<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Ragnarök
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Wydanie trzecie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. Poznań
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Podróż hrabiego Andrzeja oznaczono na ostatnie dni marca. Wieścią tą młodzieniec powitał Niemirycza zaraz na wstępie, gdy się zjawił po wygraniu sprawy meheckiej.
— Jedziemy, jedziemy! Za dwa tygodnie! — wołał radośnie. — Zaczniemy od Anglji, prawda?
— Może lepiej od początku, od Egiptu.
Andzio na wszystko się zgadzał, miał dosyć tej zimy w Warszawie.
— Ja teraz poproszę o urlop na dwa tygodnie.
— Ach, panie! Ale czy pan wróci na termin?
— Wrócę co do godziny.
— Pan ma pewnie jakieś rodzinne sprawy... Ale, czy to prawda, co plotą, że ten Niemirycz mehecki to pana ojciec? To przecie niemożliwe!
— Dlaczego? Nawet podrzutki mają jakichś ojców.
Wejście hrabiego przerwało rozmowę. Niemirycz zdał sprawę z wyroku sądu okręgowego i znowu hrabia to samo pytanie mu zadał:
— Czy to prawda, że ów Niemirycz to pański ojciec?
Zapytany chwilę milczał.
— Powiedział mi to w przeddzień sprawy — rzekł wreszcie.
— To oryginalne! Nie chciałem wierzyć.
— Kto doniósł o tem hrabiemu?
— Otrzymałem ostrzegający anonim, żebym komu innemu sprawę powierzył.
— Żebym się nie dał pociągnąć głosowi krwi — uśmiechnął się gorzko Niemirycz. — Tak, nasz przeciwnik był bardzo i z mojej pracy w sądzie i z rezultatu wizyty u mnie niezadowolony. Ma podobno apelować do senatu, o ile wytrzyma koszta z tem połączone. Ale pan Kęcki już błota objął w posiadanie.
— Ale ostatecznie powiadają, że ów Niemirów będzie do pana należał, że to dziedzictwo pańskie.
— Ja się o nie upominać nie będę. Czuję się bez porównania bogatszy.
— To bardzo oryginalna historja — zamruczał hrabia, mimowoli taksując wyżej swego prawnika, gdy się dowiedział, że pochodzi z osiadłej klasy ludzi. — Świetnie pan sprawę przeprowadził, czytałem już wyrok. Czy ma pan jeszcze dużo roboty sądowej w tych czasach i czy pan już zdecydował, kto pana zastąpi przez te dwa lata?
— Dwa lata chce hrabia podróżować? — prawie z przerażeniem zwrócił się Niemirycz do młodego. — Ależ to żart chyba? Hrabia będzie miał dosyć po pół roku, jeśli się wcześniej nie rozjedziemy zupełnie pokłóceni.
— Zobaczymy. Bierze mnie pan do terminu. Wcale się nie boję prób i nauki.
— Byle mu zdrowie dopisało. Nie hartuj go pan za ostro, o resztę jestem spokojny. Zresztą, dwa lata, czy rok, podróżujcie ile wam się podoba. Piszcie tylko często.
— Zastąpi mnie Rutkowski, mój pomocnik. Jest z biegiem spraw obeznany. Ale i ja mam u siebie kogoś, kogo muszę oddać pod opiekę pana hrabiego na czas mojej nieobecności: mego księdza.
Obaj słuchający roześmiali się.
— Jak od pana, to szczególny legat. Gdzież jest i kto ten ksiądz?
— Nie potrafię odpowiedzieć i nie pytałem nigdy o nazwisko. Księdzem Michałem się nazwał, gdy pierwszy raz przyszedł. Teraz już się na dobre u mnie rozgospodarował i boję się, żeby nie zmarniał beze mnie. Jeśli pan hrabia pozwoli, to go przed wyjazdem przyprowadzę, przedstawię i o opiekę, jak nad dzieckiem, poproszę. Tymczasem i dla siebie mam prośbę o dwa tygodnie urlopu.
— Wszystko, czego pan zażąda, zgóry spełnione. Ale księdza to radbym zaraz poznać, dziś jeszcze, bo mnie ogromnie zaciekawia, co to za okaz. Proszę pana dziś na wieczór z nim. Zaproszę ciotkę księżnę na ten specjał.
— Przyprowadzę go, ale wątpię, czy się wzajemnie sobie spodobają — uśmiechnął się Niemirycz.
Ksiądz naturalnie o zmroku już się zjawił. Niemirycz obejrzał go od stóp do głowy.
— Czy ksiądz nie ma lepszej sutanny? — spytał.
— Lepszej? Albo ta zła? — zdziwił się ksiądz, patrząc z zupełnem zadowoleniem po sobie. — Ja wcale drugiej nie mam. Poco? Jesienią mi tę dałeś, to starą darowałem.
— Mamy dziś być z księdzem z wizytą u hrabiego.
— A to poco? Mnie tak straszno u bogatych.
— Ano, trudno. Muszę księdza tam zapoznać, bo za parę tygodni wyjeżdżam z młodym hrabią za granicę na długi czas, więc hrabia obiecał zaopiekować się księdzem.
— A pocóż mi opieka? Mam przecie kąt u Bernardynów, nic mi nie brak. Żaden hrabia zaś nie zastąpi mi ciebie. To i mieszkanie twoje zamkną?
