Rebus
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rebus |
Pochodzenie | W czwartym wymiarze |
Wydawca | Spółka Nakładowa "Książka" |
Data wyd. | 1912 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Dnia 15 sierpnia zginął skrytobójczo, zabity we własnym mieszkaniu w Warszawie, Jan Sędziak, technik, w okolicznościach tajemniczych i niepojętych.
O zbrodnię oskarżony został nasz przyjaciel, Fulgienty Trzon, najspokojniejszy z ludzi, jakich znałem, sąsiad mój blizki, gdyż mieszkaliśmy naprzeciwko siebie, na tejsamej wązkiej, zacisznej, dalekiej od środka miasta ulicy. Mieszkaliśmy, że tak powiem, okno w okno i, siedząc każdy u siebie w pokoju, mogliśmy spokojnie palić fajki i rozmawiać ze sobą, nie wysilając głosu. Z naszego mieszkania widać było, jak w latarce, wszystko co się działo u Trzona, i vice versa; dla dyskrecji też zaprowadziliśmy w oknach wielkie story.
Otóż ten najspokojniejszy człowiek został oskarżony o zbrodnię. Sprawa jednak była nader powikłana: bo jeżeli z jednej strony sąd miał znaczną liczbę dowodów przeciw Fulgientemu, to z drugiej i on miał zupełnie wystarczające fakta przeciw oskarżeniu. Sędzia śledczy poprostu tracił głowę: bo jeżeli z jednej strony stwierdzono alibi Trzona, co poświadczyłem ja, pan Mirecki, komersant, doktór Lędźwiłł, dalej mój służący i stróż mego domu, to znowu stróż domu Sędziaka, jego służba, oraz brat stryjeczny ofiary, a jego współmieszkaniec, za pomocą dowodów niezaprzeczonych stwierdzili, że właśnie Trzon był u nich.
Istotnie, w mieszkaniu Sędziaka znaleziono kapelusz Fulgientego, jego laskę, porte-cigare, paczkę rozsypanych na ziemi biletów wizytowych z imieniem i nazwiskiem „Fulgienty Trzon“, nakoniec sztylet, tensam sztylet, który oskarżony wczoraj nam pokazywał. Dowody straszne i wprost druzgoczące.
Najsurowszym jednak corpus delicti przeciw naszemu poczciwemu partnerowi szachów i winta było parę słów, które ten napisał na ćwiartce papieru na biurku, w kancelarji Sędziaka, przyczym podpisał się i wyraźnie podał swój adres; słowa były dziwaczne i, rzecz szczególna! zrozumialsze dla nas, niż np. dla sędziego śledczego. Ostatecznie były to wprost pogróżki pod adresem ofiary. Ale znów stawało się niepojętym, jakim sposobem Trzon mógł pisać atramentem fijoletowym, gdy tu w całym domu był tylko atrament czarny, czerwony i zielony.
Ręka jednak bezwarunkowo zdradzała Trzona — i gdy sędzia zapytał oskarżonego, kto pisał te słowa? ten, pobladszy, rzekł jednak bez wahania: „Ja! Nie pamiętam, jak i kiedy, ale ja!“
I znów sędziemu wydało się szczególnym, w jakim celu Trzon sam się oskarżał, aleć ostatecznie różne bywają stany psychiczne zabójców. Również do fatalnych rezultatów doprowadziły badania daktyloskopijne: na szkle, na papierze, na biurku, na metalowych prętach łóżka nieboszczyka — wszędzie był ten dowód nieomylny: znaki palców Fulgientego. My, świadkowie, poprostu niemieliśmy ze strachu i zdumienia — i chwilami zaczynaliśmy sami wątpić o prawdziwości naszych świadectw. Atrament fijoletowy był to mój własny atrament, zapewne jedyny egzemplarz w Warszawie, przysłany mi z Norwegji przez mego przyjaciela; butelka firmy Andersen & C. zawierała płyn o specjalnym złotawym odcieniu i łatwo było poznać ten atrament; istotnie Trzon pisał u mnie jakiś rebus czy zagadkę, gdyż poczciwiec lubił się zabawiać tym sportem. A nawet, rzecz zdumiewająca, niektóre słowa z tych szarad były w tajemniczej epistole, którą znaleziono na biurku denata.
Oto dziwaczne słowa i znaki, w których Trzon przyznał własne pismo.
