Rilla ze Złotego Brzegu/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Rilla ze Złotego Brzegu
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Księgarnia Czesława Kozłowskiego
Data wyd. 1933
Druk Salezjańska Szkoła Rzemiosł
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rilla of Ingleside
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XI.
BLASKI I CIENIE.

Na święta Bożego Narodzenia przyjechali do domu dziewczęta i chłopcy z Redmond i na Złotym Brzegu zapanowała znowu na pewien czas atmosfera wesela. Lecz nie wszyscy byli w komplecie, po raz pierwszy brakowało przy stole wigilijnym Jima, który był bardzo daleko i Rilla czuła, że nie zajęte jego miejsce przejmuje jej serce dotkliwym bólem. Zuzanna postanowiła posłać mu paczkę świąteczną wraz z małem rzeźbionem kółkiem do serwetki, które używał jeszcze za czasów chłopięcych, a dołączyć chciała również wysoki kubek z Zielonego Wzgórza, który podarowała mu niegdyś ciotka Maryla i z którego zawsze najchętniej pijał.
— Kochany nasz chłopiec powinien mieć pewną przyjemność, pani doktorowo, — twierdziła Zuzanna, — jestem pewna, że duszą przebywa wciąż z nami, a w przyszłym roku na święta będzie już tutaj i ciałem. Zaczekajmy do wielkiej ofensywy, która nastąpi na wiosnę, wówczas na pewno wojna prędko się skończy.
Wszyscy usiłowali tak myśleć, lecz dziwny jakiś cień zasnuwał ich dusze, które zmuszały się do wesołego nastroju. Władek również był cichy i milczący przez cały czas wakacyj. Pokazał Rilli okrutny anonimowy list, otrzymany w Redmond — list zdradzający bardziej okrucieństwo, niż patriotyczne zapędy.
— Właściwie to wszystko jest prawdą, Rillo.
Rilla wyrwała mu list, podarła go na drobne kawałki i rzuciła do ognia.
— Niema w tem ani słowa prawdy, — oznajmiła z zapałem. — Władziu, wpadasz w stan chorobliwy, jak powiada panna Oliver, gdy zbyt długo zastanawiasz się nad jedną i tą samą rzeczą.
— Nie mogę wyzbyć się tej myśli w Redmond. Cały uniwersytet zainteresowany jest wojną. Każdy student w wieku wojskowym, który nie zapisał się jeszcze na ochotnika, traktowany jest, jako tchórz. Profesor angielskiego, dr. Milne, który mnie zawsze wyróżniał z pośród wszystkich, ma już dwóch synów na wojnie. Zauważyłem, że w stosunku do mnie zmienił się bardzo.
— To nie ładnie z jego strony, jesteś niezdolny do wojska.
— Fizycznie jestem zupełnie zdolny. Czuję tę niezdolność w duszy i dziwny wstręt. Nie martw się, Rillo. Nie pójdę, możesz być spokojna. Melodja Srokatego Kobziarza dźwięczy mi w uszach w dzień i w nocy, lecz nie mogę pójść za tą melodją.
— Zasmuciłbyś i mnie i matkę, gdybyś poszedł, — szlochała Rilla. — Ach, Władziu, wystarczy, jak każda rodzina da jednego żołnierza.
Wakacje nie były przyjemnym okresem dla Rilli. Przeżyła je jakoś możliwie spokojnie dzięki temu, że w domu przebywali Nan i Di, Władek i Shirley. Któregoś dnia przybyły list i książka od Krzysztofa Forda. Kilka zdań odczytanych z listu wywołały rumieniec na twarzy Rilli i pośpieszniejsze bicie serca. Trwało to do ostatniego ustępu, który był chłodny i obojętny.