— Nie, klucz księdzu zostawię. Ale przecie potrzebuje ksiądz pieniędzy dla tych swoich kochanych chrześcijan z Powiśla.
— A to, to prawda. To już trzeba iść.
I poszli przez podwórze do głównego pałacu. Gdy się ksiądz znalazł wśród przepychu apartamentów, służby, światła, wbrew oczekiwaniu Niemirycza, nie wyglądał ani oszołomiona, ani zmieszany. Rozglądał się ciekawie i uważnie, i chwilami głęboko wzdychał. Przyjęto gości w małym saloniku obok jadalni, i wszyscy, obadwaj hrabiowie i księżna, całą uwagę zwrócili na księdza.
On, niepozorny, drobny, szczupły, w swej wyszarzanej sutannie, z twarzą dziecinnie naiwna, nie rozumiał, jaki go zaszczyt spotyka, i dlatego nie był śmiesznym. Opowiedział swobodnie, prawie radośnie swoje koleje. Wszędzie mu było dobrze, i w Kutnowskiem na wikarjacie, i w Kałudze, i teraz. Był obrazem człowieka, któremu świetnie się wiedzie, który los ma za powolnego sługę.
— Więc ksiądz obecnie jest bez posady. Pewnie ksiądz chciałby dostać parafję? — spytał hrabia.
— Jakbym nominację otrzymał, tobym pojechał.
— Był ksiądz o to w konsystorzu?
— Kiedy mnie tam nie wzywano, dzięki Bogu.
— Jakto! Dzięki Bogu? — zawołała księżna.
— Bo tam wzywają, gdy się w czem zawiniło.
C’est un innocent! — szepnęła księżna do Andzia.
— Z czegóż się ksiądz utrzymuje? — zagadnął hrabia.
— Bardzo łaskawi są księża u Bernardynów. Mam wszystko z ich szczodrobliwości.
— Ale dochodów ksiądz żadnych nie ma?
— Mam, a jakże. On mi daje — wskazał Niemirycza.
Andzio parsknął śmiechem. Ksiądz spojrzał na niego.
— Ksiądz daruje, nie wytrzymałem. Boć przecie mój nauczyciel uchodzi za ateusza.
— Śmiej się pan z tego. Od Pana Jezusa pan tego nie słyszał. Nie trzeba nikogo innego słuchać. Już ja ręczę, że ten przyjaciel i nauczyciel do złego pana nie wciągnie. Można z nim iść do Emmaus.
— Dokąd? — spytała księżna, która nie zrozumiała.
Ksiądz na nią spojrzał i uśmiechnął się.
— Do Emmaus — powtórzył, zapatrzył się w jakąś dal, sobie tylko widzialną, i umilkł.
Mais c‘est un fou! — szepnęła, wstając. Ale poczuwając się w obowiązku datku, poszukała swej torebki i wróciła po chwili.
— Proszę księdza o Mszę św. na moją intencję przed obrazem Matki Boskiej Nieustającej Pomocy. Mam do Niej szczególne nabożeństwo.
Ksiądz, zwrócony z drogi w dalekie światy, spojrzał trochę nieprzytomnie na nią, potem na pieniądz złoty.
— O Mszę pani prosi? A dobrze, odmówię chociażby jutro. A na cóż za to pieniądze? Proszę biednemu dać. Pan Jezus nie potrzebuje. A pani chce przed jakimś obrazem? A gdzie on? Który to?
— Jakto, ksiądz nie zna cudownej Matki Boskiej Nieustającej Pomocy?
— Matka Boża każda cudowna, bo Matka Boża. Byle nas wysłuchać raczyła. Ja tych różnych malowideł nie bardzo umiem rozpoznać, ale spytam się, to mi pokażą, który.
Księżna mrugnęła na ordynata i, wyprowadziwszy go z pokoju, wybuchnęła oburzeniem:
— Mój drogi, ten twój Niemirycz drwi sobie z ciebie. To kpiny: on na złość, przez złośliwy figiel wykopał jakiegoś idjotę księdza, na pośmiewisko religji. Ja o tem jutro z kanonikiem pomówię, niech go gdzie zamkną w klasztorze. To wstyd! Żegnam cię, mam dosyć szopki z świętych rzeczy!
I oburzona odjechała. Ordynat wrócił do gości i zastał syna na ożywionej rozmowie z księdzem.
Ten się tłumaczył, zrozumiawszy wreszcie, że rozgniewał księżnę.
— Widzi pan, ja nie chciałem, broń Boże, tej pani urazić. Ja naprawdę nie rozumiem, żeby były różne Matki Boże... Ja na obrazach się nie znam, ja tylko ile ducha, tyle wołam do Niej o pomoc. Ja tylko wiem, że Ona cudowna, i dobra, i miłująca nas wszystkich. A jak Ją malarz wyobraził, toć wszystko jedno. Niech pan to tej pani przedstawi.
— Ale właściwie, czembyśmy księdzu usłużyć i dopomóc mogli? — spytał ordynat. — Pan Niemirycz odjeżdża z moim synem za granicę na czas dłuższy i chce księdza pod moją opieką zostawić.
— A to dobrze, to jak mi co będzie potrzeba, to ja przyjdę. Teraz już do lata idzie, będzie lżej.
— Gdzie?
— Po suterenach.
— Możeby ksiądz chciał i określił jaką sumę miesięcznie, którąby kasa wypłacała.