... 23...
zaprzysiągł — nie minęła cię zemsta.
(adres)
Wczorajszego wieczora Fulgienty był u mnie, graliśmy w winta, zresztą niefortunnie, bo Fulgienty był wczoraj bardzo gadatliwy; pod wpływem wina burgundzkiego zapewne, opowiadał nam swoją historję miłosną; był chwilami bardzo podniecony, potym na jakie dziesięć minut omdlał; był zupełnie nieprzytomny. Gdy zaś wrócił do siebie, rozmawialiśmy — po krótkim odpoczynku — dalej o różnych przedmiotach. O godzinie pierwszej po północy goście moi rozeszli się do domów, doktór z Mireckim odprowadzili Fulgientego do bramy, sami zadzwonili i stróż domu Trzona jest świadkiem, że od tej chwili jego spokojny lokator nie wychodził na miasto.
Zabójstwo dokonane zostało mniej więcej między godziną 11 min. 17 a godziną 11 min. 27 przed północą. Niepojęte! Doktór, który czuwał nad Fulgientym w czasie jego omdlenia i śledził je z zegarkiem w ręku — zanotował sobie tę samą godzinę i minutę.
Więc jakże? Z jednej strony oczywista, że Fulgienty nie popełnił zbrodni, a z drugiej niemniej widoczne, że tę zbrodnię popełnił.
Sędzia śledczy był przygnębiony: z jego badań wynikało, że absolutnie nikt inny, prócz Fulgientego, nie mógł popełnić tej zbrodni; z naszych znów świadectw niemniej realnie wynikało, że Fulgienty absolutnie nie mógł popełnić tej zbrodni.
Ale i my sami byliśmy zachwiani i przerażeni. Ten sztylet właśnie wczoraj pokazywał nam Fulgienty: słowa wypisane na papierze Sędziaka moim fijoletowym atramentem — były to mniej więcej te same słowa, które oskarżony mówił u mnie jakimś szczególnym głosem, a i to przypominam sobie, że, gdyśmy się żegnali, Fulgienty nie mógł znaleźć ani kapelusza, ani laski; cygarnica też mu zginęła.
Słowem staliśmy wobec zjawiska, przewyższającego rozum ludzki.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Fulgienty Trzon był starym kawalerem i pracował w administracji fabryki żelaza pod firmą: Jules Durand & C-o. Moje zbliżenie z Fulgientym trwało od lat kilku, było ono nieco przypadkowe, ale zmieniło się w stosunek bardzo zażyły. Spotykaliśmy się dłuższy czas w pewnej cukierni, gdzie grywaliśmy w szachy. Ponieważ pewnego razu i mnie i jemu zabrakło partnera, przedstawiłem mu się i zawarliśmy znajomość, a potym jako blizcy sąsiedzi widywaliśmy się niemal ciągle; łączyło nas jeszcze starokawalerstwo i nawet pewne koleżeństwo zawodowe, gdyż ja byłem rysownikiem u N. inżynjera, który znajdował się w stałym stosunku z fabryką Jules Durand & C-o.
Latem, w towarzystwie kilku innych przyjaciół, urządzaliśmy w święta wycieczki zamiejskie, a w zimie chodziliśmy razem do teatru, na koncerty — albo też zbieraliśmy się u siebie na winta.
Z innych osób bywał u mnie profesor Tarło, doktór Lędźwiłł, pan Mirecki, komersant, i in.
Dnia 15 sierpnia zebrali się ci panowie u mnie; profesor Tarło wyszedł bardzo wcześnie, gdyż miał jakieś posiedzenie; pozostało nas czterech. Oczywiście był i Fulgienty. Szymonowi kazałem sprowadzić z piwnicy dwie butelki doskonałego wina burgundzkiego; przyrządziłem też niezłą wieczerzę, gdyż Szymon był zdolnym kuchmistrzem.
Graliśmy w winta, który dziś jakoś kleił się nieszczególnie; ja, coprawda, byłem zawsze graczem lichym. Mirecki grał średnio. Lędźwiłł był mistrzem nad mistrze w tej sztuce, a wcale dobrym winciarzem był Fulgienty.