„Z nogą moją jest już zupełnie dobrze. Za kilka miesięcy będę się mógł zaciągnąć do wojska, Rillo ma Rillo. Przyjemnie będzie, gdy ubiorą mnie w mundur. Mały Krzyś będzie mógł wreszcie rozejrzeć się po szerokim świecie i stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem. Przykro mi było, szczególnie ostatnio, kiedy chodziłem swobodnie po mieście, wcale nie kulejąc. Ludzie, którzy mnie nie znali, spoglądali na mnie z pogardą, jakby mi chcieli rzucić w twarz: „Łazik“! Nie mógłbym znieść dłużej podobnych milczących obelg“.
— Nienawidzę wojny, — mówiła z goryczą Rilla, spoglądając na dolinę, tonącą teraz w złocistych promieniach zimowego zachodzącego słońca.
— Rok 1914 minął, — rzekł doktór Blythe w dzień noworoczny. — Słońce, które wzeszło pogodnie, zachodziło wczoraj krwią. Co przyniesie nam rok 1915?
— Zwycięstwo! — zawołała Zuzanna.
— Czy Zuzanna naprawdę wierzy, że tę wojnę wygramy? — zagadnęła sucho panna Oliver. Przybyła ona dzisiaj z Lowbridge, aby zobaczyć Władzia i dziewczęta przed ich powrotem do Redmond. Była w dziwnie cynicznym nastroju i patrzała na wszystko ze strony najbardziej ponurej.
— Czy wierzę, że wygramy wojnę! — zawołała Zuzanna. — Nie, panno Oliver kochana, ja nie wierzę — jestem pewna. Nie troszczę się nawet o to. Martwi mnie jedynie, że tyle zdrowia i pieniędzy to zwycięstwo kosztuje. Ale przecież nie można zrobić omletu, nie rozbijając jajek, więc musimy ufać Bogu i fabrykować wielkie działa.
— Czasami myślę, że raczej trzeba ufać wielkim działom, nie Bogu, — zauważyła panna Oliver zaczepnie.
— Nie, niech pani tego nie mówi. Niemcy mieli wielkie działa nad Marną, nieprawdaż? Lecz przeznaczenie nie chciało ich zwycięstwa. Proszę nie zapominać o tem. Należy zawsze wierzyć w to, co nie ulega żadnej wątpliwości. Należy mocno siedzieć na krześle i twierdzić: „Wielkie działa są dobre, lecz Wszechmocny jest lepszy i opiekuje się nami bez względu na to, co Kaiser powie“. Dawno dostałabym pomieszania zmysłów, kochana panno Oliver, gdybym się nie trzymała tej dewizy. Moja kuzynka Zofja, równie, jak pani, częstokroć ma skłonności do niewiary. „Ach, moja droga, co poczniemy, jak Niemcy tutaj przyjdą?“ zapytała mnie wczoraj. „Pogrzebiemy ich“, odparłam z miejsca. „Mamy takie mnóstwo ziemi, w której doskonale można kopać mogiły“. Kuzynka Zofja mówi, że jestem impertynetką, ale to wcale nie jest prawda. Panno Oliver, musimy ufać flocie angielskiej i naszym kanadyjskim chłopcom. Mówię tak samo, jak pan Wilhelm Pollock z za Portu. Jest już bardzo stary i od dłuższego czasu choruje. W zeszłym tygodniu, którejś nocy tak było już z nim źle, że synowa jego była pewna, że już nie żyje. Powiedziała o tem komuś czuwającemu przy łóżku. „Do licha, żyję jeszcze“, zawołał chory, „i nie mam zamiaru umierać dopóki Kaiser nie otrzyma zasłużonej kary“. Tylko takich ludzi szanuję, kochana panno Oliver, — zakończyła Zuzanna.
— Ja szanuję ich również, lecz nie umiem w ten sposób się zapatrywać, — westchnęła Gertruda. — Dawniej potrafiłam uciekać od przykrych rzeczy, przenosząc się choć na chwilę do krainy marzeń, a gdy wracałam stamtąd, byłam na nowo silna i trzeźwa. Teraz już mi się to nie udaje.