Twarz księdza przeciągnęła się żałośnie. Spojrzał na Niemirycza i westchnął.
— Ja nie wiem — rzekł bezradnie. — Ja do niego przywykłem. Ja mówiłem, on radził. My razem tam bywaliśmy. Powiedz, jakże ma być teraz?
Niemirycz się uśmiechnął:
— No, a jakże było, gdy ksiądz mnie nie znał?
— Nie pamiętam. Powiedz, jakże teraz zrobić?
— Matce księdza oddać pod opiekę! — zawołał Andrzej.
— Masz rację — zdecydował ordynat. — Tymczasem mogę księdzu służyć tylko pieniędzmi, bo widzę, że pana Niemirycza nikt księdzu nie zastąpi.
Ksiądz głową pokiwał. Nie umiał mówić komplimentów.
— Nie baw ty tam długo — rzekł prosząco.
Gdy wracali z tej wizyty, obadwaj milczący byli. Gdy się rozstawali, ksiądz uścisnął mocno dłoń towarzysza.
— Już jutro sam będę. Jedziesz... No pewnie, trzeba ci jechać — i tam dobrze czynić będziesz. Ale nie baw długo. Ja ciebie myślą i modlitwą nie opuszczę. Ja wiem, ci bogaci dadzą pieniędzy, ale widzisz, oni ich ze mną nie odniosą. A to ważniejsze.
Nazajutrz Niemirycz wyjechał. W miarę lotu pociągu, mijanych godzin i okolic, myśli jego, dusza cała odrywały się od obowiązków, spraw bieżących, zagadnień filozoficznych; wszystko zasnuwało się mgłą, zapadało w zapomnienie i tylko czuł się młodym, szczęśliwym, kochającym, kochanym. I rwało go coś, i kołatało serce, i drżały wszystkie nerwy i czucia. I pędził tak do słońca, do kwiatów, do rozkosznego marzenia. Zatrzymał się wreszcie w San Remo; rozlokował się w hotelu i, nie widząc ludzi, nie patrząc na cudny kraj, o zmroku, o drogę nikogo nie pytając — tak ją znał z listów, tyle razy ją w myśli odbył — ruszył pieszo w góry. Czekano go, wyglądano. Gdy się zbliżał do willi, uczepionej jak gniazdo do skały, zajaśniała postać u furty, zaśpiewał, zadzwonił okrzyk szczęśliwości, wyzwolenia z tęsknoty, i kobieta rzuciła mu się w ramiona, przywarła mu do piersi, oplotła mu szyję rękoma, łkała, dyszała, bez słów. I oto zniknął dla nich czas, i świat, i ludzie, i pamięć, i wszelkie pojęcia, uczucia, i wrażenia oprócz szczęśliwości kochania.
Dwoje Włochów, ogrodnik z żoną, stanowili całą obsługę willi. Mieszkali w osobnym domku u bramy. Nawet Nelly została w Wiedniu. Byli sami, ukryci przed światem, z niebem tylko, kwiatami, słońcem i swoją miłością. Żyli sobą, czuli się jedną istotą. Mało co wydalali się poza mur willi i chyba o zmroku, gdy drogi i góry były puste. Jednakże w dni kilka zdarzył się wypadek. Tego dnia Niemirycz miał pojechać do Nizzy po jakieś nuty, które tam dla niej wysłano, i po listy, które kazała tam adresować. Więc około południa wyszli oboje, by część drogi razem odbyć.
Gdy tak szli, do siebie przytuleni, młodzi, piękni, promienni szczęściem i siłą, usłyszeli charakterystyczny kaszel suchotniczy i ujrzeli siedzącego na głazie mężczyznę — cień ludzki, z krwawą na ustach chustką.
Oh, Rom! Il meurt, le malheureux! — zawołała Willa, zbliżając się cała przejęta litością.
Chory spojrzał na nich rozszerzonemi, tragicznemi oczyma i wyszeptał po francusku prośbę o wodę. Niemirycz zawrócił do willi, a śpiewaczka przyklękła i podtrzymała mdlejącego, gderając łagodnie:
— Jak można chodzić pieszo w góry. Vous vous tuez, pauvre garçon!
Niemirycz zdyszany przyniósł wody, lodu i wina. Oboje, jak mogli, ratowali nieszczęśliwego. Gdy trochę sił odzyskał, prosił, aby go odprowadzono do hotelu, ale Niemirycz sprowadził prędko powóz i odwiózł go. Okazało się, że mieszkał w tym samym hotelu. Przy rozstaniu popatrzał na nich oboje smutnym, martwym wzrokiem i wyszeptał podziękowanie.
Zdało się Niemiryczowi, że tę twarz gdzieś już widział, więc gdy go odwiózł, ulokował w łóżku i polecił wezwać doktora, spojrzał, wychodząc na tablicę gości, i aż drgnął, widząc swoje własne nazwisko.
Był to więc jego brat przyrodni.
Niby siwa, zimna chmura przesunęła mu się przed myślą i oczyma, ale ostać nie mogła, i znowu cały promienny popędził na pociąg do Nizzy i po chwili nie pamiętał zdarzenia.
Jak sen przeleciały owe dziesięć dni rajskiego życia i przyszło rozstanie. O zmroku odprowadzała go do pół drogi. Szli milczący, nie mając słów na żałość, nie mając wyrazu pociechy, otuchy. U pierwszych domów miasteczka stanęli, spojrzeli na siebie.
