy — zawołała Róża.
— I ja mam nadzieję, gdyż szczęście bywa najskuteczniejszem lekarstwem. Wtedy będzie cię błogosławiła, jak również i tego, który wrócił cię nam i którego, zarówno jak i ja, zechce jak najprędzej nazwać swym synem.
Teraz Grancey uważając tę chwilę za najwłaściwszą do rozpoczęcia swej roli, poszedł do Róży i wzruszony, spojrzał na nią wzrokiem błagalnym.
— Wróciłeś mi pan ojca — odrzekła, podając mu rękę — i dzięki panu zobaczę moją matkę... Jestem panu wdzięczną i nie zapomnę mu tego nigdy!
Rozpromieniony Grancey z szacunkiem złożył pocałunek na ręce dziewczyny.
Gilbert gładził wąsy z widocznem zadowoleniem.
— Kochane dzieci — rzekł — zostawmy do jutra nasze sprawy rodzinne i projekty na przyszłość. Musicie być utrudzeni podróżą i głodni. Za godzinę siądziemy do stołu, idźcie więc teraz przebrać się.
Przywołał lokaja i kazał mu zaprowadzić wice-hrabiego do przeznaczonego dla niego apartamentu, sam zaś podawszy Róży ramię, udał się do jej pokoju w towarzystwie pokojowej.
Róża, zobaczywszy kupione dla niej suknie, wzruszyła się tym dowodem pamięci ojcowskiej i podziękowała mu za nią serdecznie.
— Tutaj, na prowincyi, nie mogłem znaleźć nic lepszego — odrzekł — ale po powrocie do Paryża pragnąłbym, byś zaopatrzyła swą garderobę w rzeczy odpowiednie twemu położeniu w świecie. Tymczasem ubierz się w te suknie...
Rozstawszy się z Różą, Gilbert udał się do Granceya.
— Cóż? — zapytał go ten ostatni — dobrze odegrałem swoją rolę?
— A ja? odrzekł Gilbert.
— Udało nam się doskonale... mała wierzy nam... zrobimy z nią wszystko.
— Zgodzi się na małżeństwo tem chętniej, że widocznie podobałeś się jej.
— Nic dziwnego... jestem dość przystojnym — odrzekł śmiejąc się.
Pozostały w Paryżu Serwacy Duplat, czuwał tymczasem nad mieszkaniem księdza d’Areynes i Janiny Rivat ze zręcznością, godną najlepszego agenta policyjnego.
Znalezione papiery Janiny zachował w miejscu bezpiecznem, pieniądze zaś dał do przechowania Palmirze, w której miał ufność zupełną.
Była prasowaczka z Champigny, zostawszy bogatą i wdową, była bardzo dobrze widzianą w całej dzielnicy.
Policya nigdy nie miała jej nic do zarzucenia, a inspektorzy hotelów i pokojów umeblowanych widzieli w niej najposłuszniejszą wykonawczynię wszelkich przepisów.
Znający ją osobiście kontrolerowie zachodzili raz na miesiąc dla formy i podpisywali jej księgi, nie przeglądając ich; a wizyty te odbywały się zawsze w dzień oznaczony.
Nadszedł dzień takiej kontroli.
Dwaj urzędnicy weszli do zakładu wdowy Potonnier i okazawszy swe papiery, oświadczyli:
— Jesteśmy inspektorami hotelów i pokojów umeblowanych i przybyliśmy zobaczyć księgi pani.
— W tej chwili podam je — odrzekła Potonnier zdziwiona widokiem nowych, nieznanych sobie kontrolerów. — Czy panowie Dubest i Leloup, którzy przychodzili tu zawsze, już nie są inspektorami?
— P. Dubest podał się już do emerytury i ja zająłem jego posadę, jako brygadier, a p. Leloup poszedł do wydziału innego.
— Oto moja księga — rzekła Palmira.
Inspektor zaczął sprawdzać listę lokatorów, głośno czytając ich nazwiska z księgi i zaglądając do notatki własnej.
O niektórych żądał objaśnień, co do innych zaś poprzestawał na uwagach, pomieszczonych w rubrykach księgi:
Wtem przeczytał nazwisko: Juliusz Servaise.
— Jak? — zapytał towarzyszący mu agent policyjny.
— Juliusz Servaise — powtórzył inspektor, wskazując mu palcem.
— To za grubo!
— Dlaczego?
— Ponieważ nazwisko to jest zmyślonem.
— Zkąd pan to wiesz?
— Wiem i jestem pewnym, że pani nie pokaże nam papierów tego lokatora.
— Ma pani papiery Juliusza Servaise? — ostro zapytał brygadier.
— Nie mam panie — odrzekła Palmira przestraszona. — P. Servaise nie jest lokatorem, lecz jednym z moich przyjaciół i tylko przez pomyłkę nazwisko jego zapisałam do księgi.
— Dziwna pomyłka!