— Ani mnie, — dorzuciła pani Blythe. — Najbardziej nie lubię wieczorem kłaść się do łóżka. Przez całe życie lubiłam zawsze pół godzinki spędzić w łóżku na rozmyślaniach i marzeniach. Teraz nawet myśleć nie mogę.
— Ja tam lubię porę wieczorną, — odparła panna Oliver. — Lubię ciemności, bo wśród nich jestem sobą, nie potrzebuję się uśmiechać i grać komedji wesołości. Lecz czasami myśleć nie potrafię bo widzę przed sobą straszne rzeczy, straszne lata, które nadchodzą.
— Jestem szczęśliwa, że nigdy nie miałam żadnych marzeń, o których mogłabym teraz wspominać — zauważyła Zuzanna. — Pan Bóg oszczędził mi tego. Sądząc z wiadomości w gazetach, widocznie Kronprync został zabity. Czy można mieć nadzieję, że to prawda? Domyślam się również, że Woodrow Wilson zamierza zredagować nową notę. Ciekawa jestem, — kończyła Zuzanna z ironją pełną goryczy, której zawsze używała, gdy chodziło o biednego Prezydenta, — ciekawa jestem, czy ten człowiek nigdy już nie zmieni swej polityki.

———— :o: ————

W styczniu Jaś skończył pięć miesięcy i Rilla postanowiła go zważyć.
— Waży czternaście funtów, — oznajmiła z triumfem. — Akuratnie tyle, ile pięciomiesięczne dziecko powinno ważyć według Morgana.
Już teraz nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Jaś z każdym dniem staje się ładniejszem dzieckiem. Policzki zaokrągliły mu się i zarumieniły, oczka stały się większe i jaśniejsze, a maleńkie łapki nabrały rozkosznych kształtów. Włosy mu nawet zaczęły odrastać ku wielkiej radości Rilli. Cala główka pokryła się złocistym puszkiem, widocznym tylko przy specjalnem oświetleniu. Jaś był niezwykle dobrem dzieckiem, jadał i sypiał stosownie do rozkazów Morgana. Od czasu do czasu uśmiechał się, ale nie śmiał się głośno nigdy, pomimo zabiegów czynionych w tym kierunku. Martwiło to ogromnie Rillę, bo Morgan przecież twierdzi, że dzieci zazwyczaj śmieją się głośno między trzecim i piątym miesiącem życia. Jaś tymczasem skończył już pięć miesięcy, a nie roześmiał się na głos ani razu. Dlaczego się nie śmiał? Czyżby był nienormalny?
Pewnego wieczoru Rilla wróciła późno do domu z zebrania w Glen, gdzie recytowała patriotyczne wiersze. Rilla nigdy chętnie nie recytowała na zebraniach publicznych. Lękała się zawsze swej skłonności do seplenienia, które najbardziej jej dokuczało wówczas, gdy była nieco zdenerwowana. Gdy po raz pierwszy proszono ją, aby recytowała na zebraniu w Górnem Glen, stanowczo odmówiła. Potem martwiła się swoją odmową. Czy to było tchórzostwo? Coby Jim powiedział, gdyby wiedział o tem? Po dwóch dniach głębokich rozmyślań Rilla zatelefonowała do prezesa Stowarzyszenia Patriotycznego, że zdecydowała się na recytację. Recytowała i sepleniła kilka razy, a potem długo w nocy zasnąć nie mogła, przerażona swojem seplenieniem. W dwa dni potem recytowała znowu w Porcie. Od tego czasu brała już kilka razy czynny udział na zebraniach w Lowbridge i za Portem, sepleniąc oczywiście w chwilach największego podniecenia. Nikt oprócz niej zdawał się tego nie zauważać. Spełniała swą misję z powagą, przejęciem i błyszczącemi oczami! Pod wpływem pięknie wypowiedzianych wierszy Rilli i pod wpływem jej płomiennego spojrzenia zaciągali się ochotnicy, a ona mówiła im wciąż o tem, jak to ludzie umierali na polu chwały, jak synowie walczyli za prochy ojców i za świątynie swych bogów, przejmując swą publiczność uczuciem najwyższego podniecenia w tej godzinie, kiedy życie jednego człowieka nie posiadało żadnej wartości. Nawet spokojny Miller Douglas zapalił się tak pewnego wieczoru, że Mary Vance musiała dołożyć wiele trudu, aby odwieść go od zamiaru zaciągnięcia się do armji. Mary Vance powiedziała z goryczą, że jeżeli Rilla Blythe tak bardzo rozpacza za swoim bratem Jimem, to nie powinna nakłaniać braci i przyjaciół innych dziewcząt do brania udziału w wojnie.