Rom — szepnęła przez łzy — je te bénis, je t‘adore, je t‘attends — tu es la vie. Oh, mon bienaimé!
— Bądź błogosławiona, szczęście! — wyjąkał i on zdławionym głosem.
Ostatni uścisk, spojrzenie... Oderwała się z jękiem, całą siłą woli. Pozostał sam, z dojmującym bólem, z pękiem róż purpurowych, od jej stanika odjętych, i z jakąś, pomimo wszystko, pełnią szczęśliwości. Poszedł jak pijany, odrętwiały do hotelu. Szwajcar, podając klucz, coś mówił do niego. Nie słuchał — skinął głową i zamknął się w swoim pokoju. Musiał zebrać myśli, oprzytomnieć. Rzucił się na kanapę i, przymknąwszy oczy, marzył. Skrzywił się zniecierpliwiony na pukanie do drzwi. Wszedł właściciel hotelu, przepraszając, kłaniając się, ale ma ważny interes.
— Mieszka tu u mnie imiennik pana — o, człowiek bardzo chory. Od dnia tego, gdy go pan powozem przywiózł, nie wstaje z łóżka. Otóż przed godziną otrzymał depeszę i jeszcze mu się pogorszyło. Nie ma tu nikogo znajomego, więc może pan zechce do niego wstąpić, bo boję się, żeby nie skończył, a ma może jakie polecenia, listy, interesy...
Niemirycz się zawahał.
— Proszę spytać, czy życzy sobie mnie widzieć.
— Pytałem właśnie. Polecił pana prosić.
— Służę zatem.
Poszli we dwóch na drugi koniec korytarza i weszli. Chory leżał w łóżku i patrzał z gorączkowem wytężeniem w drzwi. Na widok wchodzącego coś jakby ulga ukazała się na jego wyniszczonej twarzy.
Gospodarz się cofnął. Niemirycz poszedł i pochylił się nad nim.
— Czy mogę panu czem służyć — spytał zcicha.
Chory poszukał ręką po kołdrze, zaszeleścił papier, podniósł go i podał, mówiąc bezdźwięcznie:
— Ojciec umarł.
Niemirycz mimowoli się żachnął. Wziął depeszę, przeczytał i patrzał chwilę w litery, z brwią ściągniętą.
— Chciałbym... tam umrzeć... przy Jadzi — wyszeptał chory.
— Niemirycz spojrzał na niego. Milczeli — tak oko w oko.
— Proszę, pomóż mi tam wrócić. Ja tu nie chcę umierać.
— To niemożliwe. Pan nie zniesie tak długiej drogi w tej chwili. Przedewszystkiem pan się musi wzmocnić.
— Dlaczego udajesz, że nie wiesz, kto ja? Och, jacy ludzie umierającemu śmieszni się wydają! Mówią o czasie, o wzmocnieniu, o długiej drodze i grają komedję. Ja wiem, czem ty mi jesteś, ja nie udaję, jam cię wezwał. Zabierz mnie stąd, zlituj się! Ja dojadę, ja chcę, ja muszę dojechać! Doczekałem wreszcie woli i swobody... mogę umrzeć, gdziem rad spocząć. Ty nie wiesz, co to nie mieć swobody i woli! Och, ilu ty strasznych mąk nie znasz! To twój ojciec umarł, on dla ciebie był dobrodziejem. Ty mu powinieneś za życie dziękować, bo masz je zdrowe, swobodne, szczęśliwe!
Ożywił się, gorączkę miał. Usiadł na łóżku i, dysząc, urywane słowa rzucał. Potem rozpacznie wyciągnął ręce do owego brata.
— Pomóż mi! Na twoje szczęście zaklinam cię. Pomóż, zabierz mnie, do granicy dowieź. Zatelegrafuję po siostrę, ona mnie dowiezie do domu.
— Ależ to niemożliwe. Ja dziś w nocy muszę wyjechać. A pan się nie może narażać — to szaleństwo!
— Ja się już na nic nie narażam. To ty się boisz, nie chcesz mieć ze mną kłopotu. Dziś w nocy wyjeżdżasz. To dobrze... i ja będę gotów.
Dźwignął się z łóżka i z jakąś niepojętą silą począł się ubierać.
— Widzisz, jam nie trup, wystarczy mi jeszcze sił dojechać do Niemirowa. Daj mi rękę. Pierwszy raz w życiu czynię co chcę i ostatni. Bądź mi bratem na te krótkie chwile. Ratowałeś przecie obcego przed kilku dniami, a jam co ci zawinił? Jeśliś mściwy, triumfuj, jeśliś szczęśliwy, bądź dobry. Musisz mnie zabrać ze sobą.
Zatrzymał się raptem.
— Ale ty może nie sam jedziesz? Prawda, ty nie sam? Zapomniałem! Ale ona mnie nie zostawi.
— Sam jadę. Ale niechże pan się zastanowi, czy mogę brać na siebie odpowiedzialność za nierozważny pański zamiar, chociażby wobec jego rodziny.
— Rodziny! — rzekł gorzko chory. — Ależ ja przecie już nie mam nikogo. Siostra mnie czeka. Ona wie, że ostatnią iskrą życia dowlekę się do niej i do grobu. Poco próżne słowa? Nie chcesz mnie poratować?
— Nie mogę.
