Rilla ze Złotego Brzegu/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Rilla ze Złotego Brzegu
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Księgarnia Czesława Kozłowskiego
Data wyd. 1933
Druk Salezjańska Szkoła Rzemiosł
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rilla of Ingleside
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
Galeria grafik w Wikimedia Commons Galeria grafik w Wikimedia Commons
L. M. MONTGOMERY
RILLA
ZE
ZŁOTEGO BRZEGU
NAKŁADEM
KSIĘGARNI CZESŁAWA KOZŁOWSKIEGO
WARSZAWA, MARSZAŁKOWSKA RÓG WSPÓLNEJ






LUCY MAUD MONTGOMERY
RILLA ZE ZŁOTEGO BRZEGU
TYTUŁ ORYGINAŁU
RILLA OF INGLESIDE
przełożyła
JANINA ZAWISZA — KRASUCKA
Okładkę tytułową wykonał
SZAFRANOFF
RETOR
CZESŁAW KOZŁOWSKI
PRINTED IN POLAND
1933





SS
R
SALEZJAŃSKA∙SZKOŁA∙RZEMIOSŁ
DZIAŁ∙GRAFIKI
WARSZAWA∙KS. SIEMCA∙6







ROZDZIAŁ I.
„WIADOMOŚCI“ Z GLEN I INNE SPRAWY.

Było cieple, nasiąknięte złotem, przyjemne popołudnie. W obszernej bawialni na Złotym Brzegu siedziała Zuzanna Baker, tonąc w aureoli własnego zadowolenia. Była już czwarta po południu i Zuzanna, która pracowała zazwyczaj intensywnie od szóstej rano, uważała, że zasłużyła na godzinkę odpoczynku i ploteczek. Była w danej chwili najzupełniej szczęśliwa, bo nawet w kuchni dzisiaj wszystko szło, jak z płatka. Dr. Jekyll nie był Mr. Hyde‘em i nie grał na jej nerwach, a z miejsca, na którem obecnie siedziała, mogła ze swobodą obserwować przedmiot swej najwyższej dumy, mianowicie gazon peonij, własne arcydzieło, kwitnących, jak żadne peonje w Glen St. Mary nigdy nie kwitły. Były tam peonje purpurowe, srebrzyste i białe, jak zimowy czyściutki śnieg.
Zuzanna miała na sobie nową czarną jedwabną bluzkę, jakiej nawet pani Marszałkowa Elliott nigdy nie nosiła, i biały, nakrochmalony fartuch pięknie związany skrzyżowanemi taśmami szerokości pięciu cali. Fartuchy takie też nieczęsto się widzi. Nic dziwnego, że Zuzanna posiadała samopoczucie dobrze ubranej kobiety i ze spokojem poczęła przeglądać numer „Codziennych Przedsięwzięć“ zabierając się do uważnego odczytania „Wiadomości“ z Glen, które, jak właśnie objaśniła ją panna Kornelja, zajmowały dzisiaj pół kolumny i wspomniano w nich prawie o każdym mieszkańcu Złotego Brzegu. Na tytułowej stronicy „Przedsięwzięć“ widniał wielki nagłówek artykułu o tem, że jakiś Arcyksiążę Ferdynand, czy ktoś tam, został zamordowany w miejscowości noszącej śmieszną nazwę Sarajewo. Lecz Zuzanna nie interesowała się tak mało ważnemi sprawami, lubiła coś istotnie życiowego. O, tutaj były „Notatki z Glen St. Mary“. Zuzanna poprawiła się na krześle i poczęła odczytywać jedną wiadomość po drugiej na głos, jakby pragnąc wydobyć z tego jak najwięcej zadowolenia.
Pani Blythe i gość jej, panna Kornelja (niestety, pani Marszałkowa Elliott), gawędziły wpobliżu otwartych drzwi prowadzących na werandę poprzez które wnikało chłodne rozkoszne powietrze, przynosząc z ogrodu woń rozkwitłych kwiatów i echo wesołych głosów od strony winnej altanki, gdzie znajdowali się Rilla, panna Oliver i Władzio, prowadząc ożywioną rozmowę i śmiejąc się wesoło. Gdziekolwiek była Rilla Blythe, tam musiał być serdeczny wesoły śmiech.
W bawialni znajdowała się jeszcze jedna żywa istota, zwinięta w kłębek na kanapie, która posiadała bardzo silną indywidualność i prawdopodobnie była jedyną żywą istotą, której Zuzanna niecierpiała.
Wszystkie koty są tajemnicze, lecz „Dr. Jekyll i Mr. Hyde“ (w skróceniu „Doc“) był tajemniczy potrójnie. Był to kot o podwójnej osobowości, albo, jak twierdziła Zuzanna, musiał być opętany przez djabła. Coś niesamowitego istniało od samego początku jego egzystencji. Przed czterema laty Rilla Blythe miała ukochanego kociaka, białego jak śnieg, o czarnym ogonku, którego nazwala Jacek Mróz. Zuzanna nie lubiła Jacka Mroza, chociaż nie umiała nigdy tej swojej niechęci uzasadnić.
— Proszę mi wierzyć na słowo, pani doktorowo, — mawiała zazwyczaj złowróżbnie, — że z tego kota nic dobrego nie będzie.
— Ale dlaczego Zuzanna tak sądzi? — pytała niejednokrotnie pani Blythe.
— Nie sądzę, tylko wiem, — brzmiała odpowiedź Zuzanny pełna gwarancji.
Co do innych mieszkańców Złotego Brzegu, to Jacek Mróz był ich faworytem: bardzo czysty i dobrze wychowany, przytem nie pozwolił nigdy, aby na jego białem futerku była choć najdrobniejsza plamka. Posiadał niezwykle miły sposób mruczenia i łaszenia się, jednem słowem potrafił zaskarbić sobie serca wszystkich.
I nagle nieoczekiwana tragedja zawisła nad Złotym Brzegiem. Jacek Mróz miał kocięta!
Trudno byłoby opisać szalony triumf Zuzanny. Czyż nie mówiła zawsze, że przyjdzie dzień, kiedy kot okaże się całkiem czemś innem? Teraz wreszcie wszyscy się sami przekonali!
Rilla zatrzymała jedno z kociąt, bardzo ładne, o burem futerku, przecinanem pomarańczowemi pręgami, i o dużych atłasowych, złocistych uszkach. Nazwała kociaka Złotko i imię to zdawało się pasować najzupełniej do małego figlarnego stworzonka, które w zaraniu swej młodości nie zdradzało się nigdy, że posiada ponure i mściwe usposobienie. Zuzanna oczywiście ostrzegła całą rodzinę, że niczego dobrego nie można się spodziewać po potomku tego diabelskiego Jacka Mroza. Lecz ostrzeżenia Zuzanny zbywano tylko śmiechem.
Rodzina Blythe‘ów tak nawykła uważać Jacka Mroza za członka płci brzydkiej, że trudno jej było wyzbyć się tego przyzwyczajenia. To też mówiono nadal o kotce, jak o stworzeniu rodzaju męskiego, aczkolwiek stwarzało to sytuacje nader śmieszne. Goście zazwyczaj otwierali szeroko oczy, gdy Rilla mówiła: „Jack i jego kocięta“, albo zwracała się poważnie do Złotka: „Idź do matki i powiedz „mu“, żeby ci wymył futerko“.
— To jest stanowczo nieprzyzwoite, pani doktorowo, — mówiła Zuzanna z goryczą. Ona sama starała się pójść na kompromis, mówiąc o Jacku „ono“, albo „białe zwierzątko“. Nikt z mieszkańców Złotego Brzegu nie był zbytnio zrozpaczony, gdy następnej zimy „ono“ zostało otrute.
Z biegiem czasu Złotko stało się już tak dorosłe, że nadane mu imię jakoś dziwnie nie pasowało i Władzio, który właśnie zaczytywał się książkami Stevensona, ochrzcił kota mianem „Dr. Jekyll i Mr. Hyde“. W swym nastroju Dr. Jekylla kot był senny, pieszczotliwy, zadomowiony i bardzo lubił, gdy go głaskano, klepano i pieszczono. Szczególnie lubił leżeć na grzbiecie z wyciągniętą lśniącą szyją i mruczeć w sennem zadowoleniu. Mruczał zresztą prześlicznie. Jeszcze nigdy na Złotym Brzegu nie było kota, któryby tak stale i z takiem przejęciem mruczał.
— Jedyna rzecz, jakiej zazdroszczę kotom, to mruczenie, — mówił Dr. Blythe, przysłuchując się monotonnej melodii Doca. — Mruczenie to wyraża całą pełnię zadowolenia.
Doc był bardzo ładny. W każdym ruchu posiadał mnóstwo gracji, a pozy jakie przybierał były pełne godności. Gdy wyciągał swój długi puszysty ogon, siedząc na werandzie z wzrokiem utkwionym w przestrzeni, państwo Blythe dochodzili do wniosku, że nawet egipski Sfinks nie miał w swej postaci więcej tajemniczości i wspaniałego majestatu.
Gdy napadał go nastrój Mr. Hyde‘a, co się przeważnie zdarzało przed deszczem, lub wiatrem, stawał się dzikiem stworzeniem o zmienionych oczach. Przeistoczenie to następowało zawsze nieoczekiwanie. Zeskakiwał wtedy z kanapy z niepohamowanym sykiem i wrzaskiem, gryząc i drapiąc każdego, kto usiłował go udobruchać. Sierść Doca stawała się wtedy ciemniejsza, a oczy jego połyskiwały diabelskim blaskiem. Było w nim coś, co przerażało, lecz jednocześnie zachwycało swem demonicznem pięknem. Gdy przeistoczenie następowało o zmierzchu, wszyscy mieszkańcy Złotego Brzegu uczuwali dziwny lęk. W takich razach Doc stawał się nieustraszonem stworzeniem i tylko Rilla broniła go, twierdząc, że jest „taki piękny kot-włóczęga“. Istotnie Doc w chwili szaleńczego swego nastroju lubił się włóczyć.
Dr. Jekyll lubił świeże mleko, Mr. Hyde na mleko nawet nie patrzył i warczał ponuro nad kawałkiem mięsa. Dr. Jekyll schodził po schodach tak cicho, że nikt kroków jego nawet dosłyszeć nie mógł, krok Mr. Hyde‘a był tak ciężki, jak stąpanie zmęczonego człowieka. Niekiedy wieczorami, gdy Zuzanna zostawała sama w domu, „drętwiała ze strachu“, jak twierdziła, słysząc głośne kroki Doca. Siadywał na środku kuchni ze straszliwym wzrokiem utkwionym w jej twarzy i tak mógł siedzieć całemi godzinami. Poprostu działało to jej na nerwy, lecz napróżno biedna Zuzanna chciała go z kuchni wypędzić. Raz nawet ośmieliła się rzucić w Doca kawałkiem drzewa, lecz wówczas bestja skoczyła na nią. Zuzanna wybiegła z przestrachem i od tej pory nigdy już nie zaczynała z Mr. Hyde‘em, choć, gdy Doc popadał w nastrój Dr. Jekylla zdobywała się na tyle odwagi, aby mu dać prztyczka w nos.
— „Przyjaciele panny Flory Meredith, Jerzy Meredith i James Blythe“, — czytała Zuzanna, cedząc z zadowoleniem nazwiska przez zęby, — „przed kilku tygodniami wrócili do domu z Redmond. James Blythe, który otrzymał stopień naukowy w roku 1913, ukończył właśnie pierwszy kurs medycyny“.
— Flora Meredith wyrosła na piękną dziewczynę, — zauważyła panna Kornelja, pochylając się nad swoją robótką filet. — Naprawdę trzeba podziwiać, jaka w tych dzieciach zaszła zmiana od chwili, gdy Rozalja West zamieszkała na plebanji. Ludzie zapomnieli prawie zupełnie ile dawniej dzieciaki przysparzały kłopotu. Aniu, kochanie, pamiętasz, jak się dawniej zachowywały? Nie przypuszczałam, aby Rozalja mogła mieć na nie taki wpływ. Jest raczej ich przyjaciółką, niż macochą. Dzieciaki pokochały ją, a Una poprostu uwielbia Rozalję. Stała się prawdziwą niewolnicą małego Bolcia, nic dziwnego zresztą, bo to strasznie miły dzieciak. Ale czy widziałaś kiedy, aby dziecko było tak podobne do ciotki, jak Bolcio do Heleny? Ma takie same ciemne włosy i jest tak samo uparty. Nie posiada ani odrobiny podobieństwa do Rozalji. Norman Douglas utrzymuje żartem, że bocian przynosząc Bolcia miał na myśli jego i Helenę i tylko przez omyłkę pozostawił go na plebanii.
— Bolcio uwielbia Jima, — rzekła pani Blythe. — Gdy Jim przychodni na plebanję, Bolcio chodzi za nim, jak przywiązany mały psiak, przyglądając mu się z pod zmarszczonych czarnych brwi. Jestem pewna, że niema takiej rzeczy, którejby dla Jima nie zrobił.
— Czy z Jima i Flory będzie para?
Pani Blythe uśmiechnęła się. Wiadome było wszystkim, że panna Kornelja, która przed laty jeszcze tak niecierpiała mężczyzn, teraz najchętniej łączyła młode pary.
— Są tylko dobrymi przyjaciółmi, panno Kornelio.
— Dobrymi przyjaciółmi, wierzaj mi, — rzekła panna Kornelja dobitnie. — Wiem o wszystkiem, co wyprawia ta młodzież.
— Nie wątpię, że Mary Vance stara się już o to, żeby pani wiedziała, pani marszałkowo Elliott, — wtrąciła Zuzanna znacząco. — Sądzę jednak, że wstyd mówić o małżeństwie takich dzieci.
— Dzieci! Jim ma już dwadzieścia jeden lat, Flora dziewiętnaście, — odparła panna Kornelja. — Nie należy zapominać, Zuzanno, że my, stare, nie jesteśmy jedynemi dorosłemi osobami na świecie.
Skrzywdzona Zuzanna, która nie lubiła wszelkich docinków na temat wieku, nie z próżności, lecz z obawy, że ludzie mogą pomyśleć, iż jest już za stara do pracy, zabrała się na nowo do czytania „Wiadomości“.
— „Karol Meredith i Shirley Blythe wrócili do domu w zeszły piątek z Akademii Królewskiej. Domyślamy się, że Karol zaangażowany zostanie do szkoły w Porcie na rok przyszły i jesteśmy pewni, że wkrótce stanie się popularnym i jednym z najzdolniejszych nauczycieli“.
— Skończył akademię, lecz Mr. Meredith i Rozalja pragną, aby jesienią jechał do Redmond, Karol jednak chce sam zarabiać na swoje dalsze wykształcenie. Dzielny z niego chłopak.
— „Władysław Blythe, który od dwóch lat był nauczycielem w Lowbridge, opuścił zajmowane stanowisko, — czytała Zuzanna. — „Podobno zamierza na jesieni wyjechać do Redmond“.
— Czy Władzio jest już dość silny, aby wybrać się do Redmond? — zagadnęła z niepokojem panna Kornelia.
— Sądzimy, że nabierze sił do jesieni, — rzekła pani Blythe. — Wypoczynek letni na świeżem powietrzu i słońcu dobrze mu zrobi.
— Febra jest trudną rzeczą do wyleczenia. — zauważyła panna Kornelja z naciskiem, — tem bardziej, jeżeli ktoś jest tak delikatny, jak Władzio. Sądzę, że lepiejby zrobił, gdyby odłożył studja jeszcze na jeden rok. Ale on jest strasznie ambitny. Czy i Di i Nan także wyjeżdżają?
— Tak. Obydwie chcą udzielać lekcyj na przyszły rok, lecz Gilbert uważa, że lepiej będzie, gdy jesienią wyjadą do Redmond.
— Bardzo mnie to cieszy. Żywym przykładem będzie dla nich Władzio, któremu nauka przyjdzie bez trudu. Przypuszczam, — ciągnęła dalej panna Kornelja, zerkając na Zuzannę, — że po naganie, którą otrzymałam przed pięciu minutami, nie popełnię nietaktu twierdząc, iż Jurek Meredith robi oko do Nan.
Zuzanna zdawała się nie słyszeć tej uwagi, a pani Blythe zaśmiała się znowu.
— Mam pełne ręce roboty z tymi chłopcami i dziewczętami, nieprawdaż, droga panno Korneljo? Gdybym to wszystko brała poważnie głowa by mi pękła. Trudno jeszcze wiedzieć, co będzie, gdy dzieciaki dorosną. Gdy patrzę na tych dwóch moich wysokich synów, dziwię się, że to ci sami chłopcy, których kołysałam, pieściłam i śpiewałam im do snu. Czyż Jim nie był najmilszem dzieckiem w starym Wymarzonym Domku? A teraz jest już prawie dorosłym mężczyzną, zalecającym się do panien.
— Wszyscy się starzejemy, — westchnęła panna Kornelja.
— Przypomina mi zawsze o starości tylko jedna rzecz, — uśmiechnęła się pani Blythe, — a mianowicie ręka, którą złamałam, gdy Józia Payówna kazała mi przejść przez ogrodzenie Barrych na Zielonem Wzgórzu. Jeszcze do dzisiaj czuję darcie na zmianę pogody. Trudno twierdzić, że to jest reumatyzm, chociaż boli dotkliwie. Co do dzieci, to zarówno moje, jak i Meredithów układają plany na wesołe przepędzenie lata zanim wyjadą na studja. Wesoły z nich narodek. Wprowadzają do domu mnóstwo wesołości i serdecznego śmiechu.
— Czy Rilla wstąpi na Akademię, jak Shirley wróci?
— To jeszcze nie jest postanowione. Mam wrażenie, że raczej nie. Przedewszystkiem ojciec twierdzi, że nie jest dość silna, bo zbytnio wyrośnięta na swój wiek, ja znów chciałabym choć jedno ze swych dzieci mieć przy sobie na przyszłą zimę. Z nudów musiałybyśmy z Zuzanną kłócić się chyba codziennie.
Zuzanna uśmiechnęła się słysząc te słowa. Bawiła ją sama myśl, że mogłaby kłócić się z „kochaną panią doktorową“!
— A Rilla sama, czy chce jechać? — zapytała panna Kornelja.
— Nie. Trzeba przyznać, że jedynie Rilla nie posiada wygórowanej ambicji. Wolałabym, żeby była bardziej ambitna. Wesołe przepędzenie czasu jest jej jedynym ideałem.
— Dlaczegóżby miało być inaczej, pani doktorowo, — zawołała Zuzanna, która nie mogła znieść, aby ktoś występował przeciw młodym mieszkańcom Złotego Brzegu. — Młoda dziewczyna powinna wesoło przepędzać czas, jabym nie była lepsza na jej miejscu. Jeszcze zdąży nauczyć się łaciny i greki.
— Chciałabym widzieć w niej odrobinę poczucia odpowiedzialności, Zuzanno. Wiesz sama dobrze, że Rilla jest strasznie próżna.
— Ma do tego powody, — odparła Zuzanna — jest najpiękniejszą dziewczyną w Glen St. Mary. Czy tamte z za Portu, te wszystkie Mac Allisterówny, Crawfordówny i Elliottówny mogą się z nią równać? Nie, pani doktorowo. Znam moje stanowisko, lecz nie pozwolę nikomu oczerniać Rilli. Proszę to wziąć pod uwagę, pani marszałkowo Elliott.
Zuzanna znalazła wreszcie okazję do poróżnienia się z panną Kornelją i ukarania jej za swatanie „dzieci“. Z większem jeszcze zadowoleniem zaczęła czytać dalej „Nowiny“.
— „Miller Douglas postanowił nie wyjeżdżać na Zachód. Twierdzi, że stara wyspa Księcia Edwarda zupełnie mu wystarcza i postanawia nadal gospodarować ze swą ciotką, panią Aleksandrową Davis“.
Zuzanna spojrzała znacząco na pannę Kornelję.
— Słyszałam, pani marszałkowo Elliott, że Miller zaleca się do Mary Vance.
Wycelowana strzała nie chybiła. Panna Kornelja spłonęła rumieńcem.
— Nigdybym na to nie pozwoliła, aby Miller Douglas kręcił się koło Mary, — rzekła ostro. — Miller pochodzi z prostej rodziny. Ojciec jego był najgorszym z Douglasów, nigdy się zresztą nie liczył ze słowami, a matka należała do tej okropnej rodziny Dillonów z Portu.
— O ile słyszałam, pani Marszałkowo Elliott, to rodzice Mary Vance też nie należeli do arystokracji.
— Mary Vance otrzymała dobre wychowanie i jest skromną, mądrą i zdolną dziewczyną, — odparła panna Kornelja. — Nie leci wcale na Millera Douglasa, wierzajcie mi! Wie doskonale, co ja o tem myślę, a dotychczas nigdy jeszcze nie okazywała mi nieposłuszeństwa.
— Niema powodu do zmartwień, pani Marszałkowo Elliott, bo wiem, że pani Aleksandrowa Davis jest tak samo przeciwna temu, twierdząc, że żaden z jej siostrzeńców nie poślubi nigdy takiej osoby, jak Mary Vance. — Zuzanna umilkła, uważając się za zwyciężczynię i zabrała się na nowo do czytania dziennika.
— „Dowiadujemy się z przyjemnością, że panna Oliver została zaangażowana na następny rok, jako nauczycielka. Panna Oliver przepędzi wakacje w domu w Lowbridge“.
— Strasznie się cieszę, że Gertruda zostaje, — rzekła pani Blythe. — Ogromnieby jej nam brakowało, ma przytem nadzwyczajny wpływ na Rillę, która ją uwielbia. Są serdecznemi przyjaciółkami mimo takiej różnicy wieku.
— Słyszałam, że zamierza wyjść zamąż?
— Owszem, mówiono o tem, ale zostało to odłożone jeszcze na rok.
— Któż jest tym młodzieńcem?
— Robert Grant, młody adwokat z Charlottetown. Mam nadzieję, że Gertruda będzie z nim szczęśliwa. Smutne miała życie, przepełnione goryczą i dlatego jest taka wrażliwa. Pierwsza jej młodość już minęła i obecnie jest sama jedna na świecie. Miłość, która się zrodziła w jej sercu jest dla niej czemś tak nieoczekiwanem, że chwilami nie śmie w nią wierzyć. Gdy ślub musiał ulec zwłoce, wpadła w skrajną rozpacz, aczkolwiek nie było to winą Mr. Granta. Zaszły pewne komplikacje w sprawach posiadłości jego ojca, który umarł zeszłej zimy i syn nie może się ożenić, dopóki wszystko nie zostanie załatwione. Mam wrażenie jednak, że Gertruda przyjęła to za omen, uważając, że szczęście ją zawodzi.
— Nie należy nigdy, pani doktorowo, liczyć zbytnio na jednego mężczyznę, — zauważyła uroczyście Zuzanna.
— Mr. Grant jest tak samo zakochany w Gertrudzie, jak ona w nim, Zuzanno. To nie on ją zawiódł w tym wypadku, tylko złośliwy los. Gertruda posiada w duszy dużo mistycyzmu i z tego powodu ludzie nazywają ją przesądną. Ma dziwną wiarę w sny i trudno jej to wyperswadować. Muszę przyznać, że niektóre jej sny... Ale broń Boże, żeby Gilbert miał usłyszeć, że wypowiadam takie herezje. Co takiego interesującego znalazłaś, Zuzanno?
Zuzanna wydała głośny okrzyk.
— Proszę posłuchać, pani doktorowo: „Mrs. Zofja Crawford opuściła swój dom w Lowbridge i zamierza zamieszkać ze swą siostrzenicą, panią Albertową Crawford“. Przecież Zofja jest moją kuzynką, pani doktorowo. Kłóciłyśmy się zawsze, będąc dziećmi, która z nas ma wziąć ze szkoły niedzielnej kartę z napisem „Bóg jest Miłością“ i od tego czasu nigdyśmy ze sobą nie rozmawiały. A teraz Zofja przyjeżdża tu, aby zamieszkać naprzeciw nas.
— Powtórzycie dawne sprzeczki, Zuzanno. Chociaż uważam, że w sąsiedztwie najlepsza jest zgoda.
— Kuzynka Zofja zawsze rozpoczynała kłótnie, więc powinna teraz pierwsza mnie przeprosić, pani doktorowo. — rzekła Zuzanna wzniośle. — Jeżeli wyciągnie rękę do zgody, to jestem o tyle dobrą chrześcijanką, aby tę rękę uścisnąć. Nie jest ona osobą wesołą i przez całe życie słynęła z ponurego usposobienia. Jak ją widziałam po raz ostatni, miała już twarz porządnie pooraną zmarszczkami. Strasznie rozpaczała na pogrzebie pierwszego męża, lecz w niespełna rok wyszła zamąż po raz drogi. Drugi jej mąż wypowiedział specjalne kazanie zeszłej niedzieli w naszym kościele, twierdząc, że należy kościół pięknie udekorować.
— Przypomina mi to, że pan Pryor ogromnie nie lubi kwiatów w kościele, — wtrąciła panna Kornelja. — Zawsze mówiłam, że będą kłopoty, gdy ten człowiek przeprowadzi się tutaj z Lowbridge. Nigdy nie będzie należał do starszyzny, powinni byliśmy o tem wiedzieć, wierzajcie mi! Słyszałam, jak mówił, że jeżeli dziewczęta nadal będą „ubierały ambonę temi chwastami“, to on przestanie przychodzić do kościoła.
— Kościół inaczej wyglądał nim stary „Brodacz Księżycowy“ przybył do Glen i na pewno będzie wyglądał lepiej, jak on się wreszcie stąd wyniesie, — rzekła Zuzanna.
— Kto mu dał takie śmieszne przezwisko? — zapytała pani Blythe.
— Chłopcy z Lowbridge zawsze go tak nazywali, odkąd pamiętam, pani doktorowo. Prawdopodobnie dlatego, że twarz ma okrągłą i czerwoną i stale nosi bokobrody. Nie daj Boże, aby usłyszał, że go tak nazywają. Pominąwszy jednak jego bokobrody, pani doktorowo, sam on nie posiada odrobiny rozsądku i zawsze ma jakieś głupie pomysły. Należy teraz do starszeństwa i podobno jest bardzo religijny. Doskonale pamiętam te czasy, pani doktorowo, jak przed dwudziestu laty pasał swoją krowę na cmentarzu w Lowbridge. Zawsze przypominam sobie o tem, ile razy wygłasza kazanie. Wszystko już wyczytałam z gazety, pozostałe wiadomości nie są ważne. Nigdy nie interesowałam się sprawami zagranicznemi. Kto to jest ten arcyksiążę, który został zamordowany?
— Co to nas może obchodzić? — zauważyła panna Kornelja, nie wiedząc o tem, że odpowiedź na jej pytanie los sam już przygotowuje. — W krajach Bałkańskich zawsze muszą kogoś zamordować. Taki jest normalny bieg rzeczy i naprawdę nie wiem dlaczego nasze gazety drukują takie głupstwa. „Przedsięwzięcia“ stały się za bardzo sensacyjne. Ale muszę już iść do domu. Nie, Aniu, nie zatrzymuj mnie na kolacji. Marszałek gotów byłby pomyśleć, że beze mnie nie powinien jeść tego, co mu podadzą, zresztą, jak każdy mężczyzna. Muszę już iść. Wszystkiego dobrego, Aniu, kochanie. Jak się przedstawia sprawa z kotem? Ma znowu swój napad? — Istotnie Doc w tej samej chwili skoczył pod nogi panny Kornelji, parsknął w jej stronę, poczem wypadł przez okno.
— O nie. Staje się tylko znowu Mr. Hyde‘em, co oznacza, że będziemy mieli deszcz jeszcze w nocy. Doc jest wspaniałym barometrem.
— Dzięki Bogu, że poszedł na włóczęgę, zamiast do mojej kuchni, — rzekła Zuzanna. — Ja także pójdę zająć się kolacją. Teraz, kiedy na Złotym Brzegu mamy tyle gości, przygotowanie kolacji nie jest rzeczą tak łatwą.