Szczególnie tego wieczora Rilla była bardzo zmęczoną i z prawdziwą rozkoszą wsunęła się pod ciepłą kołdrę, chociaż ani na chwilę nie opuszczała jej myśl o tem, co się teraz działo z Jimem i Jurkiem. Rozgrzała się już porządnie i zaczynała zasypiać, gdy nagle mały Jaś wybuchnął głośnym płaczem. Rilla postanowiła pozwolić mu się wypłakać. Kierowała się zresztą metodą Morgana. Wszakże Jasiowi było ciepło, fizycznie czuł się dobrze i był najedzony. W takich okolicznościach nie należało go psuć pieszczotami i stanowczo zadecydowała, że tym razem nie wstanie. Niech sobie popłacze, aż się zmęczy i zaśnie wreszcie.
Lecz nowe myśli poczęły dręczyć Rillę. Przypuśćmy, pomyślała, że ja jestem takiem małem bezradnem stworzeniem pięciomiesięcznem, mam ojca gdzieś daleko we Francji, a matkę, która się tak o mnie troszczyła, głęboko w grobie na cmentarzu. Przypuśćmy, że leżę w kołysce w dużym, ciemnym pokoju i nikogo niema, ktoby się o mnie zatroszczył. Przypuśćmy, że niema ani jednej ludzkiej duszy na świecie, któraby mnie kochała, bo ojciec nie może mnie kochać, gdyż mnie nigdy w życiu nie widział i nikt mu o mojem przyjściu na świat nie doniósł. Czy jabym w takiej sytuacji także płakała? Czy nie czułabym się opuszczona i pozostawiona bez opieki?
Rilla wyskoczyła z łóżka. Wyjęła Jasia z kołyski i położyła go na łóżku przy sobie. Rączki jego były zupełnie zimne. Lecz nagle przestał płakać. I wówczas, gdy przytuliła go do siebie w ciemnościach, Jaś nagle zaśmiał się głośno, prawdziwym, szczerym, wesołym pełnym zachwytu śmiechem.
— Ach, ty kochane maleństwo! — zawołała Rilla. — Taki jesteś uradowany, że masz kogoś przy sobie, że nie pozostawiono cię w samotności w wielkim ciemnym pokoju? — W tej chwili dopiero zorientowała się, że ma ochotę go pocałować i natychmiast to uczyniła. Całowała jego gładką, pachnącą główkę, jego pucołowate policzki i małe zimne rączęta. Pragnęła uściskać go, przytulić, jak ściskała i tuliła niegdyś w dzieciństwie małe kociaki. Jakaś szalona radość i duma owładnęła całą jej istotą. Nigdy jeszcze nie zaznała takiego uczucia.
W kilka minut potem Jaś spał już spokojnie, a gdy Rilla przysłuchiwała się jego cichemu, regularnemu oddechowi i czuła ciepłe maleńkie ciałko przytulone do niej, zorientowała się wreszcie, że pokochała to wojenne dziecko.