Tymczasem ten był dzisiaj szczególnie zamyślony; najlepszą grę marnował, aż go doktór posyłał do wszystkich djabłów. Więc raz miał niby szlemik w pikach; licytując, powiedział na piki doktora odrazu dwa piki; okazało się, że ma tylko trzeciego waleta: leżeli bez jednej. Doktór huczał, jak organ, ale Fulgienty był niepoprawny. Miał szlem bez atu, wskutek roztargnienia nie dał przejścia partnerowi — i przepadł bez ośmiu.
Pomimo gniewu doktora, Fulgienty uśmiechał się dobrodusznie, jakby zajęty był zupełnie innemi sprawami. Miewał on takie zagapienia, do czego nawykliśmy, przypisując je natchnieniu szczególnego rodzaju: Fulgienty bowiem układał szarady, zagadki, rebusy, co uważał za bardzo wysoką sztukę; że nas to czasami bawiło wybornie, nikt nie drwił z tej niewinnej manji naszego przyjaciela.
W momentach zagapienia, jego oczy blado-niebieskie, zazwyczaj nieco rozpierzchłe — były wyjątkowo rozwiane, prawie wodnisto-powietrzne. Fulgienty nie był piękny; rysy miał dość nieprawidłowe, tak szczególnie złożone, jakby jeden od drugiego uciekał, i to był normalny stan jego fizjognomji; chwilami jednak w momentach bardzo rzadkich i przemijających — wszystkie rozpierzchłe rysy łączyły się w jedną, skondensowaną całość, pełną niesłychanej energji; miał w sobie coś rozkazującego i był w takich chwilach piękny. Ale taka kondensacja wiązała się u niego z pewnym osłupieniem, niejako bezwładem myśli i woli; był to poprostu jakby tężec psychiczny, zesztywnienie jaźni, połączone z chwilową utratą mowy.
Po niejakim czasie (zazwyczaj po 10 — 15 minutach) wracał do przytomności, wyczerpany, znużony — a przytym usposobiony lirycznie i sentymentalnie, skłonny do wyznań i zwierzeń, opowiadał wtedy o swoich rodzicach, o swoich latach dziecinnych, o jakiejś pannie Wandzie, w której się kochał — „jedyny raz w życiu“.
I dziś, pod wpływem wina, a może też i innych — nieznanych nam czynników — Fulgienty dziwnie się rozmarzył — i coraz większe bąki strzelał w wincie.
— Ależ pan gra, jak cap! Cóż do licha? Pewno panu jakieś szarady i rebusy w głowie siedzą... i już pan nie rozróżnia asa od siódemki!
— I jakby pan zgadł — odrzekł najspokojniej w świecie Fulgienty — wymyśliłem nadzwyczajne zagadki.
— No, to mów — wtrąciłem, przewidując, że wint dziś się nie uda.
— Dobrze, ale daj-no atramentu, to wam napiszę całą rzecz.
Zaraz podałem mu przybory do pisania, on zaś — patrząc swoim wodnistym okiem dokoła i blado się uśmiechając — mówił do nas.
— Słuchajcie szarady. Pierwsze jest i drugie trzecie ma twarz, ten, co się naraz ujrzy pierwsze drugie trzecie.
Ale nikt nie mógł odgadnąć tej niesłychanej enigmy.
— No, gadaj odrazu, Fulgienty, co to znaczy, bo tu nikt nie jest taki mądry.
— Otóż to — z dumą rzekł Trzon. — Więc wam powiem: Zły jest i siną ma twarz (z gniewu) ten, co się naraz ujrzy z łysiną.
— Brawo, brawo! — wołaliśmy wszyscy, a zwłaszcza Szymon, który był wielbicielem zagadek Fulgientego.
— Ale to nie wszystko. Jeszcze drugą wymyśliłem zagadkę. Masz tu jedenaście liter: a, a, a, c, e, k, n, s, s, w, z; ułóż z tego imię rzeki w Ameryce. Potym odrzuć jedną literę — i ułóż nazwę kwiatka. No, kto odpowie?
— Nikt. Sam odpowiadaj.
— Dobrze, otóż rzeka zowie się Saskaczewan, a jeżeli odrzucisz w — pozostanie dziesięć liter i z nich się zrobi Sasaneczka.
— Cudownie! — wołał doktór — że też panu, panie Fulgienty, przychodzą do głowy takie mądre historje!