ROZDZIAŁ II.
PORANNA ROSA.

Za ogrodem okalającym dom na Złotym Brzegu pełno było małych, osłonecznionych polanek poprzedzielanych kawałkami cienistych gaików. Rilla Blythe leżała w hamaku pod wysoką sosną, Gertruda Oliver siedziała na pniu tuż przy niej, a Władek rozciągnięty w całej okazałości na trawie tonął w marzeniach o dawnych bohaterach i pięknościach ubiegłych stuleci, które w umyśle jego jeszcze ciągle żyły.
Rilla była „dzieckiem“ rodziny Blythe i ciągle ją za dziecko uważano, bo nikt nie chciał uwierzyć, że powoli staje się dorosłą osobą. Miała prawie lat piętnaście i była tak wysoka, jak Di i Nan, a niemal tak piękna, za jaką ją uważała Zuzanna. Posiadała duże marzycielskie oczy, mleczno-białą cerę, nieco zaróżowioną na policzkach i delikatnie zarysowane brwi, nadające całej twarzy wyraz niemego zapytania, który skłaniał ludzi, a szczególnie chłopców z jej otoczenia do dziwnej ochoty udzielania na to nieme pytanie odpowiedzi. Włosy jej były jedwabiste, wijące się, o odcieniu kasztanowatym, a delikatny puszek nad górną wargą sprawiał wrażenie, jakby dobra wróżka przeciągnęła niechcący palcem podczas chrztu Rilli. Rilla, której najlepsi nawet przyjaciele nie zaprzeczali wrodzonej próżności, sama twierdziła, że twarz ma ładną, lecz martwiła się swą figurą i pragnęła bardzo, aby matka wreszcie pozwoliła jej nosić dłuższe suknie. Ta Rilla, która za dawnych dni, za czasów Doliny Tęczy sprawiała wrażenie tłuściutkiego pulpetu, teraz była szczupła, a może nawet ręce i nogi miała trochę za chude. Jim i Shirley dokuczali jej zawsze, nazywając ją „Pająkiem“. Powoli jednak Rilla wyrastając stawała się coraz zgrabniejsza. W ruchach jej było coś takiego, co sprawiało wrażenie. że Rilla nigdy nie chodzi, tylko zawsze tańczy. Była nieco rozpieszczona i odrobinę temi pieszczotami zepsuta, lecz ogólnie uważano, że jest bardzo miłą dziewczyną, chociaż nie posiada tej mądrości, co Nan i Di.
Panna Oliver, która właśnie od tego dnia miała wakacje, została zatrzymana na rok na Złotym Brzegu. Blythe‘owie przyjęli ją, aby zrobić przyjemność Rilli, która była zakochana w swej nauczycielce, i pragnęła, aby zamieszkały razem, dopóki dla panny Oliver nie znajdzie się jakiś inny pokój. Gertruda Oliver miała dwadzieścia osiem lat i życie pozostawiło w jej duszy bolesne ślady. Była to dziewczyna przystojna, o smutnych ciemnych oczach, ironicznym nieco zarysie ust i całej masie czarnych włosów, opadających jej na skronie. Nie była piękna, lecz posiadała dziwny czar i jakaś tajemnica tchnęła z jej twarzy. Rilla uważała, że Gertruda jest przecudowna. Nawet jej chwilowe nastroje, ponure nieco i cyniczne, Rilla przyjmowała z radością. Nastroje te jednak następowały tylko wówczas, gdy panna Oliver była zmęczona. Zazwyczaj była ona niezastąpioną towarzyszką i młodzież na Złotym Brzegu zapominała o tem, że Gertruda była o tyle lat starsza. Władek i Rilla stanowili parę ulubieńców panny Oliver i darzyli ją najzupełniejszem zaufaniem, powierzając nauczycielce najskrytsze swe tajemnice, jak również zwierzając się jej ze swych pragnień i aspiracyj. Gertruda wiedziała, że Rilla marzy o „bawieniu się“, o chodzeniu na przyjęcia i bale jak Nan i Di i o posiadaniu pięknych wieczorowych toalet, jak również całego zastępu wielbicieli! Koniecznie w liczbie mnogiej! Co do Władka, to panna Oliver wiedziała, że napisał zbiór sonetów „Do Rozalii“, to znaczy do Flory Meredith i że poza tem pragnie otrzymać katedrę profesorską literatury angielskiej w jakiejś wyższej uczelni. Znała panna Gertruda jego namiętne uwielbianie piękna i nienawiść wszystkiego, co brzydkie, znała jego dążenia i słabostki.
Władek, jak zwykle był najładniejszy z pośród chłopców Złotego Brzegu. Panna Oliver z przyjemnością nań patrzyła, myśląc w duszy, że chciałaby bardzo mieć takiego syna. Puszyste czarne włosy, błyszczące szare oczy i delikatne rysy twarzy. Poeta w każdym calu! Zbiór sonetów był istotnie rzeczą śmiałą i można go było uważać za arcydzieło, zważywszy, że sonety te napisał dwudziestoletni chłopak. Panna Oliver nie była znawczynią poezji, lecz zdawała sobie sprawę, że Władek Blythe posiada nieprzeciętny talent.
Rilla kochała Władka całem sercem. Nie dokuczał on jej nigdy, jak to zwykle czynili Jim i Shirley. Nigdy nie nazywał jej „Pająkiem“. Przydomek, jaki wymyślił dla niej był „Rilla ma Rilla“, pochodzący z prawdziwego jej imienia Marilla. Imię to otrzymała w spadku po ciotce Maryli z Zielonego Wzgórza, lecz ciotka Maryla umarła jeszcze wówczas, gdy Rilla była bardzo mała i nie znała jej dobrze, Rilla zaś twierdziła, że nadane jej imię jest strasznie staromodne i przesadne. Dlaczego naprzykład nie nazwali jej Berta, co było takie piękne i pełne godności, zamiast tego głupiego „Rilla“? Nie zwracała uwagi na przydomek Władka, lecz nikt oprócz niego i panny Oliver nie mógł jej tak nazywać. „Rilla ma Rilla“ w ustach Władka brzmiało jakoś dziwnie melodyjnie, jak szmer wody w górskim strumieniu. Zwierzała się pannie Oliver, że gotowa jest nawet umrzeć za Władka, gdyby to dla jego dobra było potrzebne. Rilla lubiła ploteczki, jak zresztą wszystkie dziewczęta w jej wieku, a największą goryczą przejmowała ją świadomość, że Władek opowiada więcej swych sekretów Di, niż jej.
— Uważa, że nie jestem jeszcze dość dorosła, aby rozumieć, — skarżyła się pewnego razu do panny Gertrudy. — Ale ja doskonale rozumiem! Nigdy nie pisnęłabym przed nikim ani słowa, nawet pani bym nie powiedziała. Mogę opowiadać pani o swoich sprawach, ale jego tajemnic nie zdradzę. Ja mu mówię o wszystkiem, nawet pokazywałam mu swój pamiętnik. Strasznie mnie boli, jak Władek milczy przede mną. Chociaż poezje swoje pokazuje mi zawsze i uważam, że są nadzwyczajne. Żyję ciągle nadzieją, że kiedyś będę tem dla Władka, czem była Dorota dla swego brata Wordswortha. Wordsworth nigdy nie pisał takich poezyj, jak Władzio, Tennyson także.
— Tegobym nie powiedziała. Obydwaj napisali całe mnóstwo utworów, — rzekła panna Oliver sucho, a widząc niemy wyrzut w oczach Rilli, dorzuciła pośpiesznie: — Ale jestem pewna, że Władek będzie wielkim poetą, może nawet najsławniejszym w Kanadzie, a ty, gdy dorośniesz, z pewnością staniesz się jego zaufaną przyjaciółką.
— Jak leżał w szpitalu na febrę w zeszłym roku, poprostu szalałam z rozpaczy, — westchnęła Rilla z powagą. — Nie chcieli mi powiedzieć, jaki jest jego stan zdrowia, dopóki nie wyzdrowiał. Całe szczęście, że nie wiedziałam, bo umarłabym chyba ze zmartwienia. Codziennie przed spaniem musiałam się wypłakać. Ale czasami, — dorzuciła z goryczą (lubiła mówić z goryczą imitując ton panny Oliver), — czasami mam wrażenie, że Władek więcej dba o psa Wtorka, niż o mnie.
Wtorek był jednym z psów na Złotym Brzegu, a otrzymał to imię dlatego, że przybył na Złoty Brzeg we wtorek, a w owym dniu właśnie Władek kończył czytać Robinsona Crusoe. Wtorek właściwie był własnością Jima, lecz przywiązany był również bardzo do Władka. Zazwyczaj lubił leżeć przy nim z nosem wsuniętym pod pachę Władzia, poruszając radośnie ogonem ilekroć Władek go pogłaskał. Wtorek nie był ani szkockim owczarkiem, ani też setterem, ani pudlem. Był sobie takim, jak mówił Jim „prostym kundlem“, bardzo prostym, dodawali złośliwi ludzie. Istotnie, Wtorek nie miał wspaniałego wyglądu. Czarne łaty biegły przez żółty grzbiet i jedna z nich zachodziła aż na oko. Uszy miał postrzępione dziwnie, bo trzeba wyjaśnić, że Wtorek niezawsze wychodził zwycięsko ze spraw honorowych. Posiadał on jednak wielką zaletę. Zdawał sobie sprawę, że nie wszystkie psy mogą być piękne, mądre, czy bohaterskie, lecz wiedział dokładnie, że każdy pies może kochać. Wiedział, że od czasu, jak psy istnieją na świecie, w piersi każdego z nich bije oddane i pełne wierności serce. W bronzowych oczach Wtorka odzwierciadlała się głębia jego psiej duszy, posiadania której niektórzy ludzie psom odmawiają. Wszyscy na Złotym Brzegu lubili Wtorka, nawet Zuzanna, aczkolwiek Wtorek niejednokrotnie narażał się pannie Baker, wsuwając się do jej pokoju i lokując wygodnie na jej łóżku.
Rilla tego popołudnia nie była w nastroju do jakichkolwiek sprzeczek.
— Czyż czerwiec nie jest cudownym miesiącem? — zagadnęła spoglądając sennie na srebrne obłoki zawieszone ponad Doliną Tęczy. — Mamy takie bajkowe czasy i taką cudowną pogodę. Jednem słowem cudownie jest pod każdym względem.
— Ja się trochę inaczej zapatruję, — rzekła panna Oliver z westchnieniem. — Uważam to za coś złowróżbnego. Dobro jest darem bogów, pewien rodzaj wynagrodzenia za to, co ma nastąpić. Tak często już się z tem stykałam, że nie przejmuję się, gdy ludzie mówią, że im jest dobrze. Mimo to jednak czerwiec naprawdę był cudowny.
— Oczywiście nie był bardzo podniecający, — rzekła Rilla. — Jedyną sensacją, jaką mieliśmy w Glen od lat wielu było zemdlenie panny Mead w kościele. Czasami chciałabym, aby nastąpiło coś dramatycznego, coś, o czem długo można myśleć.
— Lepiej nie życz sobie tego. Dramaty zazwyczaj mają pewną gorycz w sobie. Będziecie mieli piękne i wesołe lato! A ja będę się nudzić w Lowbridge!
— Często będzie pani stamtąd wyjeżdżać, nieprawdaż? Zapowiada się kilka zabaw tego lata, chociaż przypuszczam, że w tem nie będę brała udziału, jak zwykle. Czyż to nie jest straszne, że ciągle uważają mnie za małą dziewczynkę?
— Zdążysz jeszcze być dorosłą, Rillo. Niech lepiej dzieciństwo twoje trwa jak najdłużej. I tak zbyt szybko ono mija. Wkrótce zakosztujesz życia aż do przesytu.
— Zakosztuję życia! Jabym chciała je pochłaniać, — zawołała Rilla ze śmiechem. — Pragnęłabym wszystkiego, wszystkiego, co tylko dziewczyna posiąść może. W przyszłym miesiącu skończę piętnaście lat i wtedy nikt już chyba nie powie, że jestem dzieckiem. Słyszałam kiedyś, że lata między piętnastym i osiemnastym rokiem są najlepszemi latami w życiu dziewcząt. Postaram się, aby te kilka lat przepędzić jak najlepiej, tylko na zabawie.
— Niema sensu myśleć o tem, co będziesz robić; plany rzadko kiedy się urzeczywistniają.
— Ale nie plany zabaw, — zaprotestowała Rilla.
— O niczem nie myślisz, tylko o zabawach, głuptasku, — rzekła panna Oliver pobłażliwie. — Zresztą cóż to znaczy piętnaście lat? Zamierzasz wstąpić do jakiejś szkoły tej jesieni?
— Nie, ani w tym roku, ani w żadnym. Poprostu nie mam ochoty. Nigdy nie interesowałam się temi wszystkiemi logjami i izmami, za którem tak szaleją Nan i Di. Już pięcioro z nas studjuje, uważam, że wystarczy. Jedna osoba w rodzinie może być nieukiem. Niech sobie już ja tym nieukiem będę, bylebym była ładna, powabna i miała powodzenie. Nie chcę być mądra. Nie posiadam żadnego talentu i niema pani pojęcia, jak mi z tem wygodnie, bo nikt ode mnie zbyt wiele nie wymaga. Nie mam również najmniejszego pociągu do gospodarstwa, czy gotowania. Nie lubię szyć i ścierać kurzu, a nawet Zuzanna nie może mnie nauczyć pieczenia małych ciasteczek. Ojciec powiada, że ani nie pracuję, ani nie przędę, dlatego też jestem nietykalną lilią w rodzinie, — kończyła Rilla, śmiejąc się głośno.
— Jesteś zbyt młoda, aby już zakończyć swą edukację, Rillo.
— Och, mama przejdzie ze mną kurs czytania na przyszłą zimę. Książkami dopełnię swe wykształcenie, a na szczęście lubię czytać. Proszę nie patrzeć na mnie tak nieprzyjemnie i z takiem rozczarowaniem, moja najdroższa. Nie mogę być trzeźwa i rozsądna, kiedy wszystko jest takie jasne i tęczowe. Na przyszły miesiąc skończę piętnaście, na przyszły rok szesnaście, a za dwa lata siedemnaście. Czy może być coś bardziej czarującego?
— Lekkoduch, — rzekła Gertruda Oliver napół ze śmiechem, napół z powagą. — Lekkoduch z ciebie, Rillo ma Rillo.

ROZDZIAŁ III.
W POŚWIACIE KSIĘŻYCA.