— On jest przecież taki rozkoszny, — pomyślała sennie, zapadając powoli w głęboką drzemkę.
W lutym Jim, Jurek i Robert Grant przeniesieni zostali do okopów i atmosfera jeszcze większego smutku zapanowała na Złotym Brzegu. W marcu bitwa pod „Ypres“ jak nazywała to Zuzanna, pozostawiła po sobie ślad goryczy. Zaczęły pojawiać się w gazetach codziennie listy poległych i nikt z mieszkańców Złotego Brzegu nie chciał przyjmować telefonów, w obawie, że naczelnik stacji zawiadamia o przybyłej depeszy z za morza. Nikt na Złotym Brzegu nie wstawał rano bez podświadomego wrażenia, że dzień przyniesie jakąś przykrą wiadomość.
— A tak dawniej lubiłam wiosenne poranki, — myślała Rilla.
Lecz codzienne troski i obowiązki szły swoim trybem i coraz więcej chłopców w wojskowych mundurach wyjeżdżało z Glen, tych chłopców, którzy jeszcze wczoraj byli uczniami miejscowej szkoły.
— Strasznie zimną mamy dzisiaj noc, pani doktorowo, — mówiła Zuzanna, wchodząc z podwórza i zacierając dłonie. — Ciekawa jestem, czy naszym chłopcom w okopach jest ciepło?
— Jakże każdy temat naprowadza nam myśl o wojnie, — zawołała Gertruda Oliver. — Nie możemy się wyzbyć tej myśli nawet wówczas, gdy mówimy o pogodzie. Podczas tych zimnych nocy, ani na chwilę nie przestaję myśleć o naszych chłopcach przebywających w okopach, a właściwie nie tylko naszych, lecz o wszystkich tych biedakach. Miałabym to samo uczucie, gdybym nawet nie znała nikogo z tych, którzy przebywają na froncie. Gdy kładę się do mego wygodnego łóżka zawstydzona jestem ciepłem, które odczuwam. Wydaje mi się okrucieństwem korzystać z wygód, wówczas, gdy tamci od tych wygód już się dawno odzwyczaili.
— Spotkałam dzisiaj w sklepie panią Meredith, — wtrąciła Zuzanna. — Opowiada mi, że mają okropne zmartwienie z Bolciem, bo ten chłopak wszystko bierze sobie strasznie do serca. Płakał kiedyś przez całą noc nad głodnymi Belgami. „Ach, mamo“, wołał, chcąc się sam uspokoić, „przecież dzieci nie mogą być nigdy głodne, bo wówczas nie byłyby dziećmi! Powiedz, mamo, że dzieci nie są głodne“. Pani Meredith nie mogła tego powiedzieć, bo przecież musiałaby skłamać. Usiłują wszyscy na plebanji kryć przed nim takie wiadomości, lecz on zawsze jakoś je wyszpera i później nie można go uspokoić. Mnie samej kraje się serce gdy czytam o tem, pani doktorowo, i staram się wmówić w siebie, że te historje są nieprawdziwe. Jak czytam powieść, która mnie doprowadza do płaczu, zawsze przemawiam do siebie z całą surowością: „Zuzanno Baker, przecież wiesz, że to wszystko jest kłamstwem“. Ale trzeba i to przeżyć. Jacek Crawford powiada, że dlatego idzie na wojnę, bo mu się już znudziło gospodarowanie. Mam nadzieję, że za późno zorientuje się, jaką zamianę zrobił. Pani Ryszardowa z za Portu martwi się teraz, że zawsze łajała swego męża za to, iż palił w salonie i brudził jej firanki. Teraz, kiedy zaciągnął się do wojska, wołałaby nie czynić mu nigdy tych wyrzutów. Zna pani Józefa Coopera i Williama Daleya, pani doktorowo? Byli niegdyś serdecznymi przyjaciółmi, lecz