— Ba, ba! — mówił ten jakby w tryumfie i pisał na papierze: Saskaczewan... skacze wan... (tu coś mruczał, jakby skacze wanda — zaśmiał się cichym kocim śmiechem)... kacze... czeka... czeka... wan... wanda... czeka wanda... (zamyślił się nagle). Cha, cha, cha! przypomniałem sobie, jaki nadzwyczajny rebus kiedyś ułożyłem... Opowiem wam o tym... Ale to jeszcze muszę wam pokazać, bo właśnie dziś odebrałem z naprawy ten nóż, stary puginał bośniacki, który kupiłem dawno, dawno temu... Dziś właśnie mija dwadzieścia trzy lata z górą...
To mówiąc, wyjął z płaszcza, koło drzwi wiszącego na wieszadle — dość duży nóż z doskonałej stali angielskiej, z rękojeścią rogową, porysowaną w ornamenta i litery tureckie, używane śród Serbów mahometan. Nóż był w mocno poblakłej pochwie z czerwonego safjanu, oczywiście niemało lat liczącej; ostrze jednak było świeżo nawecowane, błyszczało świetnie i przedmioty odbijały się w nim jak w lustrze.
Podziwialiśmy nóż, poczym oddaliśmy go Fulgientemu, który go z powrotem włożył do płaszcza.
— Ze dwa tygodnie temu, przeglądając stare rupiecie, znalazłem ten nóż w biurku, głęboko ukryty, i przypomniałem sobie dawne lata... — Poczym dodał ciszej: — starą historję... — I jeszcze ciszej, prawie szeptem: — czeka Wanda...
Naraz Fulgienty zamilkł. Oczy jego stały się ognisto niebieskie, rysy twarzy ześrodkowały się niby w posągu marmurowym. Z tym wyrazem niezłomnej energji i potężnej woli — Fulgienty nagle skołowaciał, zesztywniał, nieprzytomny runął na ziemię. Doktór za najwłaściwsze uważał puścić mu krew. Po dziesięciu — jedenastu minutach dopiero (była godzina 11 min. 28) zemdlony obudził się. Brom i szklanka wody selcerskiej z cytryną postawiły go na nogi.
Długi czas jeszcze był jakby nieswój — wreszcie przyszedł do siebie — i wpadł w nadzwyczajny zapał oratorski; mówił zaś tak, jakby to był dalszy ciąg jakiegoś opowiadania poprzedniego.
— Więc ten młody człowiek zjawił się nagle u panny Wandy... i chociaż nie odznaczał się niczym, ale powiem wam, że od pierwszej chwili poczułem do niego antypatję. Nie sądzę, aby Wanda miała dla niego więcej życzliwości, niż dla mnie, ale był to zuchwalec, poprostu wszelkich delikatnych uczuć pozbawiony; gdy ja byłem dyskretny, pełny czci religijnej dla mojej pani, on nie miał dla niej, czułem to wyraźnie, najmniejszego szacunku; gdy ja milczałem, tłumiąc w sercu te wszystkie święte słowa, któremi dla niej przepoiłem się do głębi, on gadał wciąż, jak opętany, niesłychane głupstwa. Wanda śmiała się z niego oczywiście, jako z błazna, gdy ten plótł swoje trzy po trzy. W mojej obecności zachowywała się zupełnie inaczej: poważnie i milcząco, gdyż mówiłem z nią niewiele; głównie się opierałem na kontemplacji wewnętrznej. Jednakże tamten mię niepokoił: był to skończony technik i dochody miał większe niż ja; nie pozwoliłbym sobie nigdy podejrzewać Wandę o interesowność, a jednakże, być może, stąd właśnie wypływała jego pewność siebie. Nie uważałem go za rywala poważnego, ale coś mnie przeciw niemu burzyło. Bądź