W tej chwili ktoś do drzwi zapukał. Lokaj podał Niemiryczowi kartkę.
C’est une dame qui vous attend chez vous — szepnął dyskretnie.
Młody człowiek wyszedł szybko. Chory zatrzymał lokaja.
Gdy Niemirycz drzwi otworzył, poczuł na szyi dwoje ramion i posłyszał szept:
— Nie mogłam wytrzymać. Mniejsza, czy mnie kto pozna. Kto mi wróci, wynagrodzi te parę godzin? Musiałam przyjść, nie mogłam cierpieć sama. Odprowadzę cię do pociągu. Mam bardzo gęstą woalkę. Och, jeszcze cię mam, jeszcze żyję!
Śmiała się wśród łez, tuliła do niego i stali tak w uścisku, gdy drzwi się otworzyły bez pukania i, jak widmo, wszedł suchotnik.
Willa krzyknęła, ale poznała go natychmiast i odzyskała przytomność. A on zamknął za sobą drzwi i, do niej się zwracając, rzekł z uporem manjaka:
— Niech pani mu każe zabrać mnie ze sobą. Prosiłem, odmówił. A pani wie? On jest bratem moim.
Oparł się ciężko o ścianę i urwał, wyczerpany.
Niemirycz podał mu fotel, śpiewaczka zadzwoniła.
— Wina i wody z lodem — rozkazała.
Chory wyciągnął do niej rękę błagalnie.
— Niech mu pani powie, żeby mnie zabrał.
— Zabierze, niech się pan uspokoi. Zabierze, pojedziecie razem — rzekła słodko, patrząc nań ze współczuciem. Potem zwróciła się do Niemirycza:
— Weźmiecie ekspres w Nizzy. Jakżeś mógł odmówić?
— O, dziękuję pani. Ja wiedziałem, że bylebym panią zobaczył, wygrałem. Miłość i śmierć rozumieją się.
— Proszę wypić i nie męczyć się rozmową. Rom, ja tu z panem zostanę, a ty się zajmij praktycznemi sprawami.
— Nie, nie, ja wrócę do siebie. Ja wszystko załatwię. Ja mam siły — o, gdym pewny pani opieki. Dziękuję. Zostańcie z sobą. Niech pani będzie dobrze, bardzo dobrze. Ja będę czekał na was.
Wyszedł, wrócił do siebie. Znalazł siły, by wszystko załatwić, by zebrać rzeczy, zapłacić rachunek, a potem usiadł w fotelu i czekał, wpatrzony w zegarek. Jakże mu wolno i ciężko przesuwały się godziny, jaki wieczysty wydawał się wieczór! Chwilami zgrozą przejmowała myśl, że może go zostawią, ale nie miał już woli iść pytać, znowu prosić. Był wyczerpany. Ożywił się na szelest kroków w korytarzu; wpatrzył się w drzwi z zapartym tchem i odetchnął, zrywając się jak zdrowy. Był to Niemirycz z lokajem.
— O, nareszcie!
— Tak już pora.
Te dwa zdania w tych dwojgu ustach streściły dal tych dwóch dusz i uczuć.
Willa, czekająca na nich już w karecie, spojrzała, gdy tak schodzili z podjazdu hotelowego, i pomyślała ze ściśnięciem serca:
— Życie i śmierć, a jednak mają coś wspólnego.
Chory usiadł ohok niej, Roman naprzeciw. Ruszyli.
— Wybaczcie mi! — szepnął.
— Co? — uśmiechnęła się serdecznie kobieta. — Będzie wam we dwóch przyjemniej podróżować. Pana przybił nagły cios, pan ochłonie z najcięższego wrażenia i uwolni się od myśli desperackich. Jeszcze pan wyzdrowieje — co znowu!
— O, jam też pewny wyzdrowienia i rychłego. Wam dłużej na nie czekać — odparł ze smętnym uśmiechem.
— Pan tu już długo bawi? Zawsze sam?
— O, już od wielu lat tak się tułam. Znam wszystkie etapy suchotnicze. W domu mnie krótko znoszą, nie jestem zabawny, i to się nazywa obowiązkiem przedłużanie takiego nawet życia, więc mnie wyprawiają niby dla mego dobra. Ot, hipokryzja, jak wszystko na świecie.
Spojrzał na brata i dodał:
— Znam twoje artykuły.
Byli na dworcu, a tłoku, gwarze, gorączkowym pośpiechu. Pociąg nadszedł, stojąc parę minut zaledwie. Oboje ulokowali starannie chorego, dla siebie mieli sekundę na spojrzenie i uścisk dłoni. Niemirycz wskoczył do wagonu, przechylił się w oknie, szepnęli do siebie ostatnie słowo, skinęła głową choremu, pociąg ruszył. Chwilę Niemirycz stał w oknie i patrzał, potem szybę podniósł i zajął swoje miejsce. Gdy rozpiął palto, wionął w nozdrza chorego zapach róż; brat miał ich całą wiązankę u boku, purpurowych, ostatni bukiet Willi.
— Lato pachnie od ciebie. Rozkwit życia w słońcu czerwcowem, w parnych nocach, w rośnych porankach. O, jaka w tej woni jest siła piękna! Daj mi jedną!
Niemirycz jedną wsunął do kieszeni, resztę, mu podał. Chory chciwie wciągał zapach do swych spalonych warg przykładał aksamitne, chłodne płatki.