przed dwudziestu laty pokłócili się i odtąd nie rozmawiali już z sobą. Wreszcie pewnego dnia Józef przyszedł do Williama i rzekł: „Bądźmy przyjaciółmi. Nie czas teraz na wspominanie dawnych uraz“. William z radością wyciągnął do niego rękę i zasiedli do przyjacielskiej pogawędki. Po pół godzinie pokłócili się znowu na temat wojny. Józef utrzymywał, że wyprawa Dardanelska była nonsensem, a William twierdził, że było to jedyne mądre posunięcie ze strony Niemców. Teraz są jeszcze bardziej zaciętymi wrogami, niż niegdyś, a William powiada, że Józef jest takim samym germanofilem, jak Księżycowy Brodacz. Księżycowy Brodacz nie uważa się za germanofila, tylko za pacyfistę, pani doktorowo. Ja tam niebardzo mu wierzę. Mówił któregoś dnia, że wielkie zwycięstwo Anglików pod New Chapelle kosztowało więcej, niż było warte. Zabronił jednocześnie Józiowi Milgrave zbliżania się do swego domu, bo podobno ojciec Józia na wiadomość o zwycięstwie wywiesił flagę. Jan Wickers mówił mi dziś w sklepie, że widział jakiś dziwny przedmiot na niebie w nocy nad Lowbridge. Czy sądzi pani, że to mógł być Zeppelin, pani doktorowo?
— Wydaje mi się to bardzo nieprawdopodobne, Zuzanno.
— Byłabym o wiele spokojniejsza, gdyby Księżycowy Brodacz nie mieszkał w Glen. Podobno widziano go pewnej nocy, jak chodził po swem podwórzu z wielką latarnią. Niektórzy ludzie twierdzą, że dawał sygnały.
— Jakie sygnały i komu?
— To jest właśnie tajemnica, pani doktorowo. W mojem pojęciu władze powinny mieć na oku tego człowieka, jeżeli nie chcą, abyśmy którejś nocy zostali wszyscy wymordowani. Muszę jeszcze przejrzeć gazety, a potem napisać list do naszego małego Jima. Dwóch rzeczy nigdy nie robiłam, pani doktorowo: nie pisałam nigdy listów i nie czytałam wiadomości o polityce. Teraz jednak robię jedno i drugie regularnie i dochodzę do wniosku, że jednak polityka jest rzeczą ważną. Nie rozumiem tylko co zamyśla Woodrow Wilson, ale mam nadzieję, że pojmę to wreszcie.
W swej przemowie na temat Wilsona i polityki, Zuzanna zeszła na całkiem inną kwestję, która przejmowała ją zawsze goryczą.
— Niech djabli wezmą tego przeklętego Kaisera.
— Nie przeklinaj — Zuzanno, — zganił ją doktór Blythe.
— „Niech djabli wezmą“ to nie jest przecież przekleństwo, panie doktorze. Według mnie przekleństwem jest używanie imienia Wszechmogącego nadaremnie.
— Tego także nie można nazwać błogosławieństwem, — rzekł doktór, spoglądając wymownie na pannę Oliver.
— Nie, panie doktorze, djabeł z Kaiserem zawsze się jakoś pogodzą. Nie trzeba się między nich wtrącać. Zauważył chyba pan doktór, że nigdy nie używam tego rodzaju wyrażeń w obecności Rilli. Chciałam tylko zaznaczyć, że pisma nie mają słuszności twierdząc, że Kaiser ma zapalenie płuc, a przecież on jest tylko podłym człowiekiem. Naprawdę bardzobym chciała, żeby go raz wreszcie diabli wzięli.
Z niewzruszoną miną Zuzanna wyszła do kuchni z zamiarem napisania listu do Jima. Z wczorajszego jego listu domyśliła się, że chłopak łaknie jakiegoś serdeczniejszego słowa.