jak bądź, moje uczucie — moje przysięgi — jej obietnice... Co prawda, przysiąg jej nie składałem, nawet nigdy jej nie powiedziałem, że ją kocham, ale pocóż to było mówić, gdy ona doskonale o tym wiedziała. Prawdziwa miłość obędzie się bez słów; owszem, każde słowo profanuje głębszą uczuciowość. Powiedziała mi wszystko, obiecała mi wszystko bez słów — i tylko umyślnie, dla przyzwoitości, jako dobrze wychowana panna, udawała wobec mnie zimną i obojętną. Teraz jednakże, gdy ten przeklęty młody człowiek się pokazał, w stosunkach naszych nastąpiła jakaś nieuchwytna zmiana. Postanowiłem dwie rzeczy: że nakoniec miłość swoją opowiem Wandzie i że tamtego unicestwię... To was dziwi, bo żaden z was zapewne nigdy nie kochał w takim milczeniu i takim nabożeństwie — i tak głęboko, jak ja. Pomyślałem sobie, że go zgładzę, jako wcielenie trywjalności, która mi szczęście chce zburzyć... Właściwie, sam nie wiem dla czego... Miał on dla mnie jakiś dziwny uśmiech, ironiczny i przykry... Tak, tak — właśnie ten uśmiech, przy którym szczerzył swoje białe zęby — ten uśmiech chciałem unicestwić... A teraz druga sprawa: jak powiedzieć Wandzie, że ją kocham. Nie chciałem i nie mogłem w banalnych i brutalnych słowach wyrazić całej głębi mego uczucia. Gdyby to można było za pomocą sugiestji magnetycznej obudzić w niej rozumienie stanu mego. Ale każde słowo — bezpośrednie, nagie — obrażałoby zarówno mnie jak i ją. Chciałem jej to wypowiedzieć w sposób tajemniczy i delikatny. I oto, co wymyśliłem. Znałem jednego poetę, co nawet do Kurjera Świątecznego pisywał — i tak mu powiadam: — napisz mi wiersz nie długi, ale taki, coby wyrażał, jak kocham pewną damę — i wiem o jej uczuciu dla mnie, ale ona wobec mnie zawsze udaje zimną i obojętną. Napisz mi go tak, żeby go można było ułożyć w rebus; już ja ten rebus sam wyrysuję, bo chcę te swoje oświadczyny posłać jej w formie rebusu. Jeżeli serce jej jest dość przenikliwe i delikatne — odgadnie tajemnicę. Poeta, z przykrością muszę to wyznać, surowo ocenił moją metodę; powiedział, że kobiecie trzeba zawsze mówić wszystko prosto z mostu i brutalnie; kobieta — twierdził — lubi przemoc. Ale, oczywiście, nie chciałem go słuchać. Poeta długi czas się mozolił, bo to trzeba było, żeby był i wiersz czuły i trudny rebus. Nakoniec jednak zrobił tę rzecz bardzo dowcipnie.
— Coprawda, rzecz niebardzo zrozumiała.
— Enigmatyczna! naturalnie. Lecz wyjaśnię wam bliżej. Czytajmy naprzód znaki, a potym kombinację znaków. Jeże-Lilit-oś-c-iwa-t-vache-Lach-Etna-du-szaniec-hajt-amas-ka z lo-duros-pac-zaćmienie-z-mus z a. Jeszcze nie rozumiecie? Więc uważajcie, wiersz był taki:
Jeżeli litościwa twa szlachetna dusza
Niechaj ta maska z lodu rozpaczać mię nie zmusza.
Kobieta z sercem powinna była całą tajemnicę tego rebusu odgadnąć.
— Podpisałeś się?
— Niech Bóg broni. List był bezimienny, a ja czekałem zwiastowania.
— Nie można powiedzieć, żeby to był najlepszy sposób oświadczenia miłości.
— Obawiam się też, że Wanda nie zrozumiała delikatności mojego sposobu.