Rilla, która zawsze nawet we śnie się uśmiechała, ziewnęła teraz, przeciągnęła się i uśmiechnęła do Gertrudy Oliver. Panna Oliver przyjechała poprzedniego dnia z Lowbridge i pozostała tu, aby wybrać się na zabawę, zapowiedzianą na dzień następny w świetlicy przystani Czterech Wiatrów.
— Nowy dzień puka do naszego okna. Ciekawa jestem, co nam z sobą przyniesie.
Panna Oliver lekko zadrżała. Nigdy nie witała dnia z takim entuzjazmem, jak to czyniła Rilla. Życie przekonało ją, że każdy dzień może przynieść najbardziej nieoczekiwane i najokropniejsze rzeczy.
— Mam wrażenie, że najprzyjemniejszą rzeczą następujących dni jest nieświadomość tego, co przyniosą, — ciągnęła dalej Rilla. — Przyjemnie jest obudzić się w taki cudowny złocisty poranek i być ciekawym, jaką to niespodziankę dzień nam zgotuje. Zazwyczaj myślę o tem przez dziesięć minut, nim wstanę, imaginując sobie najpiękniejsze rzeczy, które mogą się zdarzyć przed nocą.
— Lękam się, że coś bardzo nieoczekiwanego dzisiaj nas czeka, — rzekła Gertruda. — Mam wrażenie, że poczta przyniesie nam wiadomości o wojnie między Niemcami i Francją.
— O... tak, — rzekła Rilla niepewnie. — To byłoby straszne. Ale właściwie nas ta sprawa nie dotyczy, prawda? Sądzę, że wojna byłaby prawdziwą sensacją. Panno Gertrudo, czy mam włożyć dziś wieczór białą suknię, czy tę nową zieloną? Zielona jest o wiele ładniejsza, oczywiście, ale boję się ją włożyć na takie tańce, bo jeszcze mi się zniszczy. A uczesze mnie pani jakoś inaczej? Wszystkie dziewczęta w Glen czeszą się strasznie po staroświecku, więc moje uczesanie wywoła pewną sensację.
— Jakim sposobem przekonałaś mamę, żeby ci pozwoliła iść na zabawę?
— O, Władek ją przekonywał. Wiedział, że będę zrozpaczona, jak nie pójdę. To jest właściwie mój pierwszy dorosły występ, panno Gertrudo, i już od tygodnia nie spałam myśląc wciąż o tem. Jak dzisiaj rano zobaczyłam słońce, to o mało nie fiknęłam koziołka z radości. Przecież to byłoby straszne, gdyby deszcz padał. Myślę jednak, że włożę tę zieloną suknię, zaryzykuję. Chcę wyglądać najładniej ze wszystkich panien, zresztą ona jest nieco dłuższa od białej. Włożę także moje srebrne pantofelki. Pani Ford przysłała mi je na gwiazdkę i do tej pory nie miałam okazji ich nosić. Prześliczne są. O, panno Gertrudo, mam nadzieję, że jacyś chłopcy zaproszą mnie do tańca. Naprawdę umarłabym z rozpaczy, gdyby nikt mnie nie zaprosił i gdybym musiała przez cały wieczór stać pod ścianą. Oczywiście Karol i Jerzy nie mogą tańczyć, bo są synami pastora, więc nawet na nich liczyć nie mogę.
— Będziesz miała mnóstwo partnerów, wszyscy chłopcy z Portu przyjdą. Będzie na pewno więcej chłopców, niż dziewcząt.
— Strasznie się cieszę, że nie jestem córką pastora, — zaśmiała się Rilla. — Biedna Flora musi się wściekać, że nie będzie mogła tańczyć dzisiaj, bo Una nie dba o to. Ona nigdy nie przepadała za tańcem. Ktoś powiedział Florze, że te panny, które tańczyć nie będą, będą miały dość dużo roboty w kuchni. Powinna pani widzieć jej minę! Na pewno większą część wieczoru przesiedzą z Jimem na skałach. Wie pani, że mamy wszyscy iść pieszo, aż do małego strumyka w pobliżu Wymarzonego Domku, a potem popłyniemy łodziami do latarni morskiej. Czyż to nie będzie boskie?
— Gdy miałam lat piętnaście, tak samo wypowiadałam się zawsze w superlatywach, — zauważyła panna Oliver z przekąsem. — Myślę, że zabawa zapowiada się przyjemnie dla młodzieży, bo ja osobiście przygotowana jestem na nudy. Żaden tych chłopców nie będzie chciał tańczyć ze starą panną. Może Jim i Władek zatańczą ze mną raz dla przyzwoitości. Nie będę miała nawet z kim porozmawiać. To też nie dziw się, że nie mówię o zabawie z takim entuzjazmem, jak ty.
— A czy pani źle się bawiła na swoim pierwszym balu, panno Gertrudo?
— Przypominam sobie, że okropnie. Byłam onieśmielona i nikt nie poprosił mnie do tańca z wyjątkiem jednego chłopca, który był jeszcze bardziej nieśmiały ode mnie. Za tę nieśmiałość znienawidziłam go i prawdopodobnie dlatego drugi raz już mnie nie poprosił. Ja nie miałam prawdziwego dzieciństwa, Rillo. Wielka to strata w życiu i dlatego też chciałabym, abyś ty miała piękną i szczęśliwą młodość. Mam nadzieję, że pierwsza twoja zabawa będzie czemś takiem, co wspominać będziesz z przyjemnością przez cale życie.
— Wczoraj śniło mi się, że byłam na balu i nagle zauważyłam, że jestem w szlafroku i w rannych pantoflach, — westchnęła Rilla. — Obudziłam się z przerażeniem.
— Przypomina mi się mój straszny sen, — szepnęła panna Oliver w zamyśleniu. — Był to jeden z tych snów, które miewam często. Są one tak wyraźne, jak rzeczywistość.
— A co się pani śniło?
— Stałam na stopniach werandy tutaj, na Złotym Brzegu, spoglądając na dalekie pola Glen. Nagle w oddali ujrzałam długą srebrzystą połyskującą falę pokrywającą pola. Fala ta zbliżała się z każdą chwilą jak fala morska, która czasami zalewa wybrzeże. Po pewnym czasie całe Glen zostało przez nią pochłonięte. Pomyślałam: „Chyba fale te nie zbliżą się do Złotego Brzegu“, ale one szły bliżej i bliżej, tak szybko, że nim się zdołałam spostrzec, były już u moich stóp i wszystko zabrały... nie było nic oprócz wzburzonej wody w miejscu, gdzie dawniej było Glen. Chciałam się z tej wody wydostać, lecz nagle dostrzegłam, że brzeg mojej sukni jest splamiony krwią... Obudziłam się z drżeniem. Nie lubię takich snów. Sen ten był jakimś przykrym znakiem. Takie wyraźne sny zazwyczaj mi się sprawdzają.
— To chyba nie znaczy, że nadejdzie jakaś burza ze wschodu i dzięki niej bal się nie odbędzie, — mruknęła Rilla z zaniepokojeniem.
— Niepoprawna piętnastolatka! — zawołała panna Oliver sucho. — Nie, Rillo ma Rillo, nie sądzę, aby groziło aż takie niebezpieczeństwo.
Na Złotym Brzegu od kilku dni panowała atmosfera naprężonego wyczekiwania. Tylko Rilla zajęta własnym życiem, nie zdawała sobie z tego sprawy. Doktór Blythe ponuro spoglądał z ponad gazety, prawie nic nie mówiąc. Jim i Władzio interesowali się ogromnie nowinami, które gazety przynosiły. Jim z podnieceniem odszukał Władzia tego wieczoru.
— Chłepcze, Niemcy wypowiedziały wojnę Francji. To znaczy, że Anglja też będzie wojować prawdopodobnie, a jeżeli tak, to dawny twój wyimaginowany Srokaty Kobziarz zjawi się wreszcie.
— To nie była wcale imaginacja, — odparł spokojnie Władek — Było to raczej przeczucie... wizja... Jim, ja naprawdę widziałem go przez chwilę tego wieczoru przed laty. Myślisz, że Anglja będzie wojować?,
— Wówczas wszyscy pójdziemy na pomoc, — zawołał Jim wesoło. — Nie pozwolimy chyba, aby „stara siwa matka północnych mórz“ walczyła sama, nieprawdaż? Ty nie będziesz mógł pójść, bo po tej febrze jeszcze nie przyszedłeś do siebie. Wstydzisz się, co?
Władek nie odpowiedział, czy mu wstyd, czy nie, spoglądał tylko w milczeniu w przestrzeń, ciągnącą się ponad polami Glen, aż po błękitną przystań.
— Jesteśmy wilczętami... musimy szykować zęby i gryźć, gdy wróg zawadzi o naszą rodzinną ziemię, — ciągnął wesoło Jim, targając swe złote włosy drobną opaloną dłonią, dłonią urodzonego chirurga, jak mawiał często ojciec. — Co za przygody będą! Przypuszczam, że Grey, czy któryś z tych sprytnych, starych przyjaciół zdecydują się w ciągu dwunastu godzin. Wstyd byłby, żeby mieli zostawić Francję w kłopotliwem położeniu. Ale myślę, że już najwyższa pora wyruszyć na tę zabawę do latarni.
Wyszedł, gwiżdżąc „Stu kobziarzy i ja“, a Władek stał przez dłuższy czas oniemiały na miejscu. Na czole jego uwidoczniła się głęboka zmarszczka. Wszystko to nastąpiło z szybkością gromu. Jeszcze kilka dni temu nikt nie pomyślałby o czemś podobnem. I teraz nie należało myśleć. Jakieś wyjście się znajdzie. Wojna była straszną, obrzydliwą rzeczą, zbyt straszną i zbyt ohydną, aby mogła się zdarzyć w dwudziestym wieku między cywilizowanemi narodami. Sama myśl o tem była ohydna w porównaniu z pięknem życia. Władek nie będzie myślał o wojnie, stanowczo wyrzuci ją z pamięci. Jakie piękne było Glen w swej sierpniowej dojrzałości z łańcuchem cienistych, starych zaścianków, szmaragdowych łąk i kwiecistych ogrodów. Niebo w blasku zachodzącego słońca było, jak wielka złocista perła. Na horyzoncie ponad przystanią srebrzyło się wschodzącym księżycem. Powietrze przesiąknięte było cichutkiemu szmerami, senny gwizd raszki, cudowny, ponury, miękki podmuch wiatru w gałęziach drzew, to wszystko mieszało się z wesołym śmiechem, dochodzącym z okien pokojów, w których dziewczęta ubierały się na zabawę. Świat pogrążył się w oszalałym cudzie dźwięku i barwy. Władek tylko o tem będzie myślał i o tej głębokiej, subtelnej radości, która mu to wszystko daje.
— W każdym razie nikt nie przypuszcza, że pójdę, — przebiegło mu przez myśl. — Jak powiedział Jim — febra odbiera człowiekowi siły.
Rilla wychyliła się przez okno swego pokoju, ubrana na zabawę. Żółty bratek wysunął się z jej włosów i padł na trawę, niby złocista spadająca gwiazda. Chciała go podnieść, lecz pomyślała, że nie warto, bo przecież panna Oliver całe mnóstwo bratków wpięła w jej włosy.
— Tak chłodniutko, jakże przyjemnie! Będziemy mieli piękną noc. Wie pani, panno Gertrudo, zdaje mi się, że słyszę te stare dzwoneczki w Dolinie Tęczy. Wiszą one już tam od dziesięciu lat.
— Dźwięk ich pod wpływem wiatru przypomina mi ową muzykę, którą Adam i Ewa słyszeli w „Utraconym Raju“ Miltona, — odparła panna Oliver.
— Świetnie bawiliśmy się w Dolinie Tęczy, gdy byliśmy jeszcze dziećmi, — zauważyła Rilla sennie.
Obecnie nikt już w Dolinie Tęczy się nie bawił. Cisza tam panowała zupełna w pogodne letnie wieczory. Władek lubił tam czytać czasami. Jim i Flora omijali ją zazwyczaj, a Jerzy i Nan zapomnieli o niej zupełnie. Rilla tylko czasami zachodziła do doliny, snując swe dziewczęce marzenia.
— Muszę jeszcze przed wyjściem wpaść do kuchni i pokazać się Zuzannie. Nigdyby mi nie wybaczyła, gdybym o niej zapomniała.
Rilla pobiegła do zacisznej kuchni na Złotym Brzegu, gdzie Zuzanna zajęta była prozaicznem cerowaniem pończoch. Chciała starą piastunkę oczarować swym wyglądem. Miała na sobie zieloną sukienkę, przybraną różowemi wianuszkami ze stokrotek, na nogach jedwabne pończoszki i srebrne pantofelki. We włosy wpięła jej panna Oliver złociste bratki, które opadały aż na szyję. Była tak piękna, młoda i powabna, że nawet kuzynka, Zofja Crawford, nie mogła powściągnąć swego zachwytu, a trzeba wiedzieć, że kuzynka Zofja Crawford rzadko kiedy zachwycała się czemśkolwiek. Kuzynka Zofja pogodziła się z Zuzanną, albo też może starały się nie pamiętać o dawnych swych nieporozumieniach od chwili, gdy pani Crawford zamieszkała w Glen i przychodziła często wieczorami w odwiedziny do sąsiedztwa. Zuzanna niezawsze witała ją z radością, bo kuzynka Zofja nie zaliczała się do najsympatyczniejszych towarzyszek.
— Niektóre wizyty są wizytami, a niektóre odwiedzinami, pani doktorowo, — powiedziała raz Zuzanna, pragnąc zaznaczyć, że wizyty kuzynki Zofji są tytko oficjalnemi odwiedzinami.
Kuzynka Zofja miała podłużną, bladą, pomarszczoną twarz, długi, cienki nos, długie cienkie wargi i bardzo długie, chude, białe ręce, zazwyczaj skrzyżowane z rezygnacją na chudym biuście. Wszystko co było jej własnością, wydawało się długie, cienkie i blade. Spojrzała ponuro na Rillę Blythe i rzekła ze spokojem:
— Czy to pani własne włosy?
— Naturalnie, — zawołała Rilla oburzona.
— Ach, tak! — westchnęła kuzynka Zofja. — Byłoby lepiej, gdyby były sztuczne! Taka masa włosów odbiera człowiekowi siły. To znak suchot, jak słyszałam, ale mam nadzieję, że z panią nie jest tak groźnie. Zdaje się, że wszyscy będziecie tańczyć dzisiaj, nawet chłopcy pastora. Córki jego na pewno sobie na to nie pozwolą. Ja tam nigdy nie tańczyłam. Znałam jedną, co umarła podczas tańca. Nie wiem, jak można tańczyć znając taki wypadek.
— A czy ona potem tańczyła? — zapytała Rilla impertynencko.
— Mówię pani, że umarła. Oczywiście więcej biedaczka nie tańczyła. Pochodziła z Lowbridge. Nie powinna pani wychodzić z otwartą szyją.
— Przecież wieczór jest ciepły, — zaprotestowała Rilla. — Włożę szalik, jak wsiądę na łódkę.
— Pamiętam, jak czterdzieści lat temu w taką właśnie noc, jak dzisiaj naładowało się kilkoro młodych do łódki, — mówiła kuzynka Zofja żałośnie, — łódka nie wytrzymała i wszyscy zatonęli. Mam nadzieję, że dzisiaj nie będzie takiego wypadku. Próbowała pani kiedy jakiegoś lekarstwa na piegi? Uważam, że zwykły sok owocowy dobrze robi.
— Ty jesteś specjalistką od piegów, Zofjo, — rzekła Zuzanna, stając w obronie Rilli. — Byłaś centkowana, jak ropucha za czasów młodości. Rilla ma tylko piegi latem, ale pamiętam, że ty miałaś je i zimą, poza tem słynęłaś z brzydkiej cery. Wyglądasz naprawdę prześlicznie, Rillo, kochanie, a w uczesaniu tem bardzo ci do twarzy. Ale chyba nie pójdziesz do Portu w tych pantofelkach, prawda?
— O nie. Wszystkie idziemy w starych butach, a w Porcie włożymy dopiero pantofle. Podoba ci się moja suknia, Zuzanno?
— Przypomina mi ona suknię, którą nosiłam będąc młodą dziewczyną — westchnęła znowu kuzynka Zofja, nim jeszcze Zuzanna zdążyła odpowiedzieć. — Była także zielona z ponsowemi bukiecikami i miała falbany od talji do dołu. Wtedy nie nosiło się takich obcisłych sukienek, jak dzisiaj. Tak, czasy się zmieniły i nie powiem, żeby na lepsze. Pamiętam, że na pierwszej zabawie rozdarłam moją sukienkę, a potem ktoś wylał mi na nią całą filiżankę herbaty. Poprostu była do niczego. Mam nadzieję, że z pani suknią nic się złego nie stanie. Właściwie powinna być trochę dłuższa, bo ma pani strasznie długie i cienkie nogi.
— Pani doktorowa Blythe nie pozwala małym dziewczynkom ubierać się po dorosłemu, — rzekła z godnością Zuzanna, okazując tem samem lekceważenie kuzynce Zofji.
Rilla czuła się dotkniętą. Mała dziewczynka, dobre sobie! Wybiegła z kuchni w najwyższym rozdrażnieniu. Na drugi raz nie będzie już pokazywała się Zuzannie, która ma wrażenie, że nikt nie może być dorosły przed sześćdziesiątym rokiem życia! A ta okropna kuzynka Zofja ze swojemi docinkami na temat piegów i chudych nóg! Jakie prawo ma taka stara... stara ropucha mówić o kimś, że jest długi i chudy. Rilla była taka uszczęśliwiona przedtem, a teraz cały wieczór miała zepsuty. Każdy nerw w niej drżał i najchętniej poszłaby do swego pokoju i popłakała trochę.
Lecz potem dobry humor wrócił, gdy znalazła się w wesołym tłumie śpieszącym do latami Czterech Wiatrów.
Blythe‘owie opuścili Złoty Brzeg przy akompaniamencie melancholijnego wycia Wtorka, który został zamknięty w komórce, w obawie, aby nie pobiegł do latarni za młodymi. Wstąpili po drodze do wsi po Meredithów, a z resztą towarzystwa spotkali się na gościńcu. Mary Vance spowita w błękitną krepę i jedwabną narzutkę, wyszła z domu panny Kornelji i odrazu przyczepiła się do Rilli i panny Oliver, które szły razem i niezbyt gorąco ją powitały. Rilla nie lubiła Mary Vance. Nie mogła zapomnieć owego nieszczęsnego dnia, kiedy Mary pędziła ją przez wieś, trzymając w ręku suszonego sztokfisza. Mówiąc prawdę, Mary Vance nie była zbytnio lubiana wśród miejscowej młodzieży. Znano ją z niezwykle ostrego języka i to najbardziej zrażało do niej ludzi.
— Ale posiada ona coś takiego, że nie można się długo na nią gniewać, — utrzymywała zazwyczaj Di Blythe.
Towarzystwo podzieliło się na pary. Jim szedł oczywiście z Florą Meredith, a Jurek Meredith z Nan Blythe. Di i Władek kroczyli razem, zajęci ożywioną rozmową, wzbudzając tem samem zazdrość Rilli.
Karol Meredith szedł przy boku Maniusi Pryor, raczej z ochoty dokuczenia Józiowi Milgrave, niż z jakiegoś innego powodu. Wiadome było, że Józio ubiega się o względy Maniusi, której onieśmielenie powstrzymywało go od ironizowania przy każdej okazji. Na pewno Józio byłby odważniejszy i wywalczyłby sobie miejsce przy boku Maniusi, gdyby noc była ciemniejsza, lecz przy blasku księżyca zazwyczaj tracił odwagę. Szedł więc biedak na samym końcu pochodu darząc w myśli Karola Mereditha epitetami, które trudno byłoby na głos wypowiedzieć. Maniusia była córką Księżycowego Brodacza. Cieszyła się wśród sąsiadów większą sympatią, niż ojciec chociaż powodzenia zbytniego nie miała, bo była blada i niepozorna, a przytem dziwnie nerwowa. Miała płowe włosy i oczy o barwie dziwnie wyblakłej, będąc dzieckiem znana była z tchórzostwa, które i teraz chętnie wyśmiewano. O wiele chętniej szłaby teraz z Józiem, niż z Karolem, z którym czuła się zawsze dziwnie nieswojo, jednakże poczytywała sobie za pewien honor iść przy boku młodego studenta i do tego syna miejscowego pastora.
Shirley Blythe towarzyszył Unie Meredith i obydwoje przeważnie milczeli, bo takie już były ich usposobienia. Shirley był chłopcem szesnastoletnim, statecznym, wrażliwym, myślącym, posiadającym poczucie spokojnego humoru. Zuzanna słusznie nazwała go „Murzynkiem“, bo miał ciemne włosy, ciemne oczy i ciemną cerę. Lubił spacerować w towarzystwie Uny Meredith, gdyż Una nigdy nie zmuszała go do rozmowy. Una pozostała tą samą słodką, onieśmieloną dziewczynką, jaką była za czasów Doliny Tęczy, a wielkie jej szafirowe oczy były tak samo rozmarzone i pełne tajemnic. Tajemnicą tą, która odzwierciadlała się w szafirowych oczach Uny, było skryte uczucie dla Władka Blythe, którego nikt oprócz Rilli nie podejrzewał. Z uczuciem Uny Rilla sympatyzowała i pragnęła, aby Władek takiem samem uczuciem Unie się odwzajemnił. Rilla stanowczo wołała Unę od Flory, której uroda i zachowanie usuwały inne dziewczęta na drugi plan, a Rilla nie lubiła pozostawać w cieniu.
Właściwie w danej chwili Rilla była najzupełniej szczęśliwa. Tak przyjemnie było iść wraz z przyjaciółmi szerokim gościńcem wysadzanym jodłami, których woń roztaczała się wokoło. Srebrzyste refleksy światła księżycowego pieściły szczyty pobliskich pagórków. Tuż przed nimi widniała przystań. W małym kościółku za Portem dźwięczał dzwon, zamierając co chwilę i znów zanosząc hymn ku niebiosom. Gładka tafla zatoki była jeszcze srebrno-błękitna. Och, wszystko było takie piękne: czyste powietrze ze swym słonym posmakiem, balsamiczna woń jodeł, głośne śmiechy przyjaciół. Rilla kochała życie, jego rozkwit i powab, kochała muzykę, kochała odgłosy wesołej rozmowy. Pragnęła tak iść wiecznie tą drogą, pełną srebrzystych cieni. Był to jej pierwszy bal i na pewno przepędzi czas wyśmienicie. Nie istniały na święcie zmartwienia, nawet o piegach zapomniała i o długich, chudych nogach, nic, z wyjątkiem drobnego lęku, że nikt jej nie poprosi do tańca. Jakżeż przyjemnie było pomyśleć, że się żyje, że się ma piętnaście lat, że się jest ładną. Rilla odetchnęła głęboko i nagle poczęła przysłuchiwać się rozmowie. Jim opowiadał Florze jakąś historję z wojny Bałkańskiej.
— Doktór stracił obydwie nogi, były zupełnie pogruchotane i pozostawiony był na polu walki w oczekiwaniu śmierci. Począł się czołgać od człowieka do człowieka, a wszyscy byli ranni. Czołgał się, jak długo mu sił starczyło i czynił wszystko możliwe, aby użyć cierpieniom nieszczęśliwych. Nie myślał zupełnie o sobie, bandażując połamane ręce i nogi. Znaleziono potem doktora martwego, trzymającego zastygłe ręce na bandażu jakiegoś nieszczęśliwca, któremu opatrunkiem życie uratował. Czyż nie był to bohater, Floro? Powiadam ci, jak to czytałem...
Jim i Flora przyspieszyli kroku i dalsze słowa opowiadania zamarły w przestrzeni. Gertruda Oliver nagle zadrżała. Rilla przytuliła się do niej.
— Czyż to nie było straszne, panno Gertrudo? Nie dziwię się, że pani drży. Nie pojmuję dlaczego Jim opowiada takie straszne rzeczy, właśnie teraz, kiedy wszyscy są przejęci balem.
— Uważasz, że to straszne, Rillo? Ja bym to raczej nazwała pięknem. Taka historja zawstydza tych, którzy zwątpili w szlachetność ludzkości. Czyn tego człowieka był czynem Boga. Ludzkość zdolna jest jeszcze do poświęceń! Nie wiem sama, dlaczego zadrżałam, bo wieczór jest dosyć ciepły. Może coś kroczy wśród tych ciemności, coś, co ma być moim grobem. Takie wytłumaczenie dałby ktoś, kto wierzy w przesądy. Istotnie, nie chcę o tem myśleć w tę cudowną noc. Wiesz, Rillo, że gdy noc nadchodzi, jestem szalenie zadowolona, że mieszkam na wsi. Tylko tutaj można poznać prawdziwy czar nocy, którego mieszkańcy miasta zupełnie nie odczuwają. Wszystkie noce na wsi są piękne, nawet burzliwe. Uwielbiam dziką nocną burzę nad brzegiem tej starej zatoki. Dzisiejsza noc jest „prawie“ za piękna i powinna należeć do młodych, do marzycieli. Ja się jej dziwnie lękam.
— Czuję się tak, jakbym była nieodłączną częścią tej nocy, — wyszeptała Rilla.
— O tak, ty jesteś młoda i nie lękasz się wielu rzeczy. Doszliśmy wreszcie do Wymarzonego Domku. Wydaje się dziwnie opuszczony tego lata. Fordowie nie przyjechali?
— Nie, to znaczy państwo Ford i Polcia nie przyjadą. Przyjechał tylko Krzysztof, lecz mieszka u krewnych swej matki za Portem. Mało go widujemy tego lata. Kuleje trochę, więc nie może dużo chodzić.
— Kuleje? A co mu się stało?
— Złamał nogę przy grze w football zeszłej jesieni i prawie całą zimę przeleżał. Od tego czasu kuleje, ale już jest lepiej i jest nadzieja, że wkrótce będzie zupełnie zdrowy. Tylko dwa razy tego lata był na Złotym Brzegu.
— Elżunia Reese poprostu szaleje za nim, — wtrąciła Mary Vance. — Szedł z nią z kościoła po ostatniem kazaniu i dała mu się tak we znaki, że mu chyba życie obrzydło. Taki chłopak, jak Krzyś Ford nie ożeni się z wiejską dziewczyną!
Rilla spłonęła rumieńcem. Nie obchodziło ją, ile razy Krzysztof Ford odprowadzał do domu Elżunię Reese! Nic ją nie obchodziło, co się tyczyło Elżuni. Przecież Elżunia była od niej o wiele starsza i Krzysztof także. Przyjaźnił się zawsze z Nan, Di i Florą, a na nią, na Rillę spoglądał zgóry traktując ją, jak dziecko. Nie lubiła Elżuni Reese i Elżunia także jej niecierpiała. Nie lubiła Elżuni od chwili, gdy Władek zrobił taki kawał z Danem za czasów Doliny Tęczy, ale dlaczego Krzysztof Ford nie miał zwrócić na nią uwagi? bo była wiejską dziewczyną? Co do Mary Vance, to ta dziewczyna lubiła tylko plotki i interesowała się wyłącznie tem, kto kogo odprowadził do domu!
Na samem wybrzeżu, wpobliżu Wymarzonego Domku, wznosił się niewielki filar, do którego przymocowane były dwie łodzie. Jedną łodzią miał kierować Jim Blythe, drugą zaś Józio Milgrave, który znał się świetnie na wiosłowaniu i bardzo pragnął, aby Maniusia Pryor podziwiała jego silne mięśnie. Wszyscy pobiegli wdół przystani i łódka Józia ruszyła z miejsca. Jeszcze kilka łodzi przybyło z portu od strony zachodniej. Wszędzie słychać było wesołe śmiechy. Wielka biała wieża latarni Czterech Wiatrów połyskiwała światłami i sprawiała wrażenie dużej mrugającej gwiazdy. Krewni latarnika z Charlottetown przybyli tu na letnisko i wyprawiali bal, na który zaprosili całą młodzież z Czterech Wiatrów, Glen St. Mary i z poza Portu. Gdy łódź Jima zatrzymała się wpobliżu Latami Morskiej, Rilla ściągnęła z nóg buty i ukryta za plecami panny Oliver. pośpiesznie włożyła srebrne pantofelki. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby się przekonać, że kamienne schody, prowadzące do latami, przepełnione były chłopcami i oświetlone chińskiemi lampionami, postanowiła więc, że nie może pokazać się na tych schodach w ciężkich butach, w których odbyła całą drogę. Pantofle strasznie ją uwierały, lecz nikt nie domyślał się tego, patrząc na uśmiechniętą Rillę, wstępującą swobodnie na schody z błyszczącym wzrokiem i zarumienionemi policzkami. Gdy tylko stanęła na górze natychmiast jakiś chłopiec z za portu poprosił ją do tańca i po chwili znajdowali się już w pawilonie wybudowanym tuż obok latarni i przeznaczonym specjalnie do tańców. Śliczny to był pawilon, pokryty dachem z gałęzi jodłowych i obwieszony dokoła lampjonami. U stóp szemrało morze, z lewej strony zaglądał księżyc, a z prawej przylegały do ściany pawilonu małe skałki wyżłobione niby fotele. Rilla i jej partner zniknęli w tłumie tancerzy. Rilla oddychała z rozkoszą, wsłuchana w melodię, którą Ned Burr z Glen wygrywał na swych skrzypcach. Melodja ta posiadała dźwięk jakiejś starej baśni, która musiała oczarować wszystkich tańczących. Jaki przyjemny był chłodny powiew od strony zatoki, jaki srebrzysty był księżyc tej nocy! To było życie pełne czaru. Rilla chwilami miała wrażenie, że skrzydła wyrastają jej u ramion.