— O, dobra i piękna jest ta ukochana twoja. Nie gniewasz się, żem wam zrobił sobą kłopot?
— Jeślim protestował przeciw tej drodze wspólnej, to tylko przez wzgląd na słabość twoją — odparł Niemirycz. — A wreszcie, co powie rodzina, jeśli ta podróż będzie nad siły?
— Nie lękaj się, dojadę, bo chcę. A rodzina, to tylko jedna Jadzia. Widziałeś ją. Gdy umrę, ty zostaniesz jej opiekunem. Nie wzdragaj się, my cię dawno znamy i kochamy, ba i zazdrościmy ci. My, bardzo biedni — bardzo bogatemu.
Umilkł. Na różach położył głowę i patrzał smutnemi oczyma na brata.
— Takem rad być z tobą, choć tę trochę ostatnich godzin, tyleśmy mówili o tobie z Jadzią i Jaśką Kęcką. Znasz ją?
— Znam.
— Podobała ci się?
— Człowiek.
— Tak, człowiek wolny, jak ty. My niewolnicy, my dziedzice. I są głupcy, co nam zazdroszczą dziedzictwa.
Znowu po chwili milczenia mówił gorączkowo:
— Czy ty myślisz, że ojciec był szczęśliwy? Miotał się, pracował, procesował, jeździł, żeby nie myśleć. Nie widziałem go nigdy dobrym, wesołym, spokojnym. Był szczęśliwy z twoją matką, tyś tego dowodem. Gdy patrzę na ciebie, widzę świat prosty i prawdziwy, dwoje ludzi młodych i zdrowych, rzuconych w objęcia szału, popędem natury i piękna — wiosna! Onegdaj, jakeście szli ku mnie we dwoje, tacyście byli; ale świat to nazywa grzechem, a małżeństwo pierwsze ojca nazywał mezaljansem! Trzeba było nas spłodzić, dla świetności rodu, paranteli i funduszu. Że w rodzinie naszej matki były dziedziczne suchoty i rak, że jej brat rodzony był garbaty, to nic, ale nazwisko było senatorskie, a fundusz miljonowy. Przeciw temu niema protestu, niema prawa, niema krytyki, za to niema sądu. To świetny związek, to świetna partja! A to kryminał, to fałszerstwo, oszustwo, krzywoprzysięstwo — to mord!
Zerwał się, usiadł, cisnął oburącz piersi.
Niemirycz przerażony, bojąc się krwotoku, ogarnął go ramieniem, podał krople, jął uspokajać. Ale w chorym wezbrała gorycz, musiał mówić.
— Nie bój się, znam siebie, lżej mi będzie, gdy wyrzucę z głowy, z serca te krzywdy, te ohydy. Tych dwoje, którym zawdzięczam tę mękę — boć to nie życie to moje bytowanie — toć nie ludzie byli, to były dwie cyfry funduszu, dwie drapieżne ambicje i próżności, dwa nazwiska, dwoje zbrodniarzy, kłamców, oszustów. Miłość i Boga śmieli wymieniać w takim związku! Boga! Alboż On może być wśród życia takiego świata? Miłość! Alboż ktokolwiek z tych ludzi rozumie, co to jest? I mnie, mnie każą czcić ojca i matkę, zaco? Za życie... toć ja umieram od urodzenia!... Za to staranie, którem mnie utrzymali, żebym dłużej się męczył. Nie byłem ani chwili zdrów, wesół, młody, szczęśliwy. Za ten dostatek, którego nie mogę użyć, mam ich czcić, za te puste dni, bezsenne noce, za tę grozę śmierci, która mi towarzyszy, jak zapamiętam, zawsze! Przecież to oni moi kaci, oni mnie na tę śmierć skazali... Zaco? Jakiem prawem? Żeby mieć dziedzica funduszu, nazwiska, rodu! Dlatego ja jestem suchotnikiem, Jadzia — kaleką. Dziedzice, dziedzice, dziedzice!
Zaśmiał się zgrzytem i opadł wyczerpany na poduszki. Po długiej przerwie znowu zaczął mówić cichym, znękanym szeptem:
— Jak te twoje róże pachną... Mają i ludzie wiosny i lata, kochają, marzą, tęsknią. Czytałem o tem. U nas to było nieznane. Matka bawiła się, a potem zachorowała. Rak się rozwinął. Dwoje młodszego rodzeństwa umarło, mnie chowano jak w cieplarni. Jadzię prostowano sztucznie, bez skutku. Matka męczyła się lat parę straszliwie... umarła po operacji. Do szkół nie oddano mnie, byłem za wątły; nie miałem kolegów, nie bawiłem się, wegetowałem. W roku osiemnastym rozwinęły się suchoty. Odtąd straciłem i Jadzię. Zacząłem się tułać samotny całe zimy, jesienie, wiosny, po cudzych krajach. Dwadzieścia cztery lata takiej męki, ale ród i fundusz ma dziedzica, duch tradycji i rodziny żyje w społeczeństwie! A wiesz, co ci powiem najpotworniejszego. Widzisz, trup jestem, dogorywam na suchoty dziedziczne i mimo to chciano mnie ożenić. Nie ojca nawet to był projekt, nawet on nie śmiał; propozycja wyszła ze strony kobiecej. Byli rodzice, była taka matka, co przez kumoszki, zdaleka, delikatnie, dawała do zrozumienia, że dałaby mi za żonę swoje dziecko! Matka taka była, i to nie nędzarka, nie prosta, ograniczona baba, ale dama i pani naszej sfery i wychowania. Matka, matrona, obywatelka, która świętą zgrozą płonie, gdy przeczyta, że są pośredniczki, co sprzedają dziewczęta bogatym rozpustnikom, i plwa na głodną, nędzną prostytutkę! Czytałem wszystkie twoje artykuły, czułem je razem z tobą, szukałem pilnie, czy nie poruszysz tej potworności, jaka się stała w obecnych warunkach rodzina... Aleś ty tego nie odczuł, nie przeżył.