Była to niewątpliwie dusza wyjątkowa, z tysiąca wybrana, kobieta wyższa, dostojna, ale brakło jej tego subtelnego tonowania uczuć, które właśnie ja uprawiałem. Wierzyłem, że z biegiem czasu mógłbym ją wyszkolić w tym kierunku. Jednakże losy postanowiły inaczej. Tegosamego dnia, kiedy wysłałem jej pocztą miejską mój rebus, zapukał do mnie jakiś wędrowny kramarz, Bośniak, w barwnym turecko-serbskim kostiumie narodowym; sprzedawał on fezy, chusty serbskie i macedońskie, kaftany, gąbki, pantofle i sztylety. Kupiłem sztylet, gdyż dawno marzyłem o takim przedmiocie — wiadomo już dla czego. Trzy tygodnie temu z górą — przeglądając stare rupiecie — znalazłem nóż, głęboko ukryty w biurku... Widzieliście, sztuka dobra!... Otóż właśnie przypomniałem sobie naraz wszystkie marzenia o Wandzie, która na mój list nigdy nie odpisała; przypomniałem sobie też dziwną myśl o zabójstwie mego rywala. Nóż był zardzewiały, więc dałem go do wyostrzenia... Patrzcie, toż to dziś 15 sierpnia. Właśnie dnia 15 sierpnia 187... roku, dwadzieścia trzy lata temu — Miałem dzień straszliwy. Doniesiono mi, że się odbył ślub Wandy z tamtym... Osnuł ją swojemi szatańskiemi nićmi, duszę promienną opętał, a ja... Nawet mię nie zawiadomili o ślubie... Wandy nie widziałem już odtąd nigdy. Ale jego spotkałem kilka razy i za każdym razem chciałem mu krzyknąć: „Nędzniku, wydarłeś mi szczęście, ale, jakem zaprzysiągł, nie minie cię zemsta!“ Sztylet nosiłem zawsze przy sobie. Za każdym razem chciałem go przebić, ale jakaś martwota wewnętrzna powstrzymywała mą rękę. I tak z dnia na dzień odkładałem zemstę — aż ostatecznie przeszło to i rozwiało się we mgle; potym Wanda z mężem wyjechała gdzieś na prowincję, o nim zapomniałem, a może w istocie i o niej, choć tylko o niej jednej mogłem pamiętać. O czym-że więcej? Cierpiałem przez nią, ale, nawet cierpiąc, błogosławiłem Wandę, boć ona była całą moją wartością wewnętrzną... Czemże byłbym bez niej?... A przecież od dnia jej ślubu — jestem nieżywy. Trzeba wam jeszcze wiedzieć, że Wanda w cztery lata po ślubie umarła: czytałem jej nekrolog w Kurjerze. Odtąd wszystko się dla mnie skończyło.
— I nigdy się nie spotkałeś już z tamtym?
— Niech Bóg broni. Przestał mnie już zupełnie interesować, zwłaszcza po śmierci Wandy. Zerem był dla mnie. Czasem tylko we śnie pokazywał mi się, jak zmora. Ale nie wiem nawet, co się z nim dzieje. Eh, co gadać! Zmarnowałem życie.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Było już późno. Pożegnaliśmy się i przypominam sobie, że Fulgienty nie mógł znaleźć ani laski ani kapelusza; musiałem pożyczyć mu własnych.
Nazajutrz koło południa po całym mieście gruchnęła sensacyjna wiadomość: Fulgienty Trzon zamordował Piotra Sędziaka; zamordował go koło wpół do jedenastej w nocy — i rano przed dziewiątą, jak to czasami bywa u zbrodniarzy, zjawił się na miejscu przestępstwa; krążył pod bramą domu ofiary. Natychmiastowo poznał go stróż, zarówno jak służba Sędziaka oraz jego bratanek. Oczywiście też go aresztowano. Zbrodniarz wypierał się swego czynu, ale wobec jawnych dowodów, jak sztylet, kapelusz, laska, pismo własnoręczne, tak się zmieszał, że jednym słowem nie był w stanie zaprzeczyć oskarżeniu i wpadł w całkowite odrętwienie. Z początku oskarżony twierdził, że nie wiedział wcale, jakoby Sędziak był w Warszawie; nie wiedział, że tu mieszka. Czy go znał? Znał, ale bardzo dawno. Czy miał z nim jaki spór? Miał, ale dwadzieścia trzy lata temu; spór w istocie zapomniany, zresztą nigdy się z nim nie spotykał. Jakiej natury był spór, o tym oskarżony nie chciał mówić absolutnie.
— Czy przyznaje, że to jego pismo?
— Przyznaje. Podpis wyraźny, ale pismo tak energiczne, jakby to pisał młodzieniec, nie człowiek pięćdziesięcioletni. Słowem, pisał to jakby inny Fulgienty Trzon, ale atrament świeży — wczorajszy.
Na karcie były naprzód jakieś niezrozumiałe zygzaki, a potym słowa, będące oczywistą groźbą przeciw zabitemu. Dość niejasne było to, że oskarżony tak dokładnie podał swoje nazwisko i adres.