ROZDZIAŁ IV.
SROKATY KOBZIARZ GRA.

Pierwszy bal Rilli był prawdziwym triumfem, a przynajmniej takim wydawał się na początku. Miała tyle chętnych do tańca, że musiała obdzielać ich sprawiedliwie. Jej srebrne pantofelki zdawały się tańczyć same i chociaż uwierały coraz bardziej i raniły jej stopy, to jednak dotkliwy ból nie pogarszał jej zupełnie humoru. Elżunia Reese oczywiście nieomieszkała dokuczyć Rilli, wywołując ją tajemniczo na chwilę z pawilonu i szepcząc z chytrym uśmieszkiem, że suknia Rilli podarła się ztyłu i miała wielką plamę na falbanie. Rilla pobiegła szybko do jednego z pokojów latarni morskiej, który został przeobrażony na damską toaletę, i przekonała się, że wielka plama była tylko maleńką niedostrzegalną plamką, a owa dziura była całkiem niewidoczna. Irena Howard zaszyła naprędce rozdarcie i obdarzyła Rillę całem mnóstwem miłych komplementów. Rilla była zachwycona Ireną. Irena pochodziła z Górnego Glen i chociaż miała lat dziewiętnaście, to jednak najchętniej przebywała w towarzystwie młodszych od siebie dziewcząt, którym mogła matkować nie lękając się rywalizacji. Rilla doszła do wniosku, że Irena jest nadzwyczajna i z całą ochotą przyjęła jej opiekę. Irena była ładna i posiadała pewien styl, śpiewała bosko, a wszystkie zimy przepędzała w Charlottetown ucząc się muzyki. Miała ponadto ciotkę w Montrealu, która przysyłała jej całe mnóstwo pięknych rzeczy i opowiadano o niej, że przeżyła jakąś wielką smutną miłość, o której nikt nic dokładnego nie wiedział, ale tajemnica ta dodawała jej jeszcze więcej uroku. Rilla czuła, że komplementy Ireny są niejako dopełnieniem przyjemnego wieczoru. Pobiegła wesoło zpowrotem do pawilonu i przez chwilę stała w blasku lampionów u wejścia, przyglądając się tańczącym. Nagle ujrzała Krzysztofa Forda, stojącego po przeciwległej stronie.
Serce Rilli zamarło, a właściwie na pewnoby bić przestało, gdyby to było fizjologiczną możliwością. Więc był jednak tutaj. Była pewna, że nie przyjdzie. Czy widział ją? Czy zwróci na nią uwagę? Zupełnie oczywiste, że nie zaprosi ją do tańca, tego nie mogła się spodziewać. Uważał ją zawsze za dziecko. Jeszcze trzy tygodnie temu, gdy był na Złotym Brzegu, nazywał ja „Pająkiem“. Potem długo płakała z tej przyczyny w swoim pokoju i znienawidziła go. Lecz serce jej zamarło po raz drugi, gdy dostrzegła, że Krzysztof kieruje się w jej stronę. Szedł do niej? Czy to możliwe? Tak, wyraźnie szedł w jej kierunku! Patrzył na nią, był już tuż obok, patrzył na nią z dziwnym wyrazem w swych ciemnoszarych oczach, którego Rilla nigdy dotąd nie dostrzegła. Och, to było zbyt wiele, aby mogła zachować spokój! A wszystko działo się, jak przedtem: pary tańczyły, chłopcy, którzy nie mieli partnerek, stali pod ścianami pawilonu, flirtujące pary siedziały na skałkach i wszyscy zdawali się nie dostrzegać, że coś tak ważnego się stało.
Krzysztof był wysokim chłopcem dobrze się prezentującym, z ruchami pełnemi dystynkcji, która innych chłopców czyni dziwnie sztywnymi i nienaturalnymi. Twierdzono, że jest bardzo mądry i że posiada wielką dozę miejskiej ogłady. Miał również opinję uwodziciela kobiet. Opinja ta prawdopodobnie powstała dzięki jego dziwnemu sposobowi uśmiechania się i dzięki temu, że posiadał wyjątkowo piękny tembr głosu, którego żadna dziewczyna nie mogła słuchać bez bicia serca i którego słuchałaby chętnie przez cale życie.
— Czy to Rilla ma Rilla? — zapytał cicho.
— Tak, — odparła Rilla i nagle zapragnęła wybiec z pawilonu i wogóle zapaść się pod ziemię.
Rilla sepleniła trochę w latach swego wczesnego dzieciństwa, lecz teraz prawie zupełnie wyrosła już z tego. Tylko w chwilach zmieszania seplenienie powracało na nowo. Od roku nie sepleniła zupełnie, a tu nagle w tej chwili, gdy powinna była odpowiedzieć z całą godnością, zasepleniła ni z tego ni z owego, jak małe dziecko! To było przerażające. Czuła, że łzy napływają jej do oczu. Gotowa za chwilę rozbeczeć się, najzwyczajniej się rozbeczeć. Pragnęła, aby Krzysztof odszedł i nigdy więcej nie wrócił. Cała zabawa była zepsuta. Wszystko obróciło się w popioły i zgliszcza.
A on nazwał ją „Rillą ma Rillą“, nie „Pająkiem“, albo „małą“, albo „kociakiem“, jak zwykł ją był nazywać ilekroć raczył zwrócić na nią uwagę. Nie miała pretensji, że użył przydomka nadanego jej przez Władka. Przydomek ten brzmiał dziwnie pięknie w jego ustach, szczególnie, gdy położył specjalny nacisk na słowo „ma“. I wszystko byłoby jak najlepiej, gdyby ona nie była taka głupia. Nie śmiała spojrzeć w górę, lękała się bowiem, że dostrzeże śmiech w jego oczach. Spoglądała więc nadół, a ponieważ rzęsy miała długie i ciemne, efekt był nadzwyczajny i Krzysztof pomyślał, że Rilla Blythe stanie się wkrótce najpiękniejszą dziewczyną na Złotym Brzegu. Chciał, aby spojrzała nań, aby mógł pochwycić na chwilę to nieśmiałe jej pytające spojrzenie. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że była najładniejszą dziewczyną na zabawie.
Co on powiedział? Rilla poprostu nie wierzyła własnym uszom.
— Czy moglibyśmy zatańczyć?
— Tak, — rzekła Rilla. Powiedziała to w najwyższym lęku, aby nie seplenić i zarumieniła się przy tem słowie. Po chwili odzyskała humor. Głos jej posiadał taką pewność siebie, był tak pełen zapału, że zdawać się mogło, iż rzuci się na szyję Krzysztofowi! Co on sobie o niej pomyślał? Ach, dlaczego zdarzają się takie straszne rzeczy wówczas, gdy dziewczyna pragnie okazać się w jak najlepszem świetle?
Krzysztof pociągnął ją w tłum tańczących.
— Sądzę, że moja noga nie będzie mi zbytnio w tańcu przeszkadzać, — rzekł.
— A jak pańska noga? — zapytała Rilla. Och, dlaczego nie mogła czegoś innego powiedzieć? Wiedziała, że dawno znudzony był zapytaniami o nogę. Słyszała, jak mówił o tem za Złotym Brzegu i jak śmiał się do Di, że chyba zawiesi sobie plakat na piersiach, odpowiadający na te wszystkie pytania. A teraz ona znowu z tęm głupiem zapytaniem...
Krzysztof istotnie znudzony był zapytaniami o nogę, lecz nie często pytania te wychodziły z takich usteczek, usteczek stworzonych do pocałunków, jak te, które uśmiechały się doń. Prawdopodobnie z tej przyczyny odpowiedział na pytanie z uśmiechem, twierdząc, że noga dokucza mu tylko wówczas, gdy zbyt dużo chodzi, albo stoi w jednej pozycji.
— Lekarze twierdzą, że za kilka miesięcy będzie już zupełnie silna i że nawet jesienią będę mógł grać w football.
Tańczyli razem, a Rilla zdawała sobie sprawę, że wszystkie dziewczęta jej zazdroszczą. Po skończonym tańcu wyszli na kamienne schodki, a Krzysztof zaproponował, aby przeszli się kawałek wybrzeżem, potem jednak noga zaczęła mu dokuczać i usiedli na piaszczystym brzegu. Krzysztof mówił do Rilli, jakby rozmawiał z Nan, lub Di. Rilla onieśmielona, nie rozumiała prawie jego słów i sama nie mogła mówić, będąc pewną, że Krzysztof uważa ją za bardzo głupią, pozbawioną zupełnie orientacji. Ale mimo to wszystko czuła się doskonale. Przepiękna noc księżycowa, połyskująca tafla morza, bielutka piana rozbijająca się o piaszczyste wybrzeże, chłodny orzeźwiający wiaterek i melodyjne dźwięki muzyki, dochodzące od strony pawilonu.
— „W poświacie księżyca rusałki produkują swe tańce“, — zacytował Krzysztof wyjątek z poezji Władka.
A teraz właśnie oni oboje razem w tej poświacie księżyca przy dźwięku dalekiej melodji! Żeby chociaż te pantofle nie uwierały! I żeby mogła z nim tak rozsądnie rozmawiać, jak panna Oliver, albo żeby chociaż tak mogła mówić do niego, jak do innych chłopców! Lecz słowa się jakoś nie wiązały, mogła tylko słuchać i potakiwać, nie rozumiejąc w gruncie rzeczy znaczenia wypowiadanych przez niego zdań. Widocznie jednak jej rozmarzone oczy, karminowe wargi i promieniująca twarzyczka zastępować musiały słowa, bo Krzysztof nie śpieszył się z powrotem do pawilonu i gdy wreszcie zdecydowali się porzucić swe przyjemne ustronie na wybrzeżu, goście w Latarni Morskiej zasiadali już do kolacji. Usadowił się przy jej boku pod oknem w obszernej jadalni i obserwował ją, gdy jadła lody i ciastka. Rilla rozglądała się dokoła, myśląc, o tem, że jednak ta pierwsza jej zabawa była niezwykle przyjemna. Na pewno nigdy jej nie zapomni. Jadalnia rozbrzmiewała wesołemi śmiechami i żartami. Oczy gości płonęły rozbawieniem. Z pawilonu dochodziła melodja wygrywana na skrzypcach i odgłos rytmicznych kroków tancerzy.
Nagle jakiś szmer rozległ się w gromadce chłopców, stojących przy drzwiach. Wysoki młodzieniec przedarł się przez tłum i stanął na progu, spoglądając dokoła z powagą. Byt to Janek Elliott z za Portu, student medycyny, znany ze swego spokoju i z tego, że dużo pracował społecznie. Został również zaproszony na zabawę, lecz sądzono, że nie przyjdzie, bo przez cały dzień przebywał w Charlottetown i miał wrócić stamtąd dopiero późnym wieczorem. Przyszedł jednakże, a stanąwszy teraz u wejścia, powiewał ku gościom płachtą rozłożonej gazety.
Gertruda Oliver spojrzała nań ze swego kąta i zadrżała nagle. Ona również przepędzała całkiem nieźle czas tego wieczoru, spotkawszy jednego ze swych dawnych znajomych z Charlottetown, który nie znał tu prawie nikogo i był o wiele starszy od reszty gości. Nic dziwnego, że ogromnie się ucieszył, mogąc porozmawiać z panną Oliver o ostatnich ciekawych wydarzeniach na świecie. Gertruda tak była pochłonięta rozmową, że na chwilę zapomniała nawet o wszelkich swoich osobistych przykrościach. I nagle pamięć o nich wróciła znowu. Jakie wiadomości przyniósł Janek Elliott? W umyśle jej zamajaczyły strofki starego wiersza: „Dochodziły zoddali odgłosy nocnej hulanki. Hu! Ha! Odgłosy te wzmagały się z każdą chwilą“. Dlaczego teraz właśnie pomyślała o tem? Dlaczego Janek Elliott nie mówił, jeżeli miał coś do powiedzenia? Dlaczego stał na progu, mając minę taką poważną?
— Niech pan go zapyta, — wyszeptała zwracając się do Allana Daly. Lecz już ktoś inny zadał pytanie. W jadalni zaległa śmiertelna cisza. Nawet w pawilonie skrzypce umilkły. Słychać było tylko głośny szum fal zatoki, które przypłynęły tu prawdopodobnie od strony Atlantyku. Od skał doszedł głośny śmiech dziewczęcy i zamarł woddali, jakby zawstydzony panującą dokoła ciszą.
— Anglja wypowiedziała dzisiaj wojnę Niemcom, — rzekł spokojnie Janek Elliott. — Wiadomość o tem nadeszła drogą telegraficzną, w chwili, gdy wyjeżdżałem z miasta.
— Boże, dopomóż nam, — wyszeptała Gertruda Oliver z zatamowanym oddechem. — Mój sen... mój sen! Pierwsza fala nadeszła. — Spojrzała na Allana Daly usiłując się uśmiechnąć.
— Czyżby to miała być walka dobra ze złem? — zapytała.
— Lękam się, że tak, — odparł łagodnie.
Chóralny okrzyk rozszedł się po jadalni, okrzyk podziwu i zainteresowania. Niewielka część gości zdawała sobie sprawę, jaką wagę miała ta wiadomość, inni znów nie wiedzieli, że będzie ona miała i dla nich jakieś znaczenie. Po pewnym czasie tańce rozpoczęły się znowu i wesoło było, jak przedtem. Gertruda i Allan Daly rozprawiali o nowinach przyciszonemi głosami. Władek Blythe zbladł i opuścił pokój. Przed latarnią spotkał Jima, biegnącego śpiesznie w kierunku skał.
— Słyszałeś, Jim?
— Tak. Kobziarz nadchodzi. Hurra! Wiedziałem, że Anglja nie zostawi Francji bez pomocy. Prosiłem kapitana Josiaha, aby wywiesił flagę, lecz twierdzi, że uczyni to dopiero po wschodzie słońca. Janek mówił, że jutro będą werbować ochotników.
— Żeby robić taką historję z głupstwa! — zawołała z niechęcią Mary Vance, gdy Jim odszedł. Siedziała na kamiennych schodkach z Millerem Douglasem, a było to nietylko niezbyt romantyczne, lecz i bardzo niewygodne miejsce odpoczynku. Lecz Mary i Miller byli obydwoje w tej chwili bardzo szczęśliwi. Miller Douglas, wielki, silny, nieokrzesany chłopak, był pełen podziwu, dla wygimnastykowanego języka Mary Vance, a ona patrzała nań z pewnem rodzajem pobłażliwości. Żadne z nich nie miało pojęcia, dlaczego właściwie Jim Blythe pragnął, aby wywieszono flagę na latarni morskiej. — Co to nas obchodzi, że w Europie jest wojna? Jestem pewna, że nas to się nie tyczy.
Władek spojrzał na nią, jakby nawiedzony nagle proroctwem.
— Nim ta wojna minie, — rzekł, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby, — każdy mężczyzna, kobieta, każde dziecko w Kanadzie będzie ją czuło. Nawet tobie, Mary, wojna da się we znaki. Będziesz czuła ją każdym nerwem, każdą tkanką swego ciała. Będziesz płakała krwawemi łzami, przeklinając wojnę. Kobziarz przyszedł i grać będzie na swej kobzie, aż wreszcie wszystkie zaułki świata usłyszą jego straszną i niesamowitą melodję. Lata miną, nim skończy się ten straszliwy taniec śmierci, a podczas lat tych wojna napełni rozpaczą miljony serc ludzkich.
— Nie wiesz czasem! — rzekła Mary, która zawsze tak mówiła, gdy nie mogła wymyśleć nic mądrzejszego. Nie wiedziała, co Władek ma na myśli, lecz czuła się jakoś nieswojo. Władek Blythe zawsze wypowiadał jakieś dziwne słowa. Chociażby ten jego kobziarz: nie słyszała nic o nim od czasu dawnych zabaw w Dolinie Tęczy, a teraz znowu o nim coś bredzi. Nie lubiła historji o kobziarzu i nie miała zamiaru wysłuchiwać takich bredni.
— Czy nie malujesz tego zbyt wyraźnie, Władziu? — zapytał nadchodzący właśnie w tej chwili Henryś Crawford. — Wojna ta nie będzie trwała lata, skończy się za dwa, trzy miesiące. Anglja zmiecie Niemcy z mapy świata w bardzo krótkim czasie.
— Masz wrażenie, że wojna, do której Niemcy przygotowywały się przez dwadzieścia lat, zakończy się w ciągu kilku tygodni? — rzekł z zapałem Władek. — Przecież to nie jest jakaś tam wojenka w Zakątku Bałkanów, Heniu. Tym razem będzie walka śmiertelna. Niemcy postanowiły zwyciężyć, lub zginąć. A wiesz, co się stanie, jak zwyciężą? Kanada będzie kolonją niemiecką.
— Mam wrażenie, że wiele jeszcze rzeczy stanie się przedtem, — rzekł Henryś wzruszając ramionami. — Flota angielska zrobi wkrótce porządek, a my z Millerem tylko kurz będziemy zmiatali, prawda Miller? Niech lepiej Niemcy nas nie zaczepiają, co?
Henryś ze śmiechem zbiegł po schodach.
— Uważam, że wszyscy chłopcy powariowali, — zawołała Mary Vance. Wstała i pociągnęła Millera w stronę wybrzeża. Rzadko się zdarzało, aby rozmawiali ze sobą, więc Mary wolała, aby tej dzisiejszej rozmowy nie psuł im Władek Blythe ze swoją historią o Kobziarzu, Niemcach i innych głupich rzeczach. Zostawili Władka na schodach, zapatrzonego w daleką przystań Czterech Wiatrów, której zdawał się właściwie nie widzieć.
Dla Rilli cały czar tego wieczoru prysnął także. Od chwili, gdy Janek Elliott przyniósł te dziwne wiadomości, Krzysztof nie zwracał już więcej na nią uwagi. Uczuła się nagle samotna i nieszczęśliwa. Gorzej było, niż gdyby zupełnie był się nią nie zajmował. Czyż życie było czemś wspaniałem i imponującem, co się potem nagle wymyka z rąk? Rilla pomyślała z patosem, że czuje się teraz o kilka lat starsza, niż w chwili, gdy wychodziła z domu dzisiejszego wieczoru. Może istotnie tak się czuła. Kto wie? Nie należy śmiać się z bolesnej udręki młodych. Udręka ta jest o wiele bardziej przykra, bo młodzież nie nauczyła się jeszcze pokonywać przeszkód, które życie nastręcza. Rilla z westchnieniem zapragnęła znajdować się teraz w domu, w łóżku i móc się wypłakać do syta z twarzą ukrytą w poduszkach.
— Zmęczona? — zagadnął Krzysztof łagodnie, lecz obco, och jakże obco. Właściwie absolutnie się nie troszczył o to, czy była zmęczona, czy nie, — pomyślała.
Krzysiu, — zwróciła się doń nagle, — nie sądzisz chyba, że ta wojna wywrze jakiś wpływ na Kanadę?
— Wpływ? Wywrze ona wpływ tylko na tych szczęśliwców, którzy będą mogli przyłożyć do niej rękę. Ja, niestety, nie mogę, dzięki tej przeklętej nodze. Niech licho porwie!
— Nie rozumiem dlaczego mamy walczyć w wojnie Anglji z Niemcami? — zawołała Rilla. — Przecież Anglja sama sobie doskonale da radę.
— Nie masz słuszności. Jesteśmy częścią Państwa Brytyjskiego. Powinniśmy wspierać naszą macierz. Najgorsze jest to, że wojna minie, zanim ze mnie będzie jakiś pożytek.
— Więc zaciągnąłbyś się jako ochotnik, gdyby nie twoja noga? — zapytała Rilla niedowierzająco. Sama myśl wydała się jej ogromnie dziwna.
— Naturalnie. Tysiące pójdą. Założę się, że Jim także się stawi, bo Władzio nie jest jeszcze zupełnie zdrowy i Jurek Meredith pójdzie i inni chłopcy! A ja się martwiłem, że nie będę mógł grać w football w tym roku!
Rilla była zbyt przerażona, aby móc wypowie­dzieć choć jedno słowo. Jim i Jurek! Zawracanie głowy! Przecież ani ojciec, ani pan Meredith nigdyby na to nie pozwolili. Przedewszystkiem chłopcy muszą skończyć uniwersytet. Och, dlacze­go Janek Elliott nie zatrzymał dla siebie tych strasznych wiadomości?
Zbliżył się Marek Warren i poprosił ją do tańca. Poszła, wiedząc, że Krzysztof w tej chwili nie tro­szczy się o nią zupełnie. Jeszcze przed godziną na wybrzeżu patrzył tak na nią, jakby była jedyną istotą na świecie godną zainteresowania. A teraz była dla niego niczem. Myśli jego w zupełności zajęte były wojną, tą Wielką Grą pełną krwi i łez, Grą, w której kobiety nie miały brać żadnego udziału. Kobiety, pomyślała Rilla z rozczarowaniem, zosta­ną w domu i będą płakały. Ale to wszystko była głupota. Krzysztof nie mógł pójść, sam przyznawał, Władek również nie mógł, dzięki Bogu, a Jim i Ju­rek na pewno będą mieli więcej rozumu. Rilla nie będzie się martwić, trzeba się bawić, póki czas. Ja­kiż straszny był ten Marek Warren! Jak dziwnie odmierzał kroki! Jak chłopcy mogą tańczyć, sko­ro nie mają nawet pojęcia o tańcu, a szczególnie Marek, który miał takie wielkie niezgrabne nogi? Popchnął ją na jakąś tańczącą parę! Już nigdy by z nim więcej nie tańczyła.
Tańczyła jednak z innymi, choć dobry humor nie chciał jakoś powrócić i zaczęła sobie zdawać sprawę, że pantofle uwierają ją coraz bardziej. Widocznie Krzysztof już poszedł, bo nigdzie go jakoś nie było widać. Jednem słowem ten jej pierwszy bal był zupełnie popsuty, chociaż z początku zapowiadał się tak pięknie. Głowa ją bolała, stopy piekły. A najgorsze miało dopiero nastąpić. Wraz z kilku parami poszła na wybrzeże, gdzie postanowiono odpocząć po ostatnim tańcu. Było tu chłodno i przyjemnie, a wszyscy byli ogromnie zmęczeni. Rilla siedziała w milczeniu, nie przyjmując udziału w wesołej rozmowie. Ucieszyła się, gdy ktoś zauważył, że łodzie odpływają od brzegu. Rozległy się głośne śmiechy od strony latarni morskiej. Jeszcze kilka par kręciło się w pawilonie, lecz tłoku już nie było. Rilla rozejrzała się za towarzystwem z Glen. Nikogo jakoś nie mogła dostrzec. Pobiegła do latarni. I tutaj ani śladu. W przerażeniu zbiegła nadół, gdzie stali jeszcze goście z poza portu. Szykowano łodzie. Gdzie była łódź Jima, a gdzie Józia?
— Rillo, myślalam, że już dawno pojechałaś do domu, — rzekła Mary Vance, powiewając szalem w stronę odpływającej łodzi, sterowanej przez Millera Douglasa.
— Gdzie reszta towarzystwa? — zapytała Rilla.
— Jakto, dawno odpłynęli. Jim odpłynął pół godziny temu, bo Unę ogromnie rozbolała głowa. Reszta popłynęła w łodzi Józia przed piętnastu minutami. Widzisz, mijają właśnie wielki filar. Nie wsiadłam na łódź, bo się boję morskiej choroby. Postanowiłam pójść do domu piechotą. Niedaleka droga, zaledwie półtorej mili. Myślałam, że tyś razem z nimi poszła. Gdzie byłaś?
— Na skałach z Janką i Maniusią Crawford. Och, czemuż mnie nie zawołali?
— Szukali cię, lecz nigdzie nie mogli cię znaleźć. Wreszcie doszli do wniosku, żeś pojechała inną łodzią. Ale się nie martw. Możesz zostać u mnie na noc, a na Złoty Brzeg zatelefonujemy, gdzie jesteś.
Rilla doszła do wniosku, że istotnie nie miała innego wyjścia. Wargi jej drżały i łzy napływały do oczu. Wstrzymywała się wszelkiemi siłami nie chcąc, aby Mary Vance zauważyła, że płacze. Jak mogli o niej zapomnieć! Pomyśleć, że nikt nawet nie zadał sobie trudu, aby ją odnaleźć, nawet Władek się o nią nie troszczył. Nagle przypomniała sobie.
— Moje buty. — zawołała. — Zostawiłam je w łodzi.
— Dobra jesteś, — mruknęła Mary. — Jeszcze nigdy w życiu nie widziałam tak bezmyślnego stworzenia. Poproś Halinkę Lewison, żeby ci pożyczyła parę butów.
— Nie będę jej prosić, — zawołała Rilla, bo nie lubiła bardzo Halinki. — Pójdę boso.
Mary wzruszyła ramionami.
— Jak chcesz. Duma zawsze musi cierpieć. Nauczy cię to stateczności. Zatem ruszamy.
Wyruszyła w drogę. Lecz „wyruszyć“ nie było tak łatwo w srebrnych, przyciasnych nieco pantofelkach, na wysokich francuskich obcasach. Rilla szła kulejąc i jęcząc z bólu, aż wreszcie dotarły do drogi portowej. Nie mogła iść dalej w tych pantoflach. Ból stawał się coraz bardziej dotkliwy. Zdjęła pantofle i jedwabne pończoszki, poczem swobodniej już poczęła iść boso. Marsz na bosaka również nie był przyjemny. Rilla miała nogi bardzo wrażliwe i za każdym krokiem jęczała, stąpając po drobnych kamykach. Napuchnięte pięty piekły coraz bardziej. Fizyczny ból jednak nie był niczem w porównaniu z moralnem samopoczuciem. Ładna historia! Powinien ją teraz zobaczyć Krzysztof Ford, jak idzie kulejąc i fala krwi ustawicznie napływa jej do twarzy! Och, cóż za straszne cierpienia, które są niejako zakończeniem przyjemnej zabawy! Wstrzymywała się od płaczu, bo to przecież byłoby okropne. Nikt się o nią nie troszczył, nikogo nie obchodziła. Może wreszcie zmartwią się, jak się zaziębi i rozchoruje po tym marszu na bosaka. Ukradkiem ocierała łzy szalikiem, bo chusteczka zapodziała się gdzieś razem z butami. Nie mogła jednak powstrzymać głuchego łkania. Coraz gorzej i gorzej!
— Przeziębiłaś się chyba, czy co, — zauważyła Mary. — Nie powinnaś była siedzieć tak długo na skałach. Matka już tak prędko nie wypuści cię z domu, możesz być pewna! Ale przyjęcie było wspaniałe. Lewisonowie umieją urządzać zabawy, trzeba im to przyznać, chociaż nie powiem, żebym tak bardzo kochała Halinkę. Poprostu poczerniała na twarzy, jak ujrzała ciebie tańczącą z Krzysiem Fordem. Tak samo ta mała czarownica, Elżunia Reese! Cóż to za flirciara!
— Nie uważam, żeby była taką flirciarą, — rzekła Rilla słabym głosem, pociągając nosem z rozpaczą.
— Inaczej będziesz mówić, jak poznasz lepiej mężczyzn, — rzekła Mary tonem dorosłej osoby. — Pamiętaj, że nie należy im wierzyć. Krzyś Ford także potrafi blagować. Trzeba mieć więcej sprytu, moje dziecko.
To matkowanie i moralizatorski ton Mary Vance były nie do zniesienia! Nieznośny również był spacer po kamienistej drodze z pęcherzami na bosych stopach! A jeszcze bardziej nieznośne było uczucie, że się niema chusteczki, wówczas, gdy łzy napływają coraz bardziej do oczu!
— Nie myślę... — wybąkała... — zupełnie o Krzysztofie...
— Nie masz się czego obrażać, mała. Zawsze trzeba przyjmować rady starszych osób. Widziałam, jak wyrwałaś się na wybrzeże z Krzysiem i dość długo tam siedziałaś. Matka twoja nie byłaby zadowolona, gdyby o tem wiedziała.
— Wszystko mamie opowiem... i pannie Oliver... i Władziowi, — wyszeptała Rilla, łkając. — A tyś nie siedziała przez dwie godziny na schodkach z Millerem Douglasem, Mary? Coby pani Elliott na to powiedziała?
— Och, nie mam zamiaru się z tobą kłócić, — zawołała Mary tonem wyższości. — Muszę ci tylko powiedzieć, że mogłabyś z tem wszystkiem zaczekać, aż dorośniesz.
Rilla opuściła głowę, aby ukryć przed Mary płynące po policzkach łzy. Wszystko było popsute, nawet ta romantyczna godzina z Krzysztofem w poświacie księżyca na piaszczystem wybrzeżu — została sprofanowana. Czuła wstręt do Mary Vance.
— Co się znów stało — zawołała zdziwiona Mary. — Czego płaczesz?
— Nogi... tak mnie bolą... — szlochała Rilla, rezygnując ze swej dotychczasowej dumy. Lepiej już było złożyć wszystko na karb pokaleczonych nóg, niż przyznać się do tego, że się cierpi moralnie, że cierpienie to zrodziło się z prostej niechęci do kogoś, lub z tej przyczyny, że przyjaciele przestali się troszczyć o nią.
— Ja myślę, że bolą, — rzekła Mary nieco łagodniej. — Uspokój się. Jak przyjdziemy do domu, dam ci trochę gęsiego smalcu, który Kornelja przechowuje w spiżarni. Taki smalec lepiej robi, niż wazelina. Musisz wysmarować nim nogi przed pójściem do łóżka.
Gęsi smalec zamiast wazeliny! Więc takie miało być zakończenie pierwszego balu, wspomnienie pierwszego adoratora i pierwszego flirtu przy księżycu!
Rilla postanowiła więcej nie płakać i otarłszy łzy, z najwyższą niechęcią, zdecydowała się położyć do łóżka Mary Vance. Na dworze wstawał szarawy świt. Kapitan Josiah dotrzymał słowa i na latarni Czterech Wiatrów o wschodzie słońca powiewała już wielka kolorowa flaga.