— Nie poruszałem wielu jeszcze kwestyj, dla tej prostej przyczyny, że ich jest legjon, że świat cały stał się potwornym chaosem, że wszystko jest fałszem i zgnilizną, że wreszcie człowiek czuje się w jakimś kataklizmie, że wszystko się wali, wszystko jest jękiem, zgrzytem. Nic niema z tego, co głoszą usta, co piszą na sztandarach. Co do rodziny, jak wiesz, rodziców nie znałem; kochałem ciotkę, która mnie osierociła wyrostkiem. Byłem sam, zachowałem uczucie smętku za matką; marzenie, że to świętość, dlategom nie tykał tego tematu. Myślę, że są dobrzy...
— W rodzinach? O są! Są nawet idealne stosunki rodzinne, znam takie. Znam idealną wdowę, którą bracia mężowszy obrali do cna ze spuścizny po mężu, której byli opiekunami. Inaczej jej nie nazywają, tylko: „ta zacna Józefowa“, bo przez poczucie rodzinne nie śmiała się o swoje upomnić, hoć to zgroza procesować się z familją. Teraz, napół ślepa i zreumatyzmowana, dożywa wieku w małem miasteczku, przy synu, aptekarzu. Bracia mężowscy mają pół powiatu. — Znam idealnego brata i syna. Ojciec był szulerem, zostawił obdłużony majątek i czworo dzieci z matką głupią, próżną i niedołężną, rozkochaną naturalnie w najmłodszym synalku, próżniaku, rozpustniku i awanturniku. Córki wypchnęła za mąż tak pomyślnie, że jedna z mężem się rozwiodła, druga owdowiała. Obie wróciły do domu rodzinnego, w którym gospodarzy syn najstarszy, „ten poczciwy Kazio“. Człowiek ten spłaca długi ojcowskie, wychowuje dzieci dwóch sióstr, znosi grymasy i głupotę matki, wystarczyć musi na zabawy i rozpustę brata, jest stale krytykowany, ale raczą mu przyznać, że jest dobrym synem i bratem. O, znam ja i wiem co jest rodzina, co są cnoty rodzinne. Najdrapieżniejszy egoizm, najohydniejszy wyzysk słabości i głupoty, najstraszniejsze krzywdy sierot i kobiet, najcyniczniejszy targ urody, wszystkie choroby i nędze moralne — wszystko rodzina pokryje, wychowa, spełni, wszystko tam będzie utajone, ścierpiane i może wielmożnie się bezkarnie, w imię świętej nietykalności i poszanowania związków krwi. W rodzinie wolno popełniać wszelkie zbrodnie zupełnie bezpiecznie, i wolno być bohaterem i męczennikiem jako należny obowiązek, bez żadnej za to zasługi i uznania. To są prawa i statuty tej instytucji: osłonić łotra, wyzyskać słabego i dobrego. Dlatego zapewne postawiono ją ponad wszelkiem prawem!
Znowu umilkł i gorączkowo patrzał w ciemnię nocy.
— My obaj odziedziczyliśmy coś po ojcu — rzekł po chwili Niemirycz. — Pieniactwo. On się procesował o ziemię, my o ideały świat pozywamy i przegramy, jak on.
— Tylko on słusznie przegrał, a my — ulegniemy złej sile. Ty może wykrzeszesz sobie osobiście kęs życia, o jakiem marzysz, a ja odpokutowałem. Jaśka Kęcka nawróciła mnie do swych pojęć o przechodzeniu dusz; to jedno mnie pociesza, że już rychło zrzucę ten łachman chory, słaby, zgniły, będę zdrów, będę silny i może już tu nie będę.
Pociąg stanął, i po chwili urzędnik jakiś spytał, czy który z podróżnych nie jest Niemirycz, a na potwierdzenie, wręczył depeszę.
— Może od Jadzi? — spytał chory.
— Nie, do mnie — odparł Roman.
— Od niej? Słońce masz w oczach — uśmiechnął się smętnie chory.
Roman, jakby ze wstydem, schował depeszę i milczał.
— Nie krępuj się mną. Gdybyś chciał mówić o szczęściu, tobym słuchał jak muzyki. Ale szczęście milczy, miłość milczy, cnota milczy, wszystko, co dobre i święte, milczeć musi, kryć się, taić — nie godzi się, by miało głos — wśród łudzi i świata. Ja teraz spocznę, dam ci marzyć i śnić, a jeśli odpowiedź przesyłasz, dodaj, że ją błogosławię.