Również niejasnym było, jakim sposobem Fulgienty, pracownik akuratny, nagle pewnego ranka, zamiast pójść do biura — znalazł się w obcej dzielnicy miasta — pod jakimś obcym domem (ul. Wieloraka, Nr. 43), gdzie właściwie nie miał żadnej sprawy. Coś — jak mówił Fulgienty — ciągnęło go w tę stronę; czuł, że musi iść tam, a nie gdzieindziej. Dla czego? niewiadomo. Jakiś nakaz nieokreślony, jakaś wola nie własna; poprostu musiał. Trzy razy chciał zawrócić i trzy razy był znów na drodze ku temu domowi.
Słowem — o ile sędzia trzymał się świadectw zdrowego rozsądku oraz mieszkańców domu pod numerem 43 — wszystkie poszlaki były przeciw Fulgientemu. Jednakże, z chwilą, gdy wystąpiliśmy my, świadkowie Fulgientego, wobec niewątpliwej uczciwości naszej — dowody przeciw oskarżonemu musiały runąć natychmiast. Od godziny 9-ej wieczorem do 1-ej po północy był u mnie; oddawaliśmy się zajęciom najpospolitszym; koło godz. 11-ej z kwadransem Fulgienty omdlał i był zupełnie nieprzytomny w tymsamym czasie, w którym zabity został Sędziak. Potym czuł się nieco osłabiony, wreszcie od pierwszej w nocy do ósmej zrana znajdował się u siebie w domu i na chwilę się nie oddalił, o czym świadczy jego odźwierny, stróż i posługaczka.
Niewyjaśnione były fakta następujące: jakim sposobem sztylet, kapelusz i laska Fulgientego oraz jego bilety wizytowe znalazły się w mieszkaniu Sędziaka; jakim sposobem zabójca mógł pisać moim atramentem fijoletowym, którego tu w kałamarzach nie było; jakim sposobem wypisały się tu zygzaki i słowa Fulgientego; jaka siła wreszcie sprowadziła Fulgientego pod dom Sędziaka.
— Rebus, rebus! — wołał zrozpaczony sędzia śledczy. — Chyba djabeł się tu wmieszał.
Powiedział to głosem tak poważnym i z takim przekonaniem, że nas mimowolny przeszedł dreszcz.
— Nikt inny, tylko djabeł przybrał postać oskarżonego — i on-to popełnił zbrodnię! A może jaka symulacja — dodał już bardziej fachowo.
Blizko miesiąc trwało śledztwo, które nie doprowadziło do żadnych wyników pozytywnych.
Tu nawiasowo zaznaczę, że niemal przypadkiem wpadł mi w rękę dokument, bardzo ciekawy, choć dla sprawy obecnej nie mający znaczenia. Oto na etażerce koło biurka denata, otworzywszy jakąś książkę (coś z technologji), natrafiłem na ćwiartkę papieru, na której był wyrysowany tensam rebus, co to go nam wczoraj objaśniał Fulgienty. Był to jego „list“ z przed lat dwudziestu trzech. Niżej — pod malowanką — drobnym pismem kobiecym uwiecznione były następujące słowa: „To od tego barana!“
Nigdy oczywiście tego dokumentu, który dość osobliwie świadczył o jego ubóstwianej Wandzie, nie pokazałem Fulgientemu.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Po miesiącu z górą przyjaciel nasz został wypuszczony z więzienia dla braku dowodów, dostatecznie stwierdzających winę.
Witaliśmy go jak ocalonego z wirów morskich.
Był strasznie przygnębiony. Jego lekka szpakowatość stała się gęstą siwizną; oczy zaś nabrały wyrazu skupionego i wodnistość ich przemieniła się w czysty szafir, nie można powiedzieć — ożywiony, lecz nie pozbawiony mocy. Wychudł i chodził pochylony.
— O mało co obłędu nie dostałem — mówił. A toż ja o tym zabójstwie myślałem dwadzieścia parę lat temu — i w gruncie nie brałem tej myśli nigdy naserjo. Potym zapomniałem o niej tak, jak tylko można o czymś zapomnieć. Nie wiedziałem wcale, że Sędziak przyjechał do Warszawy — i dopiero na śledztwie dowiedziałem się szczególnej rzeczy. Oto Sędziak przybył z prowincji tegoż dnia i o tejże godzinie, kiedy ja znalazłem swój nóż bośniacki. Nóż był pordzewiały, oddałem go do wyostrzenia i dopiero po paru tygodniach — i to dnia 15 sierpnia odebrałem go z naprawy. Pamiętacie, żem wam ten nóż pokazywał. Nie wiedziałem, że mi go ten drugi porwie i zabije nim Sędziaka.