— Dowód ma pan w tem, że zajmuje on pokój oznaczony nr. 1, którego nie najmuję nikomu i pozostawiam dla odwiedzających mnie przyjaciół i krewnych.
— Owszem, pokój ten znajduje się na liście pokojów wynajmowanych, a więc lokator powinien złożyć dowody swej tożsamości.
Palmira, widząc grożące Duplatowi niebezpieczeństwo, była tak zmieszana, że nie wiedziała co odpowiedzieć.
— Nie mam jego papierów — wyjąkała wreszcie. — Myślałam, że one niepotrzebne, gdyż znałam go osobiście.
— To są żarty! Coś w tem jest! — przerwał agent. Nikt nie ma prawa nazywać się Juliuszem Servaise oprócz osoby, aresztowanej po stłumieniu komuny i przez sąd wojenny skazanej na deportacyę na całe życie. Nazwisko więc to nie może należeć do lokatora zapisanego w księdze pani.
Inspektor spoglądał na agenta zdziwiony i ciekawy.
— Skoro niema papierów, więc zobaczmy samego lokatora — rzekł. — Czy jesteś pewny p. Merlin, że znasz prawdziwego Juliusza Servaies.
Wdowa, usłyszawszy to nazwisko, zbladła.
Wiedziała od Duplata, że Merlin był niegdyś tajnym agentem rządu wersalskiego.
— Jestem najpewniejszym — odrzekł agent. — Ten lokator nie może być prawdziwym Servaisem, gdyż rzeczywisty, będąc skazanym za zbrodnię kryminalną, nie mógł skorzystać z amnestyi i dotąd przebywa w Numei.
— Czem zajmuje się ten mniemany Juliusz Servaise? — zapytał inspektor.
— Przyjechał z prowincyi i robi zakupy dla swego handlu.
— Czy jest teraz w mieszkaniu?
— Nie wiem.
— Jakto nie wiesz pani?
— Rzecz naturalna. P. Servaise jest człowiekiem swobodnym, wychodzi i wraca kiedy mu się podoba.
— Dobrze, zobaczymy czy jest u siebie. Panie Merlin, proszę ze mną.
Palmira na pół żywa ze strachu opadła na krzesło.
Brygadier udał się na pierwsze piętro i przybywszy do drzwi pokoju pod n-rem 1, zapukał.
— Proszę wejść! — odezwał się głos z wnętrza.
Brygadier otworzył drzwi i wszedł wraz z swym towarzyszem.
Merlin, spostrzegłszy lokatora, nie zdołał zapanować nad zdumieniem i mimo woli zawołał:
— Duplat!
— Merlin! — rzekł jednocześnie ex-kryminalista.
Obaj zmieszali się w najwyższym stopniu.
Brygadier, widząc ich obu zakłopotanych, powziął tem większe podejrzenie.
— Ach, więc wy znacie się! Ale to trudno, na służbie niema przyjaciół. Przed chwilą występowałeś pan przeciwko Juliuszowi Servaise, a teraz straciłeś minę... to znaczy, że nie spodziewałeś się pan zastać tutaj Serwacego Duplata, o którym myślałeś, że jest w Nowej Kaledonii i dlatego chodziło ci o sprawdzenie tożsamości Servaise‘a. Więc Duplat jest pańskim przyjacielem, tem gorzej! Choćby był nawet twoim bratem, to nie puszczę go już.
— Mogłem się omylić — odrzekł Merlin.
— Nie wyprowadzisz mnie w pole. Jeżeli ten pan nie udowodni mi, że nazywa się rzeczywiście Juliusz Servaise, to będę musiał uważać go za Serwacego Duplata, kryminalistę, który samowolnie wydalił się z wyznaczonego miejsca zamieszkania i aresztować go. Panie Duplat, aresztuję cię na mocy rozkazu, jaki dano mi przed trzema dniami, w przewidywaniu, że mogę spotkać się z tobą.
— Ależ — zaczął Duplat.
— Napróżno będziesz pan zaprzeczał. Merlin, zobaczywszy pana niespodziewanie, wymówił jego nazwisko. To dla mnie dość! A teraz chodź za mną spokojnie i nie opieraj się, bo nałożę bransolety.
Duplat wiedział, że nie było sposobu ratunku. Miał przeciwko sobie dwóch ludzi, gdyż w razie potrzeby, Merlin z pewnością stanąłby po stronie swego przełożonego.
Zresztą chodziło o rzecz niewielką.
Za wydalenie się z miejsca zamieszkania kara bagatelna, a po odbyciu jej potrafi połączyć się ze swymi wspólnikami i odebrać swoją należność.
— Nie myślę opierać się — odrzekł, — ale niech pan urządzi tak, aby nikt w hotelu nie wiedział o tem ze względu na właścicielkę, która winna jest tylko tyle, że przyjęła mnie na słowo, a której taki skandal mógłby zaszkodzić. Więc wyjdźmy po cichu i siądźmy do dorożki.