„Znajdujemy się dzisiaj w starej piwnicy po winach, ojcze“, pisał Jim, „Wody mamy po kolana. Wszędzie szczury — ogień przycichł — deszcz pada ustawicznie. Ale mogło być jeszcze gorzej. Otrzymałem dzisiaj paczkę Zuzanny, wszystko było w najlepszym porządku i oczywiście wyprawiliśmy sobie ucztę. Jurek jest w pierwszej linji okopów i twierdzi, że tamtejsze porcje są jeszcze mniejsze, niż dawne porcje wydzielane przez ciotkę Martę. Tutaj nie jest tak źle, tylko strasznie nudno. Powiedz Zuzannie, że oddałbym chętnie całoroczny żołd, za to, żeby móc ujrzeć jej poczciwą twarz.
„Pozostawaliśmy pod ogniem do ostatniego tygodnia lutego. Jeden z chłopców — pochodził z Nowej Szkocji — został zabity wczoraj tuż przy mnie. Szrapnel wybuchł wpobliżu, a gdy dym się rozszedł, on już leżał martwy u moich nóg. Po raz pierwszy od czasu pobytu na froncie widziałem śmierć z tak bliskiej odległości. Ale człowiek tutaj do wszystkiego się przyzwyczaja. Znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Jedyną rzeczą, która jest taka sama, jak u was, to gwiazdy, ale też się nam wydaje, że nie są na swych zwykłych miejscach.
„Powiedz mamie, żeby się nie martwiła — czuję się zupełnie dobrze — zdrów jestem i zadowolony. Zdajemy sobie tylko sprawę, że wśród nas, będących tu w okopach, panuje zło, które zatruje nasze życie na zawsze. Należy je znieść z powierzchni ziemi, choćby to miało nie wiem ile kosztować. Powiedz o tem mieszkańcom Glen, ojcze. Oni jeszcze nie orjentują się w tych wszystkich stratach, które dotychczas ponieśliśmy, ja też nie orientowałem się wyjeżdżając z domu. Uważałem to wszystko za zabawę. W rzeczywistości tak nie jest! Ale dochodzę do wniosku, że miejsce moje jest jednak tutaj, stanowczo się nie mylę. Gdy przekonałem się, co tu pozostało z domów, ogrodów i ludzi, to zdawało mi się, że widzę przemarsz Hunnów przez Dolinę Tęczy i Glen, oraz ogród na Złotym Brzegu. Wszędzie były ogrody, piękne ogrody, założone jeszcze przed wiekami, a co jest teraz? Wszystko zniszczone, zrujnowane! My, chłopcy, walczymy, aby te drogie stare zakątki, gdzie bawiliśmy się jako dzieci, zachować dla innych chłopców i dziewcząt — walczymy za bezpieczeństwo wszystkich zakątków, które nam przypominają nasze dzieciństwo.
„Jeżeli ktoś z was pójdzie na stację, to niech pogłaszcze ode mnie Wtorka. Trudno sobie wyobrazić, że to biedne stworzenie czeka na minie tak długo! Naprawdę, ojcze, częstokroć podczas ciemnych mroźnych nocy w okopach myślę o tem, że w odległości tysięcy mil na malej stacji w Glen kudłaty pies wciąż czeka na mnie.
„Powiedz Rilli, iż bardzo mnie ucieszyła wiadomość o tem, że jej wojenne dziecko ma się dobrze. Zuzannie powiedz, że walczę zwycięsko przeciwko Hunnom i szkorbutowi“.
— Pani doktorowo, — szepnęła Zuzanna uroczyście, — co to jest szkorbut?
Pani Blythe spojrzała na Zuzannę i odrzekła:
— Jest to choroba zębów, która panuje przeważnie w okopach, Zuzanno.
Zuzanna pokiwała głową i w milczeniu wyszła do kuchni, gdzie odwinęła raz jeszcze paczkę przeznaczoną dla Jima i wsunęła do niej szczotkę do zębów.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.