W wagonie przyćmionym zapanowała cisza, ale obydwaj nie spali. Roman oparł głowę o poduszkę kanapy, oczy przymknął i śnił na jawie przeżyty raj. Chory patrzał w okno na budzący się dzień i myślał, czy jeszcze zachód zobaczy. Gorączkowe podniecenie opadło, czuł martwienie i niemoc śmiertelną. Jakby szukając oporu i ratunku, przeniósł wzrok na brata, zapatrzył się, po chwili twarz mu się skurczyła, zadrgały usta i cicho zbiegły dwie łzy po wychudłych policzkach. Spadły palące, gorzkie na róże purpurowe, i zaraz paroksyzm kaszlu zahuczał w płucach, rozdzierał zda się żebra. Roman się porwał, dźwignął go, o ramię swe oparł i tak trzymał, aż kaszel przeszedł. Chory, znużony, ciężej się na nim wsparł i usnął.
Wczoraj tak ukochaną kobietę, życie i szczęście miał na piersi, w rozkosznej pieszczocie, teraz leżała tam głowa umierającego. Serce mu się ścisnęło gorzką refleksją, dojmującym strachem przed przyszłością, złem przeczuciem. Dzień się robił, umykał czas i przestrzeń, purpurowe róże więdły i opadały; przez okno chłód zawiał, — ciepło i kwiaty, blask i woń, upojenie i śpiew znikły. Wszystko było już przeszłością i tylko wspomnieniem. W ciągu dnia chory wcale się nie odzywał. W Wiedniu otrzymał depeszę od siostry, że czekać będzie na niego w Warszawie, i to go pokrzepiło. Wieczorem z gorączką wróciły sztuczne siły.
— Widzisz, że dojadę do domu — powtarzał. Ale już mówienie męczyło go, poprosił brata, aby mu czytał. Miał ze sobą Flamariona.
— Zapomina się przy tem o ziemi i jej nędzach. Tak się widzi szeroko, tak się wchodzi na gościńce dusz, w jakieś bezmiary światów — szeptał, przymykając oczy.
Czytał tedy Roman i tak płynęły godziny. Stanęli na granicy. Zimno było, śnieg padał, niebo ołowiane. Chory drżał i kaszlał.
— Zabijasz się tym powrotem. Należało siedzieć tam w słońcu jeszcze dwa miesiące — rzekł Roman.
— Wolę te dwa dni z tobą i może jeszcze kilka z Jadzią. Tak rad jestem, żeśmy się zeszli i byli chwil nieco braćmi. Gdy umrę, przyjedziesz mnie pochować, dobrze?
— Dobrze. Więc się nie kwap z umieraniem, bo ja pojutrze wyjeżdżam z młodym ordynatem za granicę na dwa lata.
— Tak. I tak wszystko rzucisz na dwa lata!
— Służę, muszę spełniać wolę zwierzchnika.
— Poco? Uwolnij się, jedź ze mną do domu. Toć twój dom. Na dwa lata odjeżdżasz kobietę kochaną. Skąd wiesz, czy znajdziesz ją za powrotem? Dwa lata to wieczność — i ty wykreślasz je, mogąc je mieć szczęśliwe. Szalony jesteś.
— Może być, ale co nie przetrwa próby czasu i rozłączenia, nie warte nazwy szczęścia, a podróż ta jest mi obowiązkiem sumienia. Ordynat jest moim uczniem i przyjacielem, ojciec mi go polecił. Dom mój to moja stancja oficjalisty w ich pałacu. Służyć im będę, dopóki mnie zechcą. Zawdzięczam im skończenie nauk i fach, jestem ich człowiekiem. Każda moja osobista sprawa musi stać na drugim planie.
— Ależ, człowieku, ja dogorywam. Lada dzień będziesz musiał objąć Niemirów z prawa, jeśli nie z ochoty.
— Żadne prawo mnie nie zmusi czynić wbrew woli. Zresztą ty żyj, masz siostrę, to wasz dom. Ja tam nie będę nigdy, za nic. Nie mówmy o tem. Patrz, dojeżdżamy.
— Widzisz, nie umarłem, nie miałeś ze mną ambarasu, i Jadzia ci podziękuje. Ach, czy ona będzie na dworcu?
Była, poznał ją Roman zdaleka. Szczupła, drobna. W żałobie, stała wśród tłumu, dając się potrącać, zapatrzona w okna wagonów, nie zważając, że gapie oglądali się na jej kalectwo.
— Michaś! — zawołała radośnie i smutnie zarazem, wyciągając do chorego ręce.
Weszła do wagonu. W zamęcie tragarzy uścisnęli się ledwie i on zaraz rzekł:
— Jadziu, to Roman. Brat mnie przywiózł.
Spojrzeli na siebie. Dziewczyna podała mu obie dłonie. Wziął je, pochylił się i pocałował.
— Jakiś ty dobry! O, dziękuję, dziękuję! Jakże się czujesz, Michasiu? Przejdziesz do karety?
— Z wami przejdę. Jaśki niema?
— Została w hotelu, bośmy dopiero co przyjechały.
Otulili chorego i poprowadzili do powozu. Potem Roman zajął się rzeczami, usadowił ich w karecie i pożegnał.
— Przyjdź do nas, przyjdź — prosili oboje.
— Przyjdę — odparł serdecznie.
Już konie ruszyły, gdy chory zawołał:
— Moje róże!... Zostały w wagonie.
Roman wrócił, znalazł je i wręczył.
— Zachowam je: to im zawdzięczam twą opiekę. Przyjdź, nie zapomnij!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.