ROZDZIAŁ V.
„ODGŁOSY PRZYJŚCIA“.

Rilla zbiegła poprzez rozsłonecznione łąki, ciągnące się za Złotym Brzegiem, do swego ulubionego ustronia w Dolinie Tęczy. Usiadła na omszałym kamieniu wśród paproci, wsparła podbródek na rękach i zawisła wzrokiem na błękitnem nieboskłonie sierpniowego popołudnia, tak błękitnym, tak pełnym spokoju, tak niezmiennym, jakiego nie pamiętała nawet za dawnych lat dzieciństwa.
Pragnęła być sama, podumać, przystosować się, o ile możliwe do nowego świata, do którego została przeniesiona tak nagle, że nie zdołała się nawet opamiętać. Czy mogła to być ta sama Rilla Blythe, która przed sześciu dniami tańczyła w Latarni Czterech Wiatrów, zaledwie przed sześciu dniami? Rilli zdawało się, że przez te sześć dni przeżyła i przemyślała więcej, niż w całem swojem poprzedniem życiu.

Ów wieczór pełen nadziei i lęku, pełen triumfu i rozczarowania, wydawał się jej teraz historją zmierzchłych czasów. Czy to było możliwe, że płakała dlatego, że zapomniano o niej i że musiała iść do domu z Mary Vance? Ach, myślała Rilla ze smutkiem, jakież głupie i bezsensowne były te łzy, a przynajmniej takiemi teraz jej się wydawały. Mogłaby płakać teraz z ważniejszych przyczyn, ale nie zapłacze, nie trzeba. Co to było, co powiedziała matka, gdy pobladłe usta jej drżały, a oczy płonęły jakimś niesamowitym ogniem, jakiego Rilla jeszcze nigdy u niej nie widziała.