— Co za ten drugi?
— No, ten, co zabił. Nie wiem, jak go nazwać. A przecież ja go widziałem.
— Jak to widziałeś?
— Widziałem — na chwilą. Był u mnie w więzieniu. Człowiek (a może nie człowiek), bardzo do mnie podobny, zjawił się u mnie i drwiąco patrzył się w moje oczy. Chciałem z nim porozmawiać, ale zniknął. Mówcie, co chcecie; ja wierzę, że jest jakiś drugi Fulgienty na świecie. Działa on poza mną i beze mnie, ale wykonywa moje czyny, te, których sam zapewne nigdybym nie wykonał; zabiera mi kapelusze, laski i sztylety. W nim jest moja energja, moja pamięć, moja złowroga siła. To jest mój rebus. On to mię zawiadomił, że Sędziak jest; on kazał mi sztylet wyostrzyć, on wyszedł ze mnie, kiedy byłem uśpiony; on zabił mego rywala. Kiedy we mnie i miłość dla Wandy i pragnienie zemsty dawno już zwietrzały, tamten był wiecznie świeży i wiecznie o tym pamiętał. Dla tego wszyscy mię widzieli przy ul. Wielorakiej, bo to był on.
— A potym już go nie widziałeś?
— Nie widziałem — i nie chciałbym go zobaczyć, bo to moja zła wróżba.
· | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · | · |
Minęło parę miesięcy. Nadeszła wiosna roku następnego; nasze ostatnie posiedzenie domowe. Fulgienty się uspokoił.
Pewnego razu siedzieliśmy we dwuch — było to u mnie — i graliśmy w szachy; Fulgienty grał niefortunnie i dostał mata. Szymon przyniósł herbatę i rozmawialiśmy o różnych sprawach, gdy naraz, spojrzawszy w okno, w przeciwległym domu zobaczyliśmy w mieszkaniu Fulgientego zapaloną świecę.
— Patrz-no, ktoś tam jest u mnie.
Rzeczywiście, jakiś pan czarno ubrany — krążył po jego gabinecie.
— Kto to być może? Trzeba się dowiedzieć.
W kilka chwil potym byliśmy przed bramą domu Trzona. Koło furty stał stróż i ćmił fajkę.
— Wincenty, powiedźcie, kto to zachodził do mnie?
— A no, prócz pana dobrodzieja, nie widziałem nikogo.
— Co też wy mówicie? — niespokojnie odparł Fulgienty i szybko pobiegł na schody. Ja za nim.
Otworzyła nam posługaczka Janowa.
— Kto tu przychodził? — zapytał ją nieco zdławionym głosem.
— Dyć pan sam przychodził. Nikogo tu nie było.
Szybko wpadł do swego gabinetu. Nie było nikogo. I świeca się nie paliła. Musiał ulec jakiemuś złudzeniu.
Zapalił świecę i zaczął się rozglądać dokoła. Mimowoli spojrzał na biurko.
Na białym papierze — formy kancelaryjnej — znalazł, wypisane swoją własną ręką — następujące słowa:
15 sierpnia. Czeka Wanda. Fulg. Trz.
— Co to znaczy? 15 sierpnia! Czekajmy 15 sierpnia. Teraz mamy koniec marca. Za cztery i pół miesiące. Urządzę większe zebranie. Będzie dużo osób. Zobaczymy.
Czas mija szybko. Nadszedł dzień, właściwie wieczór 15 sierpnia. Zebrało się u Fulgientego liczne towarzystwo. Byłem oczywiście i ja. Opisywać uczty nie będę, powiem tylko, że o godzinie dwunastej dał się słyszeć dzwonek i wszedł do sali człowiek, jak dwie krople wody podobny do Fulgientego, ale jakby pewniejszy siebie. Nasz przyjaciel stał na środku pokoju. Ten drugi szedł ku niemu powoli, ale pewnym krokiem — i, zbliżywszy się, podał mu rękę.
— Czeka Wanda! — rzekł i w tejsamej chwili zniknął, jakby zlewając się z Fulgientym, który na ziemię runął, jak długi.
Pękło mu serce.