„Gdy nasze kobiety tracą odwagę,
Czyż mężczyźni mają również wyzbyć się lęku?“

Tak, to było to. Rilla musi być odważna, jak matka, jak Nan, Flora, która płacze ze śmiejącemi się oczami i mówi:
— Och, gdybym tylko była mężczyzną poszłabym na pewno!
Tylko
gdy oczy zaczynają boleć Rillę, gdy w gardle zaczyna coś dławić, ucieka z domu i kryje się w Dolinie Tęczy na chwilę, aby pomyśleć trochę, aby przypomnieć sobie, że nie jest już więcej dzieckiem, że jest dorosłą kobietą, a kobiety powinny patrzeć niebezpieczeństwu śmiało w oczy. Jak przyjemnie było zostać samej kiedy nikt nie może tego zauważyć, kiedy nie czuje się wokół ludzi, którzy uważają ją za tchórza, gdy dostrzegną w jej oczach mimowolne łzy.
Jak słodko i upojnie pachną paprocie! Jak miękko i tajemniczo falują konary sosen i szemrzą nad nią! Jak przyjemnie dźwięczą dzwoneczki na „Trojgu kochankach“, poruszane lekkim wiaterkiem! Jak pięknie lśni szmaragdowa łąka, przystrojona różnobarwnem kwieciem! Wszystko było takie same, jak widziała już tysiące razy, a jednak cały świat uległ jakiejś zmianie.
— Jakże podła byłam, pragnąc, aby stało się coś strasznego! — myślała. — Och, gdyby wróciły te drogie monotonne, przyjemne dni! Nigdy już, nigdy nic będę na nie narzekała.
Świat Rilli rozpadł się na drobne cząsteczki zaraz nazajutrz po zabawie. Gdy zebrali się wszyscy przy obiedzie na Złotym Brzegu i rozmawiali o wojnie, nagle zadźwięczał telefon. Telefonował ktoś z Charlottetown do Jima. Gdy skończył rozmowę i zawiesił słuchawkę, wrócił do pokoju z rozgorzałą twarzą i błyszczącemi oczami. Zanim jeszcze zdążył wypowiedzieć słowo, twarze matki, Nan i Di pobladły. Co do Rilli — to po raz pierwszy w życiu słyszała wyraźnie bicie własnego serca i uczuła dziwne dławienie w gardle.
— Ojcze, zaciągają ochotników w mieście, — rzekł Jim. — Dwudziestu już się zaciągnęło. Dziś wieczorem i ja się zapiszę.
— Och, mały Jim, — zawołała pani Blythe z rozpaczą. Nie nazywała go tak od wielu lat, od owego dnia, kiedy zapowiedział jej, że przestał być dzieckiem. — Och... nie... nie... mały Jim.
— Muszę, mateczko. Mam słuszność, prawda, ojcze? — zapytał Jim.
Doktór Blythe wstał. Twarz jego była również blada, a głos drżał dziwnie. Lecz doktór Blythe się nie wahał.
— Tak, Jim, tak, jeżeli tak czujesz...
Pani Blythe ukryła twarz w dłoniach. Władek spoglądał ponuro na swój talerz. Nan i Di ściskały się za ręce. Shirley usiłował zachować spokój. Zuzanna siedziała oniemiała nad kawałkiem niedojedzonego pasztetu, leżącego na talerzu. Pasztetu tego nie zjadła już potem, chociaż zdaniem Zuzanny nie zjedzenie wszystkiego, co się ma na talerzu, było obrazą dla reszty towarzystwa. Tym razem Zuzanna nie zdawała sobie sprawy z tego, co czyni.
Jim skierował się znowu do telefonu.
— Muszę zadzwonić na plebanję. Jurek na pewno także będzie chciał pójść.
Na te słowa Nan wydała głośny okrzyk „Och!“ jakby ktoś nóż zatopił w jej sercu, i pośpiesznie wybiegła z pokoju. Di pośpieszyła za nią. Rilla zwróciła się do Władka z niemą prośbą o pomoc, bo on jeden jej pozostał podczas tej ogólnej konsternacji.
— Dobrze, — mówił Jim, tak spokojnie, jakby aranżował jakiś piknik. — Sądziłem, że zechcesz... Tak, dzisiaj wieczorem... O siódmej. Spotkamy się na stacji. Bądź zdrów.
— Pani doktorowo, — rzekła biedna Zuzanna, odsuwając na bok swój talerz z pasztetem, — niech mnie pani obudzi. Nie wiem, czy śnię, czy to wszystko jest prawdą? Czy ten chłopak uczyni tak, jak mówi? Czy naprawdę ma zamiar zapisać się do wojska? Nie wmówicie mi, że w wojsku potrzebne są takie dzieci! To przecież podłość. Chyba pan doktór i pani doktorowa nie pozwolą na to.
— Nie możemy go zatrzymywać, — rzekła pani Blythe zdławionym głosem. — Och, Gilbert!
Doktór Blythe stanął za krzesłem żony i ujął łagodnie jej rękę, spoglądając w szare oczy, które raz tylko jeden widział tak smutne, jak teraz. Obydwojgu przyszła na myśl ta dawna chwila przed laty, w Wymarzonym Domku, gdy mała Joyce umarła.
— Mogłabyś go zatrzymywać, Aniu, gdy inni idą i gdy on uważa, że to jest jego obowiązkiem? Mogłabyś być taką egoistką?
— Nie... nie! Ale... och... nasz najstarszy syn... Przecież jest jeszcze taki młody... Gilbercie... będę się starała być dzielną... teraz nie mogę. To wszystko przyszło tak nagle. Daj mi trochę czasu.
Doktór wraz z żoną wyszedł z pokoju. Wyszedł Jim, wyszedł Władek, a Shirley zabierał się do wyjścia. Rilla i Zuzanna zostały spoglądając na siebie przez stół. Rilla jeszcze nie płakała, była zbytnio ogłuszona, aby móc płakać. Potem nagle ujrzała, że Zuzanna płacze. Zuzanna, w której oczach nigdy nie widziała łez.
— Ach, Zuzanno, czy on naprawdę pójdzie? — zapytała.
— To... to jest takie straszne, — wyszeptała Zuzanna.
Wytarła łzy, poprawiła fartuch i podniosła się.
— Muszę umyć naczynia. Takie rzeczy należy robić codziennie, chociażby ktoś nawet szalał z rozpaczy. Ty nie płacz, maleńka. Jim pójdzie prawdopodobnie, lecz wojna minie zanim go wyślą na front. Bądź dzielna i nie czyń zmartwienia twojej biednej matce.
— W dzisiejszych „Przedsięwzięciach“ pisali, że Lord Kitchener twierdzi, iż wojna potrwa trzy lata, — rzekła Rilla niepewnie.
— Nie znam Lorda Kitchenera, — odparła Zuzanna ze spokojem, — lecz sądzę, że tak samo jest omylny, jak inni ludzie. Ojciec twój mówi, że wojna minie za kilka miesięcy, a ja bardziej jemu wierzę, niż jakiemuś tam Lordowi. Bądźmy więc spokojni i ufajmy Wszechmocnemu.
Jim i Jurek wyjechali tego wieczoru do Charlottetown, a w dwa dni później wrócili w mundurach. Całe Glen było podniecone z tego powodu. Życie na Złotym Brzegu stało się nagle nerwowe, pełne podniecenia i niepokoju. Pani Blythe i Nan zachowały nadspodziewany spokój i uśmiechały się nawet. Pani Blythe z panną Kornelią zaczęły organizować Czerwony Krzyż. Doktór i pan Meredith werbowali mężczyzn do Komitetu Patriotycznego. Rilla po pierwszem wrażeniu, zaczęła orientować się w sytuacji, chociaż w głębi serca czuła dotkliwy ból. Jim imponująco wyglądał w swym uniformie. Przyjemnie było pomyśleć, że młodzież kanadyjska tak śpiesznie odpowiedziała na zew swojej ojczyzny. Rilla nosiła głowię wysoko i zgóry spoglądała na dziewczęta, których bracia do wojska się nie zaciągnęli. W pamiętniku swoim zapisała:
„Uczynił to, co i jabym uczyniła, gdybym była chłopcem“.
Na pewno myślala tak, jak pisała. Gdyby była chłopcem, poszłaby również! Na ten temat nie miała żadnych wątpliwości.
Zastanawiała się nad tem, czy bardzo podłe było z jej strony uczucie radości, że Władek nie jest jeszcze zupełnie zdrów i nie może pójść do wojska.
„Nie przeżyłabym tego, gdyby Władzio się zaciągnął,“ pisała. „Bardzo kocham Jima, ale Władek jest dla mnie czemś więcej, najukochańszą istotą na świecie i na pewno umarłabym, gdyby poszedł. Zdaje się być taki zmieniony w ostatnich dniach. Prawie, że nie rozmawia ze mną. Sądzę, że chciałby pójść i źle się czuje, że to jest niemożliwe. Nie odprowadził nawet Jima i Jurka. Nigdy nie zapomnę wyrazu twarzy Zuzanny, gdy Jim przyjechał do domu w mundurze. Skrzywiła się dziwnie i uczyniła taki grymas, jakby miała płakać.
— Wyglądasz prawie, jak dorosły mężczyzna, Jim, — powiedziała tylko.
Jim zaśmiał się. Wiedział, że Zuzanna zawsze traktuje go, jak dziecko.
„Wszyscy byli zajęci, oprócz mnie, a chciałabym mieć coś do roboty, chociaż nie wiem, co to by być mogło. Mama, Nan i Di są ciągle zajęte, a ja spaceruję po domu, jak samotny duch. Najbardziej boli mnie to, że mama i Nan uśmiechają się, choć w gruncie rzeczy w oczach mają łzy. W oczach mamy nie widać już tych dawnych ogników. Mam wrażenie, że i ja nie powinnam teraz śmiać się, że mój śmiech jest okrucieństwem. A tak trudno wstrzymać mi się od śmiechu, chociaż Jim idzie do wojska. Ale wówczas nawet, gdy śmieję się nie jestem wesoła, jak byłam dawniej. Istnieje coś, co mnie boli, szczególnie wówczas, gdy budzę się w nocy. Wtedy płaczę, bo lękam się, że Lord Kitchener ma słuszność, że wojna potrwa kilka lat i że może Jim... ale nie, nie napiszę tego. Gdybym napisała to jeszcze mogłoby się stać naprawdę. Któregoś dnia Nan powiedziała:
„Nie może już być u nas tak, jak było przedtem.
„Uczułam dziwny bunt. Dlaczego nie może być tak samo znowu, gdy wszystko minie i Jim i Jurek wrócą z wojska? Będziemy wszyscy szczęśliwi i weseli, a te dni straszne wydadzą nam się tylko przykrym snem.
„Przybycie poczty jest najważniejszą chwilą dnia. Ojciec chwyta gazetę, czego nigdy przedtem nie robił, a cała rodzina otacza go, czytając zdaleka nagłówki podawanych wiadomości. Zuzanna twierdzi, że nie wierzy gazetom, lecz zawsze podchodzi do drzwi kuchni, przysłuchując się, a potem odchodzi, kiwając głową. Jest strasznie zagniewana ostatnio, lecz gotuje wszystkie te potrawy, które Jim lubi najbardziej i nie czyni awantur, gdy zastaje Wtorka na swem łóżku w alkowie, na kołdrze haftowanej jeszcze przez panią Małgorzatę Lynde.
„Wszechmocny tylko wie, gdzie twój pan będzie spoczywał ty biedne nieme stworzenie, — mówiła zdejmując go delikatnie z łóżka.
„Nigdy w ten sposób nie zwracała się do Doca. Mówi, że gdy zobaczyła Jima w mundurze, Doc odrazu zmienił się w Mr. Hyde‘a i dopiero wówczas okazał się takim, jakim jest w istocie. Zuzanna jest strasznie zabawna, ale poczciwa z niej staruszka. Shirley powiada, że jest ona półaniołem, a ta druga połowa, to dobra kucharka. Ale Shirley jest jedynym z nas wszystkich, którego Zuzanna nie łaje.
„Flora Meredith jest nadzwyczajna. Mam wrażenie, że ona i Jim są naprawdę zaręczeni. Flora chodzi po domu z błyszczącemi oczami, lecz uśmiech jej jest jakiś dziwny, taki sam, jak uśmiech mamy. Wątpię, czy ja potrafiłabym być taka dzielna, gdybym miała narzeczonego, który poszedł na wojnę. Przykro jest jeżeli się ma na wojnie brata. Bolcio Meredith płacze całemi nocami, jak mówi pani Meredith, gdy słyszy, że Jim i Jurek poszli do wojska. Chciałby wiedzieć, czy „KK“, to znaczy „Król Królów“. Strasznie miły z niego dzieciak. Ogromnie go kocham, chociaż naogół dzieci nie lubię. Wcale nie lubię dzieci, a jak przyznaję się do tego, to ludzie patrzą na mnie, jakbym palnęła jakieś wielkie głupstwo. Nie lubię i koniec, jestem szczera. Mogę patrzeć na ładne czyste dziecko, siedzące u kogoś na ręku, ale wolę go nie dotykać, bo nie mam do tego żadnego pociągu. Gertruda Oliver powiada, że ona czuje to samo. (Gertruda jest najbardziej szczerą osobą, jaką znam. Ona nigdy nie udaje). Twierdzi, że dzieci męczą ją, a gdy są już takie duże, że umieją mówić, to przecież przestają być dziećmi. Mama, Nan i Di szalenie lubią dzieci i uważają mnie za anormalną dlatego, że ich nie lubię.
„Krzysztofa nie widziałam od owej nocy podczas balu. Był tutaj pewnego wieczoru po powrocie Jima, ale mnie wtedy w domu nie było. Wątpię, czy wspominał o mnie wogóle, bo nikt mi o tem nic nie mówił, a ja oczywiście nie pytałam. Wcale nie dbam o niego. To wszystko w tej chwili nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Najważniejsze jest to, że Jim zapisał się na ochotnika do służby czynnej i za kilka dni ma pojechać do Valcartier. Mój wielki, wspaniały brat Jim! Och, jaka ja jestem z niego dumna!
„Przypuszczam, że Krzysztof teżby się zaciągnął, gdyby nie jego noga. Sądzę, że to jest przeznaczenie. Przecież Krzysztof jest jedynakiem i matka martwiłaby się bardzo, gdyby poszedł. Jedynacy nigdy nie powinni myśleć o wojsku!“
Władek wolnym krokiem szedł doliną z głową opuszczoną i założonemi wtył rękami. Ujrzawszy Rillę cofnął się, lecz po chwili skierował się w jej stronę.
— Rilla ma Rilla, o czem myślisz?
— Wszystko się tak zmieniło. Władziu, — rzekła Rilla w zamyśleniu. — Nawet ty... ty także jesteś zmieniony. Tydzień temu wszyscy byliśmy tacy szczęśliwi... a... a teraz poprostu zupełnie się znaleźć nie mogę. Ginę w tym chaosie.
Władek usiadł na pobliskim kamieniu i ujął małą delikatną rączkę Rilli.
— Obawiam się, że nasz stary świat się skończył, Rillo. Stanęliśmy w obliczu tego faktu.
— Tak strasznie jest myśleć o Jimie, — szeptała Rilla. — Czasami zapominam na krótką chwilę, co to wszystko znaczy i czuję się dziwnie dumna... a potem przychodzi to na mnie znowu, jak zimny wiatr.
— Zazdroszczę Jimowi, — rzekł Władek ponuro.
— Zazdrościsz! Och, Władziu, ty... ty nie chciałbyś iść?
— Nie, — rzekł Władek, patrząc przed siebie na pobliską ukwiecioną łąkę, — nie, nie chciałbym iść. W tem właśnie całe zmartwienie. Rillo, ja się boję pójść. Jestem tchórzem.
— Nieprawda! — wybuchnęła Rilla z gniewem. — Każdyby się lękał. Mógłbyś przecież... mógłbyś zostać zabity.
— Nie zważałbym na to, gdyby to nie bolało, — wymamrotał Władek. — Wątpię, czy boję się śmierci samej... Boję się bólu, który jest przedtem... Umrzeć nie byłoby tak strasznie, ale cierpieć! Rillo, zawsze się bałem choroby, wiesz o tem. Nie mogę tego opanować... drżę na samą myśl, że jakaś kula mogłaby mnie ranić... że mógłbym stracić wzrok. Rillo, nie mogę nawet myśleć o tem. Być ślepym... nie widzieć świata... nie widzieć księżyca nad przystanią Czterech Wiatrów... gwiazd, mrugających z poza drzew... połysku wody w zatoce. Powinienem pójść... powinienem mieć tę ochotę, lecz nie mam. Nienawidzę myśli o tem i wstydzę się... strasznie się wstydzę.
— Ależ, Władziu, przecież i tak nie mógłbyś pójść, — rzekła Rilla z żalem. Przejęta była nowym strachem, że Władek jednak zdecyduje się zaciągnąć do wojska. — Nie jesteś jeszcze zupełnie zdrowy.
— Owszem, jestem. Czuję się zupełnie dobrze. Wiem doskonale, że zdam egzaminy. Wszyscy myślą, że nie jestem jeszcze dość silny, a ja się osłaniam tem mniemaniem. Chciałbym... chciałbym być dziewczyną, — zakończył Władek z wybuchem namiętnej goryczy.
— Nawet, gdybyś był zupełnie zdrowy, to i takbyś nie poszedł, — szlochała Rilla. — Coby mama zrobiła? Ona i tak strasznie się martwi o Jima. Nie przeżyłaby tego, gdybyście obydwaj poszli.
— Och, nie martw się, nie pójdę. Powiadam ci, że się boję... boję. Sam nie chcę myśleć o tem. Tobie jednej o tem mówię, nikomubym się nie zwierzył. Nawet Nan i Di na pewnoby mnie nie zrozumiały. Nienawidzę tego wszystkiego, strachu, bólu i okrucieństwa. Wojna nie jest paradą pięknych uniformów. Wszystko, co czytałem o wojnie przejmowało mnie wstrętem. Leżę w nocy z otwartemi oczami i widzę te wszystkie okropności, widzę krew, walkę i całą ohydę tego wszystkiego. Jestem poprostu chory, myśląc o tem, myśląc, że mógłbym naprzykład zanurzyć bagnet w piersi innego żołnierza. — Władek zadrżał przy tych słowach — Myślę o tych wszystkich rzeczach i jestem pewien, że Jim i Jurek nigdy o nich nie myślą. Śmieją się i mówią o „zniszczeniu Hunnów“! Poprostu szaleję, patrząc na ich mundury. A oni myślą, że przykro mi jest dlatego, że pójść nie mogę.
Władek zaśmiał się z goryczą, nie jest rzeczą przyjemną czuć się samemu tchórzem. Rilla otoczyła ramionami jego szyję. Była taka szczęśliwa, że on nie pójdzie, bo jeszcze przed sekundą myśl o tem przejmowała ją lękiem. I tak przyjemnie było posiadać zupełne zaufanie Władka, który opowiadał jej o takich rzeczach, o jakich nigdyby nie mówił nawet Di. Nie czuła się już teraz taka samotna i nikomu niepotrzebna.
— Nie gardzisz mną, Rilla ma Rilla? — zapytał Władek w zamyśleniu. Widocznie zależało mu na tem, aby Rilla nim nie pogardzała, może zależało mu nawet więcej, niż gdyby gardziła nim Di. Dopiero teraz zorientował się, jak bardzo kochał swą siostrzyczkę, jak bardzo lubił jej rozumne oczy i smutną dziewczęcą twarz.
— Nie, Władziu. Przecież setki ludzi myśli tak samo, jak ty. Znasz ten wiersz Szekspira, w którym mówi: „Odważnym człowiekiem nie jest ten, kto nie odczuwa strachu“.
— Nie, ale jest ten „którego szlachetna dusza swój strach pokonuje“. Ja nie czynię tego. Nie możemy pochwalać tego, Rillo. Jestem tchórzem.
— Nieprawda. Pamiętasz, jak dzielnie walczyłeś przed paru laty z Danem Reese?
— Jeden dowód odwagi nie starczy na całe życie.
— Władziu, słyszałam raz, jak ojciec mówił, że najbardziej się martwi o to, iż ty posiadasz taką wrażliwą naturę i żywą wyobraźnię. Teraz dopiero rozumiem, co miał na myśli. Otóż ty wyczuwasz rzeczy, zanim jeszcze one przychodzą, wyczuwasz je sam, jeżeli nie możesz im się oprzeć, schodzisz z drogi. Nie potrafię wytłumaczyć tego dokładnie, ale doskonale rozumiem samo znaczenie. W każdym razie nie jest to nic takiego, czegoby należało się wstydzić. Gdy ty i Jim poparzyliście sobie ręce jak zapaliła się trawa na pagórku, dwa lata temu, to Jim więcej narzekał na ból, niż ty. A na tę obrzydliwą wojnę to i bez ciebie dosyć chłopców pójdzie, zresztą ona nie będzie trwała długo.
— Chciałbym w to wierzyć. Ale nadeszła pora kolacji, Rillo. Chodźmy lepiej, chociaż ja i tak nic jeść nie będę.
— Ja także nic do ust nie wezmę. Pozwól mi tu z sobą zostać, Władziu. Tak przyjemnie z kimś pogadać o tem wszystkiem. Oni wszyscy myślą, że ja jeszcze jestem dzieckiem i nic nie rozumiem.
Siedzieli więc tak we dwoje w starej dolinie, do chwili, kiedy zabłysła pierwsza gwiazda na niebie i gdy zmrok począł otaczać swemi ramionami wszystko wokoło. Był to jeden z tych wieczorów, które Rilla zaliczała do najprzyjemniejszych w swem życiu. Po raz pierwszy wówczas Władek rozmawiał z nią nie jak z dzieckiem, tylko, jak z kobietą dorosłą. Uspokajali i wspomagali się wzajemnie. Władek przy końcu tego wieczoru doszedł do wniosku, że wojna nie była tak straszna, a Rilla odczuwała niezwykłe zadowolenie mogąc go pocieszyć. Była jednak komuś potrzebna na świecie.
Gdy wrócili na Złoty Brzeg zastali gości siedzących na werandzie. Z plebanji przyszli państwo Meredith, a z odległej farmy państwo Douglas. Kuzynka Zofja była również i siedziała w drzwiach jadalni razem z Zuzanną. Pani Blythe, Nan i Di nie było w domu, lecz był za to dr. Blythe i dr. Jekyll, który zajął swe zwykle miejsce, na górnym stopniu werandy. Oczywiście wszyscy rozmawiali o wojnie z wyjątkiem dr. Jekylla, który posiadał własne zmartwienia i spoglądał w przestrzeń z taką zadumą, jak tylko koty to potrafią. W ostatnich dniach, gdy się zebrało dwoje ludzi, to musieli koniecznie rozmawiać o wojnie, a stary Hieronim Sandy z za Portu mówił o niej nawet sam ze sobą, nie pozostawiając suchej nitki na Kaiserze. Władek wymknął się szybko, nie chcąc, aby go dostrzeżono, Rilla zaś siadła na schodkach werandy, wdychając zapach kwiatów, płynący z ogrodu. Wieczór był chłodny, księżycowy i spokojny. Czuła się dzisiaj o wiele szczęśliwsza, niż podczas dni ostatnich. Nie męczyła jej już myśl, że Władek zaciągnie się do wojska.
— Sambym poszedł, gdybym był o dwadzieścia lat młodszy, — krzyczał Norman Douglas. Norman zawsze krzyczał w chwilach podniecenia. — Dopiero pokazałbym Kaiserowi! Czy nie mówiłem zawsze, że to jest piekło? Oczywiście, że piekło tuzin piekieł, setki piekieł, wszędzie, gdzie dosięgnie ręka Kaisera.
— Wiedziałam, że ta wojna wybuchnie, — rzekła pani Normanowa z triumfem. — Wiedziałam, że szybko nastąpi. Mogłabym powiedzieć tym wszystkim głupim Anglikom, co ich czeka. Mówiłam ci, Johnie Meredith, jeszcze kilka lat temu, co nam szykuje Kaiser, a tyś nie chciał wierzyć. Twierdziłeś, że wojny już nie będzie. I kto miał rację? Ty, czy ja? Powiedz?
— Miałaś rację, przyznaję, — rzekł pan Meredith.
— Teraz za późno jest przyznawać, — zawołała pani Normanowa, potrząsając głową, jakby chciała pouczyć Johna Mereditha, że gdyby przyznał jej słuszność wcześniej, to na pewnoby wojny wcale nie było.
— Dzięki Bogu, flota angielska jest przygotowana, — wtrącił doktór.
— Całe szczęście, — potaknęła pani Normanowa. — Anglicy przygotowywali się oddawna.
— A jednak znaleźli się w bardzo przykrej sytuacji, — dorzuciła kuzynka Zofja ze smutkiem. — Nie chcę prorokować, ale bardzo się boję.
— Ktoś mógłby przypuścić, że Anglja przegrała już wojnę, moja Zofjo, — zawołała Zuzanna. — Poglądy twoje nigdy nie zgadzają się z moimi. Według mnie flota angielska pobije Niemcy na kwaśne jabłko i wyjdziemy z tej całej wojny bez szwanku.
Zuzanna wypowiedziała te słowa, jakby chciała raczej siebie, niż innych przekonać. Posiadała własny zapas domowej filozofji, którą kierowała się w życiu, lecz nie przejmowała się specjalnie opowiadaniami o zdarzeniach dni ostatnich. Bo cóż przyzwoita, ciężko pracująca, prezbiterjańska stara panna z Glen St. Mary mogła mieć wspólnego z wojną, która się toczyła w odległości tysiąca mil? Zuzanna czuła, że wojna ta nie może pod żadnym względem zaważyć na jej losach.
— Armja angielska usadzi Niemców, — wrzeszczał Norman. — Zaczekajmy tylko, aż wyjdzie do pierwszej linji frontu, wówczas Kaiser zrozumie, że wojna jest czemś innem od galowej parady w Berlinie.
— Anglja nie ma wielkiej armji. — rzekła pani Normanowa z pastorem. — Nie patrz tak na mnie, Norman. Twoje spojrzenie nie stworzy żołnierzy. Sto tysięcy ludzi jest niczem w porównaniu z milionami Niemców. To będzie dla nich poprostu jeden łyk.
— Ale, jak będą chcieli ich połknąć, to się udławią, — zawołał Norman ze złośliwym uśmiechem. — Niemcy połamią sobie na nich zęby. Przyznasz chyba, że jeden żołnierz angielski starczy za dziesięciu cudzoziemców. Sam dałbym sobie radę z tuzinem wrogów, gdyby nawet ręce mi związano.
— Słyszałam, — wtrąciła znów Zuzanna, — że stary pan Pryor nie wierzy w tę wojnę. Podobno twierdzi, że Anglja przystąpiła do wojny tylko dlatego, że zazdrościła Niemcom, ale w gruncie rzeczy wcale się nie troszczy o to, co się z Belgją stanie.
— Nie do uwierzenia, żeby dorosły człowiek mógł wypowiadać takie brednie, — zawołał Norman. — Nie słyszałem coprawda, jak mówił o tem, ale gdybym słyszał, „Księżycowy Brodacz“ popamiętałby mnie na całe życie. Moja sympatyczna krewna, Kitty Alec także coś mówiła na ten temat. Całe szczęście, że nie do mnie. Ludzie wiedzą, że w mojej obecności nie można prowadzić takich idiotycznych rozmów. Na pewno kości jej ucierpiałyby na tem bardzo, gdybym podobne słowa usłyszał.
— Lękam się, że ta wojna zesłana została jako kara za nasze grzechy, — rzekła kuzynka Zofja, załamując ręce, a potem rozpościerając je uroczyście na brzuchu. — Świat jest podły, a czasy coraz gorsze.
— Siedzący tutaj pastor jest, zdaje się, tego samego zdania, — ironizował Norman. — Prawda, pastorze? Zdaje się, że ten mniejwięcej temat poruszyłeś w swojem ostatniem kazaniu: „Bez przelewu krwi nie istnieje odpuszczenie grzechów“. Ja tam nie zgadzam się z tobą i chciałem wbiec na ambonę, aby ci zaprzeczyć, tylko, że Helena mnie powstrzymała. Nie przeszkadzam już pastorom w kazaniu od chwili, gdy się ożeniłem.
— Bez przelewu krwi nie może zajść żadna zmiana, — rzekł pan Meredith swoim łagodnym sennym głosem, który tak ujmował jego słuchaczy. — Wszystko, jak mi się zdaje, ponieść musi jakieś poświęcenie. Nasza rasa znaczyła każdy swój krok dotkliwym bólem i krwią, a teraz cały potok tej krwi zaleje świat. Nie, pani Crawford, nie sądzę, żeby wojna była zesłana jako kara za nasze grzechy. Jest ona raczej podatkiem, który musi spłacić ludzkość, podatkiem za lepsze czasy, których my może nie dożyjemy, ale dożyją tych czasów nasze dzieci.
— A gdyby Jurek został zabity, czy mówiłbyś tak samo? — indagował Norman, który zazwyczaj nie owijał niczego w bawełnę i nie liczył się z uczuciami ludzkiemi. — Nie gniewaj się na mnie, Heleno. Chciałem się tylko przekonać, czy pastor istotnie tak myśli, jak mówi.
Twarz pana Mereditha zasępiła się. Przeżywał straszne męki owej nocy, gdy Jim i Jurek pojechali do miasta. Mimo to jednak odpowiedział spokojnie.
— Cokolwiekbym czuł wtedy, nie zmieni to mojej wiary, mojej pewności, że kraj, którego synowie gotowi są poświęcić własne życie, zdobędzie nowe szczęście dzięki ich poświęceniu.
— Więc wierzysz w to, pastorze. Ja tam zawsze mogę powiedzieć to, co myślę. Posiadam już taki dar od urodzenia. Dlatego pewnie zawsze toczyłem wojnę z wszystkiemi pastorami! Co do ciebie to nigdy mi się nie zdarzyło zauważyć, abyś mówił to, czego nie myślisz. I dlatego chodzę znowu do kościoła. Ale teraz wpadnę na chwilę do Adolfa Crawforda. Zostańcie z Bogiem.
— Stary poganin! — mruknęła Zuzanna, gdy Norman wyszedł. Nie troszczyła się o to, czy Helena Douglas słyszała jej słowa. Zuzanna częstokroć zastanawiała się nad tem, dlaczego jakiś piorun z nieba nie trafi Normana Douglasa wówczas, gdy napastuje on księży. Najdziwniejszą rzeczą było to, że pan Meredith naprawdę szczerze lubił swego szwagra.
Rilla wołałaby, aby mówiono o czemś innem, nie o wojnie. Od tygodnia nie słyszała innego tematu i ciągłemi rozmowami o wojnie była już nieco zmęczona. Teraz, kiedy opuścił ją lęk, że Władek zechce zaciągnąć się do wojska, rozmowa o wojnie zaczynała ją naprawdę niecierpliwić. Z głębokiem westchnieniem pocieszała się w duchu, że rozmowy te potrwają jeszcze najwyżej trzy, cztery miesiące.

ROZDZIAŁ VI.
ZUZANNA, RILLA I PIES WTOREK.

Obszerny salon na Złotym Brzegu zarzucony był gazą i szarpiami. Przyszła wiadomość z Głównego Zarządu Czerwonego Krzyża o zapotrzebowaniu na bandaże i materjały opatrunkowe. Nan, Di i Rilla pracowały gorączkowo. Pani Blythe z Zuzanną zajęte były na górze w pokoju chłopców pakowaniem drobiazgów Jima. Nazajutrz rano miał wyjechać do Valcartier, więc musiał mieć wszystko przygotowane.
Rilla po raz pierwszy w życiu darła szarpie. Gdy nadeszła wiadomość, że Jim musi wyjechać, Rilla pobiegła do Doliny Tęczy, aby się wypłakać, poczem wróciła do domu i weszła do pokoju matki.
— Mateczko, chciałabym coś robić. Jestem dziewczyną i nie mogę pójść na wojnę, lecz muszę coś robić, chociaż w domu, aby pomóc naszej armji.
— Przysłali płótno na szarpie, — rzekła pani Blythe. — Mogłabyś pomóc Nan i Di. A poza tem, Rillo, nie uważasz, że mogłabyś zorganizować Młody Czerwony Krzyż wśród swoich rówieśniczek? Sądzę, że chętniej będą pracować same, niż w towarzystwie starszych pań.
— Ależ, mateczko, ja nigdy takich spraw nie załatwiałam.
— Dużo jeszcze będzie takich rzeczy w najbliższych miesiącach, których nikt z nas nigdy nie załatwiał, Rillo.
— Dobrze, — zamyśliła się Rilla, — postaram się, mateczko, ale musisz mi powiedzieć jak mam zacząć. Myślałam nad tem długo i doszłam do wniosku, że powinnam być dzielna, odważna i poświęcająca się, jak wy wszystkie.
Pani Blythe nie wyśmiała postanowienia Rilli. Możliwe, że trudno jej było zdobyć się na uśmiech, albo też uważała, że i Rilla mogłaby zdziałać coś pożytecznego. Tak więc Rilla darła szarpie i w myśli organizowała Młody Czerwony Krzyż. Radowała się tem, że jednak i ona będzie się mogła na coś przydać. Taka organizacja mogła być całkiem ciekawa, ale kto będzie prezeską? W każdym razie nie ona. Starsze dziewczęta nie będą się chciały zgodzić. Może Irena Howard? Ale Irena naogół nie była lubiana, chociaż zasługiwała na to. Maniusia Drew? Nie. Maniusia była zbyt roztrzepana. Na pewno zgadzałaby się we wszystkiem z każdą z członkiń. Najlepsza będzie Basia Mead, spokojna, taktowna, ona jest stanowczo wymarzonym typem na prezeskę. Una Meredith mogłaby być skarbniczką, a jeżeli zechcą to wybiorą Rillę na sekretarkę. Trzeba będzie zebrać pokaźną ilość członkiń. Odbywać się będą zebrania, bez jakichkolwiek poczęstunków. Rilla wiedziała, że na ten temat będzie musiała stoczyć walkę z Olą Kirk. Książeczka rachunkowa Rilli opatrzona będzie na wierzchu czerwonym krzyżem, a jak byłoby pięknie, gdyby każda z członkiń miała odpowiedni uniform, skromny, ale gustowny i oczywiście wszystkie ukazywałyby się w uniformach na wszelkiego rodzaju zebraniach, koncertach i przyjęciach towarzyskich.
— Przyszyj ten kawałek bandaża, aby był dłuższy, — rzekła Di.
Rilla sięgnęła po igłę i przyszło jej na myśl, że strasznie nie lubi szyć. Organizowanie Młodego Czerwonego Krzyża stanowczo było czemś o wiele ciekawszem.
Pani Blythe mówiła na górze w pokoju chłopców:
— Zuzanno, czy pamiętasz ten dzień, kiedy Jim po raz pierwszy podniósł maleńkie rączki i zawołał na mnie „mama“, było to pierwsze słowo, jakie w swem życiu wypowiedział?
— Wszystko, co nasze kochane maleństwo mówiło pamiętać będę do śmierci, — odparła Zuzanna wzruszona.
— Zuzanno, przypominam sobie wyraźnie tę noc, kiedy płakał, wzywając mnie do siebie. Miał wtedy zaledwie kilka miesięcy. Gilbert prosił, abym nie podchodziła do kołyski i nie rozpieszczała dziecka. Ja jednak poszłam, wzięłam go na ręce, a on opasał moją szyję swemi małemi rączętami. Zuzanno, gdybym wtedy tego nie uczyniła, owej nocy przed dwudziestu laty, gdybym nie utuliła mego dziecięcia, z pewnością nie mogłabym tak odważnie oczekiwać jutra.
— Nie wiem, czy tak odważnie to jutro zniesiemy, pani doktorowo, ale to nie będzie przecież ostateczne pożegnanie. Z pewnością wróci na urlop, przed wyjazdem zagranicę, prawda?
— Mam nadzieję, ale nie jestem pewna. Wolę sobie wmówić, że urlopu nie dostanie, aby później nie mieć rozczarowań. Zuzanno, jestem gotowa pożegnać jutro mego chłopca z uśmiechem. Niechaj nie zabiera ze sobą wspomnienia, że ma słabą matkę, która nie posiada ani odrobiny odwagi i która jemu odwagę odbiera. Mam nadzieję, że nikt z nas nie będzie płakał.
— Ja nie będę płakać, pani doktorowo, może pani być pewna, ale czy zdobędę się na uśmiech — nie wiem, to zależy od Wszechmogącego. Znajdzie się miejsce na te owoce i na placek? Przecież nasz kochany chłopak nie może umrzeć z głodu, a może w tym Quebecu nie będą mieli nic do jedzenia. Wszystko się jakoś zmieniło tak odrazu, nieprawdaż? Nawet stary kot na plebanji zdechł wczoraj. Wyzionął ducha o dziesiątej wieczorem, a opowiadano mi, że Bolcio jest zrozpaczony.
— Już najwyższy czas, żeby życie zakończył. Musiał mieć najmniej piętnaście lat. Od śmierci ciotki Marty był dziwnie smutny.
— Nie rozpaczałabym tak bardzo, pani doktorowo, gdyby ta bestja Hyde zdechła. Od czasu, jak Jim przyjechał do domu w mundurze, kocisko było stale Mr. Hyde‘em, to nie jest dobry znak. Ale co biedny Wtorek zrobi, jak Jim wyjedzie. Biedactwo patrzy za Jimem, jak człowiek. Ta walizka jest już zapakowana, pani doktorowo, więc teraz pójdę nadół, aby przygotować kolację. Chciałabym wiedzieć, kiedy znów będę gotowała coś dla Jima, ale, niestety, nikt z nas tego przewidzieć nie może.
Jim Blythe i Jurek Meredith wyjechali nazajutrz rano. Był to ponury dzień deszczowy i ciężkie chmury wisiały ołowiem na niebie. Mimo to jednak wszyscy mieszkańcy Glen, Czterech Wiatrów, Portu i Górnego Glen, z wyjątkiem „Księżycowego Brodacza“, odprowadzali chłopców. Rodziny Blythe‘ów i Meredithów utrzymywały się jakoś w nastroju. Nawet na twarzy Zuzanny, co widocznie zdziałał Wszechmogący, jaśniał uśmiech, który prawdopodobnie był bardziej bolesny od łez. Flora i Nan były bardzo blade, ale ogromnie spokojne. Rilla myślała w duszy, że byłoby wszystko dobrze, gdyby nie to dziwne dławienie w gardle i drżenie ust. Pies Wtorek był także na dworcu. Jim chciał się pożegnać z nim na Złotym Brzegu, lecz Wtorek patrzał nań tak wymownie, że wreszcie Jim pozwolił pójść mu na dworzec. Kręcił się wciąż koło nóg Jima i obserwował każdy ruch swego ukochanego pana.
— Nie mogę znieść spojrzenia tego psa, — rzekła pani Meredith.
— Zwierzęta często mają więcej rozsądku, niż ludzie — odezwała się Mary Vance. — Czyśmy kiedyś przypuszczali, że przeżywać będziemy taki dzień? Przez całą noc myślałam o wyjeździe Jima i Jurka. Mam wrażenie, że obydwaj są bardzo niespokojni. Miller też wbił sobie w głowę, że musi pójść, ale szybko wytłumaczyłam mu ten zamiar, jak zresztą wszystko potrafię mu wytłumaczyć. Jedyna osoba, która się ze mną zgadza pod tym względem to Kitty Alec. Rillo, jest także Krzysztof.
Rilla wiedziała, że Krzysztof był na dworcu. Widziała już go w owej chwili, kiedy wyskakiwał z powozika Leona Westa. Teraz podszedł do niej z uśmiechem.
— Widzę, że pozujesz na poświęcającą się siostrę. Cóż za tłumy na stacji! Ja także wyjeżdżam za parę dni.
Powiało na Rillę dziwne uczucie nagłego osamotnienia, którego nie uczuwała nawet wówczas, gdy dowiedziała się o wyjeździe Jima.
— Jakto? Przecież masz jeszcze miesiąc wakacyj.
— Tak, ale nie mogę sterczeć w Czterech Wiatrach i bawić się wówczas, gdy na świecie dzieją się takie rzeczy. Pojadę do Toronto, gdzie będę mógł coś robić bez uszczerbku dla swojej chorej nogi. Gdy patrzę na Jima i Jurka, zazdrość we mnie wzbiera. Wy dziewczęta odważne jesteście, nie płaczecie, nie okazujecie swej rozpaczy. Dzięki temu chłopcy wyjadą z dobrem wrażeniem. Mam nadzieję, że Polcia z matką tak samo się zachowają, jak przyjdzie na mnie kolej.
— Och, Krzysiu, nim twoja kolej przyjdzie, wojna już dawno minie.
O! Znowu zasepleniła. Druga ważna chwila w jej życiu zepsuta! Taki już był jej los. Chociaż w gruncie rzeczy nie miało to wielkiego znaczenia. Krzysztof już odszedł i rozmawiał teraz z Elżunią Reese, która o siódmej rano miała na sobie suknię balową i płakała, jak małe dziecko. Czego właściwie Elżunia płacze? Przecież nikt z Reese‘ów nie poszedł na wojnę. Rilli także zbierało się na płacz, ale wiedziała, że nie powinna. Co ta obrzydliwa stara pani Drew mówiła mamie?
— Nie pojmuję, jak pani może to przeżyć, pani Blythe. Jabym nie przeżyła tego, gdyby chodziło o mego biednego chłopca.
A mama, och, mama zawsze potrafiła zachować spokój! Jakże pięknie błyszczały jej szare oczy na tle bladej twarzy.
— Byłoby jeszcze gorzej, pani Drew. Muszę mu dodać odwagi.
Pani Drew nie rozumiała, lecz Rilla wiedziała o co mamie chodzi. Podniosła w górę głowę. Trzeba bratu dodać odwagi.
Rilla znalazła się nagle sama i mimowoli poczęła się przysłuchiwać rozmowom różnych ludzi, spacerujących po peronie.
— Mówiłam Markowi, aby zaczekał, aż będą powoływali starszych mężczyzn. Gdyby werbowali ten rocznik, na pewno pozwoliłabym mu iść, — mówiła pani Pawłowa Burr.
— Myślę, że najlepiej będzie obramować górę aksamitem. — zastanawiała się Basia Clow.
— Lękam się spojrzeć na mego męża, bo z twarzy jego mogę wyczytać, że także pragnie się zaciągnąć do wojska, — szeptała młoda mężatka z za Portu.
— Jestem przerażona, — rzekła bojaźliwie pani Jimowa Howard, — jestem przerażona, że Jim zechce się zaciągnąć i boję się, z drugiej strony, że może stracić przeze mnie do tego ochotę.
— Wojna zakończy się na Boże Narodzenie, — mówił Joe Vickers.
— Niechaj narody europejskie walczą z sobą, — zaperzał się Adam Reese.
— Jak był małym chłopcem, nieraz dostawał ode mnie baty, — wrzeszczał Norman Douglas, mając prawdopodobnie na myśli jednego z młodych ochotników. — Tak, panie, biłem go, ile sił starczyło, a teraz jaki zuch z niego.
— Egzystencja Państwa Brytyjskiego znajduje się w bardzo ryzykownej sytuacji, — dowodził pastor Metodystów.
— Jednakże mundury mają specjalny urok, — wzdychała Irena Howard.
— Wojna ta jest raczej wojną handlową i nie warto, aby Kanadyjczycy przelewali swą młodą krew, — twierdził jakiś nieznajomy z hotelu.
— Blythe‘owie przyjmują to wyjątkowo spokojnie, — uśmiechała się Kasia Drew.
— Młodzież żądna jest przygód, — charkotał Natan Crawford.
— Mam bezwzględne zaufanie do Kitchenera, — mówił doktór z za Portu.
— „Daleka, daleka droga prowadzi do Tipperary“, — mruczał Ryszard Mac Allister.
W ciągu tych dziesięciu minut Rilla przechodziła uczucie gniewu, wesołości, smutku, rozpaczy i zadowolenia. Och, jacy ludzie są zabawni! Jak mało rozumieją. „Przyjmują to wyjątkowo spokojnie“, istotnie, bo nawet Zuzanna przez całą noc oka nie zmrużyła! Kasia Drew zawsze była wiedźmą.
Rilla miała wrażenie, że męczy ją jakaś senna zmora. Tak, ci sami ludzie jeszcze przed trzema tygodniami mówili o urodzaju, cenach i miejscowych plotkach.
Nadszedł pociąg... Matka ściskała rękę Jima... Pies Wtorek lizał ją... Wszyscy się żegnali... Pociąg stanął na stacji! Jim przy wszystkich ucałował Florę... Stara pani Drew zaczęła histerycznie szlochać.... Chłopcy, którzy przybyli z Krzysztofem dodawali wyjeżdżającym odwagi... Rilla uczuła, że Jim ściska gorąco jej dłoń.. „Bądź zdrowa, Pająku“... Ktoś pocałował ją w policzek... Zdawało jej się, że to Jurek, ale nie była pewna... Wsiedli do przedziału... Pociąg ruszył... Jim i Jurek powiewali zdaleka chustkami... Wszyscy zebrani cofnęli się... Mama i Nan uśmiechały się jeszcze, jakby zapomniały odegnać uśmiech z twarzy... Wtorek wył przeraźliwie i pastor Metodystów musiał go siłą oderwać od pociągu... Zuzanna powiewała swym najlepszym beretem, krzycząc grubym głosem, czy ona oszalała? Pociąg zniknął na zakręcie toru. Pojechali.
Rilla powoli przychodziła do siebie. Dookoła nagle zapanowała cisza. Trzeba tylko wrócić do domu i czekać. Doktór i pani Blythe poszli razem... tak samo Nan i Flora, oraz John Meredith i Rozalja. Władek, Una, Shirley, Di, Karol i Rilla szli gro­madką. Zuzanna włożyła nieco krzywo beret na głowę i ruszyła w drogę samotnie. Nikt w pierw­szej chwili nie zauważył nieobecności Wtorka. Wreszcie zaczęto się za nim rozglądać i Shirley po niego wrócił. Znalazł Wtorka zwiniętego w kłębek w jednej z budek przy stacji i usiłował nakłonić go do powrotu do domu. Wtorek się nie ruszał. Merdał ogonem, chcąc okazać, że nie jest zły, lecz wszelkie prośby nie pomagały.
— Jestem pewny, że Wtorek postanowił cze­kać tam powrotu Jima, — rzekł Shirley siląc się na uśmiech, gdy połączył się z resztą towarzystwa.
Widocznie Wtorek miał istotnie ten zamiar. Jego ukochany pan wyjechał, a on, Wtorek, musiał pozostać, zatrzymany przez pastora Metodystów. Dlatego też postanowił czekać, aż zobaczy znowu tę dymiącą i parskającą maszynę, która przywiezie zpowrotem jego uwielbianego bohatera.
Mógłbyś czekać, mały, przywiązany piesku o łagodnych, mądrych oczach! Jeszcze dużo minie dni, pełnych goryczy, zanim twój przyjaciel wróci do ciebie.
Doktór tego wieczoru został wezwany do cho­rego, a Zuzanna wstąpiła do pokoju pani Blythe, aby się przekonać, czy droga pani doktorowa nie potrzebowała czegoś. Przystanęła wpobliżu łóżka i oznajmiła uroczyście:
— Pani doktorowo, doszłam do wniosku, że i ja powinnam zdobyć się na trochę bohaterstwa.
„Pani doktorowa“ uczuła nagle ochotę do śmiechu, co byłoby bardzo niestosownem z jej strony, gdyż nawet nie śmiała się wówczas, kiedy Rilla zwierzyła się przed nią ze swych bohaterskich postanowień. Coprawda Rilla była młodą dziewczynką w białej sukience, o kwitnącej twarzyczce i błyszczących oczach, podczas, gdy Zuzanna otulona była w tej chwili w szarą flanelową nocną koszulę, a siwe jej włosy przewiązane były czerwoną wełnianą chustką, która była talizmanem przeciwko newralgji. Ale właściwie nie było między niemi żadnej wyraźnej różnicy. Czyż wygląd powierzchowny mógł zaważyć na szali? Pani Blythe siłą powstrzymała się od śmiechu.
— Nie mam zamiaru lamentować, — mówiła dalej Zuzanna, — ani narzekać, ani też udawać się o pomoc do Wszechmocnego, jak czyniłam to dotychczas. Narzekanie i rozpacz nie doprowadzą do niczego. Trzeba wziąć się za bary i wtedy dopiero możemy coś zdziałać. Właśnie ja biorę się za bary. Nasz ukochany chłopak poszedł na wojnę, a my, kobiety, pani doktorowo, musimy znosić to mężnie, musimy podnieść w górę głowy!



ROZDZIAŁ VII.
WOJENNE DZIECKO W WAZIE OD ZUPY.

— Liege, Namur, a teraz znów Bruksela! — potrząsał doktór głową. — To mi się nie podoba...
— Nie trzeba tracić nadziei, panie doktorze. Mają ciągle do czynienia z narodami zagranicznemi, — mówiła Zuzanna z przekonaniem. — Zaczekajmy aż Niemcy pójdą przeciwko Anglji. Wtedy będzie zupełnie coś innego, mogę panu ręczyć.
Doktór znowu potrząsnął głową, lecz już z mniejszym smutkiem. Może wiara Zuzanny była słuszna, że linji granicznej Anglji nie zdołają przerwać nawet narazie zwycięskie wojska Niemiec, rekrutujące się z dziesiątków miljonów. W każdym razie, gdy nastał ten straszny dzień, a raczej pierwszy z szeregu strasznych dni, gdy nadeszła wiadomość, że armja angielska została wypchnięta z pierwszej linji frontu, na Złotym Brzegu wszyscy spoglądali na siebie z rozpaczą.
— To... to chyba nieprawda, — szepnęła Nan, odkładając gazetę.
— Czułam, że dzisiaj nadejdą złe wiadomości, — wtrąciła Zuzanna, — bo kocisko przemieniło się znowu dziś rano w Mr. Hyde‘a bez żadnego powodu, a to jest bardzo niedobry znak.
— „Odparta, pobita, lecz niezniechęcona armja“, — mruczał doktór, odczytując raz jeszcze komunikat londyński. — Czyż to może być armja angielska, o której się mówi w ten sposób?
— Jeszcze dużo czasu minie, zanim wojna się skończy, — wtrąciła pani Blythe z rozpaczą.
Wiara Zuzanny, która na chwilę przygasła, wybuchnęła znowu z triumfem.
— Należy pamiętać, pani doktorowo, że armja angielska, to nie jest flota angielska. Nie można o tem zapominać. Rosjanie też mają słuszność, chociaż Rosjan nie znam bliżej i nigdybym za nich nie ręczyła.
— Rosjanie nie zdążą na czas, aby uratować Paryż, — rzekł Władek ponuro. — Paryż jest sercem Francji, a droga do niego stoi otworem. Och, jakżebym chciał... — urwał nagle i wyszedł.
Po strasznym dniu mieszkańcy Złotego Brzegu postanowili otrząsnąć się jednak z przykrych przeczuć. Zuzanna pracowała gorączkowo w kuchni, doktór wyszedł do chorych, Nan i Di wróciły od zajęć w Czerwonym Krzyżu, a pani Blythe pojechała do Charlottetown na posiedzenie Głównej Rady Czerwonego Krzyża. Rilla po ulżeniu sobie i wypłakaniu się w Dolinie Tęczy, oraz zapisaniu kilku uwag w pamiętniku, przypomniała sobie, że powinna być dzielna i bohaterska. Uważała, że spełni bohaterski czyn, gdy w ciągu jednego dnia objedzie na siwym koniu Adama Crawforda całe Glen i przystań Czterech Wiatrów, zbierając przyrzeczone dary na Czerwony Krzyż. Jeden koń na Złotym Brzegu był kulawy, a drugim wyjechał doktór, nie było więc innej rady, tylko pożyczyć szkapę od pana Crawforda, która znana była z tego, że przystaje co kilka metrów i że utyka na jedną nogę. W porównaniu z wiadomością o tem, że Niemcy znajdowali się o kilka mil od Paryża, jazda taką szkapą wydała się Rilli całkiem przyjemna. Najważniejszą rzeczą było, aby podróż ta odniosła jakieś rezultaty.
Przed wieczorem Rilla znalazła się obładowana paczkami i pakuneczkami przy końcu ścieżki prowadzącej na wybrzeże i poczęła zastanawiać się nad tem, czy powinna wstąpić do domu Andersona. Andersonowie byli bardzo biedni i prawdopodobnie pani Anderson nie mogłaby się zdobyć na najdrobniejszy nawet datek. Z drugiej znów strony mąż jej, rodowity Anglik, który do wybuchu wojny pracował w Kingsport pojechał do Anglji, aby tam wstąpić do wojska i od tej pory nie dawał o sobie znaku życia. Pani Anderson mogłaby się czuć dotkniętą, gdyby Rilla jej dom ominęła. Postanowiła więc wstąpić. Później niejednokrotnie żałowała, że to uczyniła, ale były i takie chwile, kiedy samej sobie była wdzięczna za to.
Dom Andersonów był raczej małą zapadłą chatką, wznoszącą się na samem wybrzeżu i jakby ze wstydem kryjącą się między drzewami. Rilla przywiązała konia do sztachet i weszła do wnętrza. Drzwi były otwarte, a widok jaki się jej oczom ukazał, poprostu zatamował oddech w piersi dziewczyny.
Przez otwarte drzwi do małej sypialni, znajdującej się naprzeciw, Rilla ujrzała panią Anderson, leżącą na nieposłanem łóżku. Pani Andersen była martwa, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości. Nie trzeba się było również zastanawiać nad tem, że opasła kobieta o czerwonej twarzy, siedząca u drzwi i paląca ze spokojem fajkę była żywa i zdrowa. Siedziała oparta o ścianę, patrząc obojętnym wzrokiem na porozrzucane w pokoju drobiazgi i na nieład panujący tutaj.
Rilla znała tę kobietę ze słyszenia i z widzenia. Nazywała się pani Conover i mieszkała w wiosce rybackiej. Była ona cioteczną babką pani Anderson i piła tak samo dużo, jak paliła.
Wiedziona pierwszym impulsem, Rilla chciała się cofnąć. Ale przyszło jej na myśl, że nie powinna tego czynić. Może ta kobieta potrzebowała jakiejś pomocy, chociaż wyraz jej twarzy świadczył o zupełnem zadowoleniu.
— Proszę wejść, — rzekła pani Conover, wyjmując z ust fajkę i spoglądając na Rillę małemi swemi szczurzemi oczami.
— Czy... czy pani Anderson naprawdę umarła? — zapytała Rilla nieśmiało, przechodząc przez próg.
— Nie żyje, jak Bozię kocham, — odparła pani Conover wesoło. — Wyciągnęła nogi przed pół godziną. Posłałam Jana Conovera do telefonu i może sprowadzi jakąś pomoc z wybrzeża. Pani jest doktorówna, co? Może krzesełko?
Rilla nie mogła dostrzec ani jednego krzesła, na którem nie leżałyby jakieś przedmioty. Postanowiła więc nie siadać.
— Czy śmierć nastąpiła nagle?
— Umierała już tak od czasu, gdy ten przeklęty Jim wyjechał do Anglji. Szkoda nawet takiego wspominać. Uważam, że umarła z powodu ostatnich wiadomości. To małe urodziło się czternaście dni temu i od tego czasu ona umierała, aż wreszcie dzisiaj umarła. Niktby się nie spodziewał.
— Czy mogłabym w czemś pomóc? — zawahała się Rilla.
— Może tak, ale pani także nie ma dzieci. Ja też nie mam. To małe wrzeszczy dniami i nocami. Już teraz nawet nie zwracam na to uwagi.
Rilla na palcach podeszła do kołyski i ostrożnie uniosła brudną kołdrę. Nie miała ochoty dotknąć dziecka, bo przecież do dzieci „nie miała najmniejszego pociągu“. Ujrzała brzydkie małe stworzonko o czerwonej pomarszczonej twarzyczce, owinięte w kawałek starego brudnego barchanu. Nigdy jeszcze w życiu nie widziała brzydszego dziecka. Jednakże uczucie litości i myśl o tej małej sierotce owładnęła nią całą.
— A co się stanie z tem dzieckiem? — zapytała.
— Pan Bóg wie! — odparła obojętnie pani Conover. — Min martwiła się bardzo o smarkacza, nim umarła. Mówiła ciągle: „Ach, co się stanie z mojem biednem dzieckiem?“ aż wreszcie grało mi to na nerwach. Ja tam nie mam zamiaru brać takiego kłopotu na głowę. Stara już jestem i chcę mieć spokój. Mówiłam Min, że smarkacza trzeba odesłać do przytułku dla sierot. Niech tam zostanie dopóki Jim nie wróci i nie zajmie się nim. Myśli pani, że zgodziła się na to? Ale to bardzo długa historja.
— Ale kto się zajmie dzieckiem do owego czasu, kiedy będzie je można oddać do przytułku? — niepokoiła się Rilla. Jakoś dziwnie los dziecka bardzo ją obchodził.
— Ja także o to pytam, — mruknęła pani Conover. Wyjęła znowu z ust fajkę i pociągnęła z dużej butelki, która stała przy niej. — Wogóle uważam, że dziecko nie będzie długo żyło. Chore jest. Min nigdy w to nie wierzyła. A co mnie to zresztą wszystko obchodzi.
Rilla odchyliła nieco dalej kołdrę.
— Przecież dziecko jest wcale nieubrane! — zawołała z przerażeniem.
— A kto je miał ubrać, chciałabym wiedzieć? — oburzyła się pani Conover. — Ja nie miałam czasu bo musiałam się zająć Min. Zresztą, jak pani już powiedziałam, nie znam się zupełnie na dzieciach. Stara pani Crawford była tutaj, jak się urodziło, wykąpała je i zawinęła w ten barchan i tak sobie leży. Zimna tu niema, chociaż się nie pali.
Rilla w milczeniu spoglądała na płaczące dziecko. Nigdy dotychczas nie widziała zbliska żadnej tragedji życiowej, nic więc dziwnego, że ta przemówiła do jej serca. Myśl o biednej matce, która odeszła do doliny cieniów, martwiąc się o swe dziecko, bolała ją dotkliwie. Żeby chociaż przyszła tu nieco wcześniej! Ale coby mogła zrobić, w czem mogłaby pomóc? Sama nie wiedziała, lecz coś na pewno musiałaby zrobić. Nie lubiła dzieci, lecz czyż mogła to maleństwo zostawić pod opieką pani Conover, która zaglądała co chwilę do wielkiej butelki i za parę godzin będzie już zupełnie pijana.
— Nie mogę tu zostać, — myślała Rilla. — Pan Crawford kazał mi przyjechać jeszcze przed kolacją, bo dziś wieczorem potrzebny mu jest koń. Och, co mam począć?
Uczyniła nagle, rozpaczliwe postanowienie.
— Zabiorę dziecko ze sobą do domu, — rzekła, — Czy mogę?
— Naturalnie, jeżeli pani tylko chce, — odparła pani Conover przyjaźnie. — Ja nie robię żadnych przeszkód. Niech je pani weźmie i wychowa.
— Trudno mi je zabrać, — martwiła się Rilla. — Jadę konno i mogę dziecko upuścić. Czy jest tu jakiś koszyk, do którego mogłabym je położyć?
— Żadnego koszyka nie widziałam. Wogóle nic takiego niema. Min była biedna i tak samo lekkomyślna, jak Jim. Niech pani otworzy tę szafę to znajdzie pani ubranie dla dziecka. Lepiej te łaszki zabrać z sobą.
Rilla wyjęła ubranko, tandetne, skromne szmatki, które biedna matka sama uszyła swemu dziecięciu. Ale to jeszcze nie rozwiązywało problemu przetransportowania dziecka. Rilla poczęła się bezradnie rozglądać dokoła. Ach, żeby tu była mama, albo Zuzanna! Wzrok jej spoczął na wielkiej, niebieskiej wazie, stojącej na komodzie.
— Czy mogę to wziąć i włożyć tutaj dziecko? — zapytała.
— A bo to moje. Tylko niech pani nie stłucze, bo Jim gotów zrobić awanturę, jak wróci. Przywiózł tę starą wazę z Anglji i powiada, że kilkadziesiąt lat jest ona w rodzinie. Obydwoje z Min nigdy jej nie używali, bo nie mieli co w nią nalać, ale Jim strzeże tej skorupy, jak oka w głowie. Ja tam nie mam żadnego przywiązania do garnków, z chwilą, gdy niema co w nie włożyć.
Po raz pierwszy w swem życiu Rilla Blythe dotknęła dziecka, podniosła je, owinęła w kołderkę i drżąc z obawy, żeby maleństwa nie upuścić, czy nie przełamać, ułożyła je w wielkiej wazie.
— Czy jest obawa, że może się zaziębić? — zapytała niespokojnie.
— Nic mu nie będzie, — odparła pani Conover.
Rilla troskliwie owinęła kołderką twarzyczkę dziecka. Maleństwo przestało płakać i spoglądało na nią dwoje wielkich czarnych oczu w małej brzydkiej twarzyczce.
— Ale niech go pani tak nie opatula, — doradzała pani Conover. — Przecież smarkacz musi oddychać.
Znalezioną grubą tasiemką Rilla przewiązała wazę.
— Poda mi to pani, jak wsiądę na konia?
— Bardzo chętnie, — zgodziła się pani Conoyer, wstając z trudem ze stołka.
I tak Rilla Blythe, która wszedłszy do domu Andersonów mogłaby przysiąc, że nienawidzi dzieci, odjechała stamtąd trzymając ostrożnie wielką niebieską wazę!
Myślała biedaczka, że nigdy już chyba nie dojedzie do Złotego Brzegu. Szkapa przystawała co kilka kroków. W niebieskiej wazie panowała zupełna cisza. Z jednej strony Rilla była uradowana, że dziecko nie płacze, lecz pragnęła, aby dało jakikolwiek znak życia. Może się zadusiło! Rilla nie śmiała odwinąć kołderki, lękając się wiatru, który dął teraz ze wzmożoną siłą. Z westchnieniem ulgi przybyła wreszcie na Złoty Brzeg.
Zaniosła wazę do kuchni, postawiła ją na stole, tuż przed Zuzanną i odchyliła kołderkę. Zuzanna zajrzała do wazy i po raz pierwszy w swem życiu skamieniała, nie mogąc słowa wymówić.
— Na miłość boską, co to jest? — zapytał doktór, który wszedł do kuchni w tej samej chwili.
Rilla opowiedziała mu całą historję.
— I przywiozłam je tutaj, tatusiu, — kończyła. — Nie mogłam przecież maleństwa tam zostawić.
— I co masz zamiar z niem zrobić? — zapytał doktór chłodno.
Rilla nie spodziewała się takiego zapytania.
— Możemy... możemy przecież je tutaj zatrzymać trochę... nieprawdaż... dopóki wszystkiego się nic załatwi? — wybąkała zażenowana.
Doktór Blythe spacerował po kuchni przez chwilę podczas, gdy dziecko na tle białych ścianek wazy zaczęło dawać znaki życia.
Nagle doktór podszedł do Rilli.
— Małe dziecko wymaga troskliwej opieki i sprawia ono dużo kłopotu w gospodarstwie, moja Rillo. Nan i Di w przyszłym tygodniu wyjeżdżają do Redmond, a mama i Zuzanna nie mają czasu na żadne dodatkowe zajęcia. Jeżeli chcesz zatrzymać to dziecko, to musisz sama się niem zająć.
— Ja! — zawołała Rilla z przerażeniem. — Tatusiu, przecież jabym nie mogła!
— Młodsze od ciebie dziewczęta opiekują się dziećmi. Zarówno ja, jak i Zuzanna możemy ci służyć radą. Jeżeli nie możesz się tego podjąć, to dziecko trzeba odesłać zpowrotem do pani Conover. Prawdopodobnie nie będzie żyło długo pod taką opieką, bo zdaje się, że jest bardzo wątle i delikatne. Wątpię nawet, czy możnaby się było odważyć odesłać je do domu dla sierot, ale przecież trudno przemęczać matkę i Zuzannę.
Doktór wyszedł z kuchni z poważnym wyrazem twarzy. W głębi duszy był przekonany, że mały przybysz, dotychczasowy mieszkaniec niebieskiej wazy pozostanie z pewnością na Złotym Brzegu, lecz chciał się przekonać, czy Rilla zdolna jest do jakichkolwiek poświęceń.
Rilla usiadła, spoglądając z rozpaczą na dziecko. Niedorzecznością było myśleć, że ona się niem zajmie. Ale ta biedna, nieszczęśliwa matka, która umierając martwiła się o niemowlę... Ta straszna pijaczka Conover!
— Zuzanno, co trzeba robić z takiem dzieckiem? — zapytała ze smutkiem.
— Trzeba je trzymać w cieple, kąpać codziennie, zważać na to, żeby woda nie była ani za zimna, ani za gorąca i karmić co dwie godziny. Jak jest chore to trzeba przykładać gorące kompresy na brzuszek, — mówiła Zuzanna, przejęta ważnością chwili.
Dziecko zaczęło znowu płakać.
— Musi być głodne, trzeba je w każdym razie nakarmić, — zawołała Rilla z rozpaczą. — Powiedz, co przygotować, to się niem zajmę.
Pod kierunkiem Zuzanny przygotowana została porcja mleka z wodą, a odpowiednia butelka znalazła się w gabinecie doktora. Wówczas Rilla wyjęła dziecko z wazy i nakarmiła je. Przyniosła ze strychu stary koszyk i ułożyła w niem uśpione maleństwo. Niebieską wazę odstawiła do śpiżarni. Uczyniwszy to wszystko usiadła i poczęła rozmyślać.
Rezultatem tych rozmyślań było, że gdy dziecko zbudziło się, pobiegła natychmiast do Zuzanny.
— Postaram się niem zaopiekować, Zuzanno. Nie mogę przecież pozwolić, aby je odesłano zpowrotem do pani Conover. Powiedz mi, jak je wykąpać i ubrać.
Znowu pod kierunkiem Zuzanny Rilla wykąpała dziecko. Zuzanna nie śmiała zaofiarować swej pomocy, bo doktór siedział w salonie i w każdej chwili mógł wejść tutaj. Nauczona doświadczeniem Zuzanna wiedziała, że jeżeli doktór Blythe czegoś zabroni, to lepiej z nim nie zaczynać. Rilla zacisnęła zęby i w milczeniu spełniała swe obowiązki. Boże święty, ileż takie małe dziecko ma dołeczków i fałdeczek na ciele! Zanurzyć je w wodzie, to znów nie jest takie trudne, ale żeby choć na chwilę przestało wrzeszczeć! Że też takie małe stworzenie może narobić tyle hałasu. Wrzaski dziecka słychać było na całym Złotym Brzegu od piwnicy do strychu.
— Zuzanno, może uczyniłam mu jakąś krzywdę, jak przypuszczasz? — pytała Rilla z niepokojem.
— Nie, maleńka. Małe dzieci boją się kąpieli, jak ognia. Każdy początek jest trudny. Kąpiąc maleństwo trzymaj rękę pod plecami i bądź zupełnie spokojna.
Bądź spokojna! Rilla oblana była zimnym potem od stóp do głowy. Gdy dziecko zostało wytarte, ubrane i nakarmione nową butelką mleka, Rilla odczuła dopiero prawdziwe zmęczenie.
— A co mam z niem zrobić w nocy, Zuzanno?
Dzieci we dnie były straszne, a w nocy wszystkie przecież wrzeszczały.
— Postaw koszyk na krzesełku przy łóżku i okryj maleństwo mocno kołderką. Będziesz musiała karmić je dwa razy przez noc, więc odrazu naszykuj sobie maszynkę spirytusową, która leży na strychu. Jak nie będziesz sobie mogła dać rady, to zawołaj mnie, przyjdę natychmiast, choć doktór na pewno mnie zwymyśla.
— Zuzanno, a jak ono będzie płakać?
Jednakże dziecko nie płakało. Było to godne podziwu, lecz prawdopodobnie nie płakało dlatego, bo miało pełny żołądek. Spało spokojnie prawie przez całą noc, ale zato Rilla nie spała. Nie mogła zasnąć z obawy, aby dziecku się coś nie stało. O trzeciej w nocy zagrzała mleko z głębokiem postanowieniem nie wzywania Zuzanny. Ach, czyż ona śniła? Czy to była naprawdę ona, Rilla Blythe, zajmująca się z taką troskliwością niemowlęciem? Nie troszczyła się o to, czy Niemcy zbliżali się do Paryża, nie troszczyła się nawet o to, czy byli już w Paryżu, byleby tylko dziecko nie płakało, byleby się nie zachłysnęło, nie zaziębiło i nie dostało konwulsyj. Niemowlęta bardzo często miewają konwulsje, nieprawdaż? Och, dlaczego zapomniała zapytać Zuzannę, co ma uczynić, jeżeli dziecko dostanie konwulsyj? Przyszło jej na myśl, że ojciec bardzo dbał o zdrowie mamy i Zuzanny, a o jej zdrowie? Czyż sądzi, że będzie tak mogła dłużej nie sypiać? Ale obecnie cofnąć się przecież nie wypadało. Ona, Rilla, nigdyby tego nie uczyniła. Będzie się opiekowała tem małem stworzonkiem, choćby to miała nawet przypłacić własnem życiem. Przestudiuje książkę o higjenie dziecka i nie potrzebne jej już będą niczyje rady. Nie zwróci się z niczem do ojca, nie będzie dręczyć matki, tylko od czasu do czasu zapyta o coś Zuzannę. Wtedy dopiero zobaczą!
Tak było do chwili przyjazdu pani Blythe w dwa dni potem, która zaraz na wstępie zapytała Zuzannę, gdzie jest Rilla. Zuzanna odpowiedziała z najpoważniejszą miną:
— Jest na górze, pani doktorowo, kładzie swoje dziecko do łóżeczka.

ROZDZIAŁ VIII.
RILLA POSTANAWIA.

Zarówno całe rodziny, jak i pojedyncze jednostki szybko przyzwyczajają się do warunków i przyjmują je bez wahania. Po tygodniu zdawaćby się mogło, że dziecko Andersonów od, Bóg wie, ilu lat przebywało na Złotym Brzegu i stało się ono niejako niezastąpionym członkiem rodziny. Po trzech nieprzyjemnych nocach Rilla zasypiała już spokojnie, budząc się tylko automatycznie dla spełnienia swych obowiązków przy karmieniu i przewijaniu dziecka. Kąpała je, karmiła i ubierała z taką zręcznością, jakby niczem innem nie zajmowała się przez całe życie.
Jednakże ani tej pracy, ani dziecka nie polubiła. Spoglądała na maleństwo, jak na delikatną jaszczurkę, która przy każdym niezręcznym ruchu mogła się przełamać. Spełniała jednak swe obowiązki sumiennie i chyba w całem Glen St. Mary nie było czystszego i lepiej utrzymanego dziecka. Ważyła je nawet codziennie i o każdym świeżo nabytym gramie zapisywała w swym pamiętniku. Czasami jednak zapytywała samą siebie, jaki to nieszczęśliwy los sprowadził ją owego fatalnego dnia do mieszkania Andersonów? Shirley, Nan i Di nie dokuczali jej tak, jak się tego spodziewała. Zdawali się być raczej zaskoczeni faktem, że Rilla opiekowała się „wojennem“ dzieckiem. Możliwe, że czynili to pod wpływem przekonywań doktora. Władek nigdy jej niczem nie dokuczał, a teraz pewnego dnia powiedział, że jest „morową dziewczyną“.
— Ważniejszą rzeczą dla ciebie jest teraz, aby dziecko przybrało pięć funtów na wadze, niż to, że Jim naprzykład, wyruszył na front niemiecki. Chciałbym mieć twoje usposobienie, dorzucał z uśmiechem.
Mimo, że Rilla była ogromnie dumna z pochwał Władka, to jednak tego wieczoru ze smutkiem zapisała w swym pamiętniku:
„Chciałabym polubić trochę to dziecko. Wówczas byłoby mi o wiele lżej, ale nie mogę. Słyszałam kiedyś, że jak się opiekować nawet obcem dzieckiem, to mimowoli trzeba się do niego przywiązać. Ze mną jest jakoś inaczej. Poprostu męczy mnie. Wdałabym zajmować się organizacją Młodego Czerwonego Krzyża. Wczoraj wieczorem także nie mogłam pójść na przyjęcie do Alinki Clow, chociaż bardzo tego chciałam. Oczywiście ojciec nie jest znowu taki bezwzględny i czasami mogę wyjść wieczorem na jakieś dwie godziny, ale wiem, że byłby bardzo niezadowolony, gdybym wyszła na cały wieczór i pozostawiła dziecko mamie albo Zuzannie. Zresztą dobrze uczyniłam, że wczoraj zostałam w domu, bo dziecko dostało boleści około pierwszej w nocy. Kierując się podręcznikiem Morgana poczęłam się zastanawiać, czy nie było przypadkiem głodne, lecz gdy posiniało na twarzy z płaczu, zagrzałam wody i przyłożyłam mu do brzuszka gorącą butelkę. Wtedy zaczęło krzyczeć jeszcze głośniej i wywijać swemi małemi nóżkami. Zlękłam się, że oparzyłam maleństwo, ale nie przypuszczam. Potem wzięłam je na ręce i zaczęłam chodzić po pokoju, chociaż Morgan twierdzi, że tego czynić nie wolno. Spacerowałam tak chyba przez godzinę i byłam już nieludzko zmęczona. Ojca akurat nie było, mama miała migrenę, a Zuzanna spała, lecz nie chciałam jej budzić, bo ona się nigdy nie zgadza z teorją Morgana.
„Wreszcie w pewnej chwili weszła panna Oliver. Mieszka teraz nie ze mną, tylko z Nan ze względu na dziecko, a mnie jest ogromnie przykro z tego powodu. Nie mogę już z nią prowadzić tych długich rozmów przed zaśnięciem. To były jedyne chwile, kiedy miałam pannę Gertrudę wyłącznie dla siebie. Przestraszyłam się, sądząc, że krzyk dziecka ją obudził, a przecież ona i tak ostatnio tyle przeżywała. Pan Grant również został wysłany do Valcartier i panna Oliver rozpaczała strasznie, chociaż napozór udawała spokój. Przypuszcza, że on nigdy już nie wróci, a gdy patrzy na mnie swemi tragicznemi oczami, to mi się poprostu serce kraje. Uspokoiła mnie, że to nie dziecko ją obudziło, twierdząc, że nie może spać z tej przyczyny, że Niemcy stoją tuż pod Paryżem. Podniosła wrzeszczące stworzenie, położyła je na brzuszku na swych kolanach i dała mu kilka lekkich klapsów. Maleństwo uspokoiło się i natychmiast zasnęło, a potem spało już przez całą noc. Ja zasnąć nie mogłam, bo byłam strasznie zmęczona. Nazajutrz czułam się tak, jakby mnie „kot wypluł“, jak mówi Zuzanna.
„Miałam dużo przykrych przejść przy organizowaniu Młodego Czerwonego Krzyża. Udało mi się wreszcie doprowadzić do tego, aby wybrano Basię Mead prezeską, ja zaś zostałam sekretarką, lecz Joasię Vickers obrano skarbniczką i to mnie denerwuje. Jest to ten typ dziewczyny, która nazywa wszystkich mądrych i znakomitych ludzi po imieniu, oczywiście za ich plecami. Poza tem jest zabójczo fałszywa. Una jest oczywiście do niczego. Chętnie robiłaby coś, gdyby to coś przyszło samo do jej rąk, ale nigdy się o nic nie stara. Prawdziwy z niej anioł, jeżeli idzie o charakter. Chciałabym, żeby Władek się w niej zakochał, ale on wcale o tem nie myśli, chociaż kiedyś słyszałam jak mówił, że Una jest podobna do herbacianej róży. Ma rację. Imponuje ona wszystkim swą słodyczą i uprzejmością, ale mnie tam nie łatwo zaimponować, „mogę ręczyć“, jak mówi Zuzanna.
„Jak przypuszczałam, Ola twierdzi, że na naszych zebraniach powinien być poczęstunek. Stoczyłyśmy na ten temat zaciętą walkę. Większość członkiń była temu przeciwna, ale mniejszość jest zastraszająca. Irena Howard stanowczo była za poczęstunkami i od pewnego czasu jest dla mnie bardzo chłodna. Ciekawa jestem, czy mama i pani Elliott mają również takie scysje na swoich zebraniach. Prawdopodobnie mają, ale szybko przechodzą nad takiemi drobnostkami do porządku dziennego. Ja również przechodzę, tylko nie z takim chłodem, muszę się wypłakać, a potem wszystkie żale zapisuję w pamiętniku. Jednakże mimo wszystko Młody Czerwony Krzyż został zorganizowany i zebrania oznaczone są co tydzień. Wszystkie mamy się uczyć roboty na drutach. Tyle do tej pory załatwiłyśmy.
„Obydwoje z Shirley‘em poszliśmy na dworzec, aby nakłonić Wtorka do powrotu do domu, ale i nam się to nie udało. Cała rodzina już próbowała i bez skutku. W trzy dni po wyjeździe Jima poszedł tam Władek i siłą zapakował Wtorka do powozika, poczem zamknął go na trzy dni. Po wypuszczeniu Wtorek wyglądał, jak szkielet, trzeba go więc było uwolnić, bo biedak zagłodziłby się na śmierć.
„Postanowiliśmy dać mu zupełną swobodę, a ojciec umówił się z rzeźnikiem, który ma sklep wpobliżu dworca, aby dawał Wtorkowi odpadki mięsa i kość. Poza tem któreś z nas chodzi tam prawie codziennie, aby mu zanieść coś do jedzenia. Biedaczek leży zwinięty w kłębek w małej budce i kiedykolwiek jakiś pociąg zatrzymuje się na stacji, wybiega stamtąd, przeglądając wnętrza wszystkich wagonów. Później, gdy pociąg odchodzi, a Wtorek dochodzi do przekonania, że Jim nie przyjechał, wraca rozczarowany do swej budy i czeka znówu cierpliwie nadejścia następnego pociągu. Pan Gray, zawiadowca stacji, powiada, że często płakać mu się chce, gdy patrzy na biednego psa. Któregoś dnia jacyś chłopcy zaczęli obrzucać kamieniami Wtorka, a stary Józef Mead, który uważany jest za człowieka bez sentymentów, pogonił chłopaków, wygrażając im siekierą. Nikt jeszcze dotychczas Wtorkowi krzywdy nie zrobił.
„Krzysztof Ford wyjechał do Toronto. Był tu u nas dwa dni temu, aby się pożegnać. Nie było mnie w domu, bo pani Meredith ofiarowała mi swoją pomoc przy szyciu bielizny dla dziecka, więc musiałam iść na plebanję i nie widziałam Krzysztofa. Właściwie wcale mnie to nie obchodzi. Prosił Nan, aby pożegnała „Pająka“ w jego imieniu i powiedziała, żebym nie zapomniała o nim, choć jestem zaabsorbowana swemi nowemi obowiązkami. Jeżeli pozostawił dla mnie taką pełną ironji wiadomość, to znaczy, że owa godzina przepędzona ze mną na wybrzeżu jest dla niego niczem, a ja również nie mam zamiaru się tem przejmować.
„Fred Arnold był na plebanji i odprowadził mnie do domu. Jest on synem nowego pastora Metodystów i jest przytem bardzo przystojny i mądry, a byłby nawet zupełnie ładny, gdyby nie jego nos. Naprawdę ma nos okropny. Jak mówi o codziennych rzeczach, to jeszcze nic strasznego, ale jak zaczyna mówić o poezji i ideałach, to nos mu się jakoś dziwnie wydłuża i można wówczas umrzeć ze śmiechu. Właściwie to nie jest ładne z mojej strony, bo wszystko co mówił było ogromnie miłe i gdyby naprzykład Krzysztof poruszał taki temat, z pewnością byłabym oczarowana. Jak go słucham z oczami spuszczonemi, słowa jego porywają mnie, lecz gdy tylko spojrzę na jego nos, cały urok mija. Fred chce się także zaciągnąć do wojska, lecz nie może, bo ma dopiero siedemnaście lat. Pani Elliott spotkała nas, gdy szliśmy przez wieś i na pewno nie byłaby bardziej przerażona, gdyby mnie ujrzała spacerującą z samym Kaiserem. Pani Elliott nienawidzi metodystów i nie znosi wszystkiego, co oni robią. Ojciec powiada, że pod tym względem jest przesadna“.
Około pierwszego września nastąpił wyjazd ze Złotego Brzegu i z plebanji. Flora, Nan, Di i Władek wyjechali do Redmond. Karol przeniósł się do swej szkoły za Portem, a Shirley do Akademji Królewskiej. Na Złotym Brzegu została tylko Rilla i odczuwałaby bardzo swą samotność, gdyby miała na to dość dużo czasu. Brak jej ogromnie było Władka. Od pamiętnej ich rozmowy w Dolinie Tęczy zbliżyli się do siebie jeszcze więcej i Rilla niejednokrotnie opowiadała Władkowi o takich rzeczach, o jakich nie odważyłaby się wspomnieć nikomu. Była jednak tak zajęta Młodym Czerwonym Krzyżem i dzieckiem, że rzadko kiedy miała wolną chwilę, podczas której mogłaby odczuwać swą samotność. Czasami, gdy kładła się do łóżka, płakała przez chwilę z tęsknoty za Władkiem i Jimem, oraz z przyczyny pozostawionej przez Krzysztofa wiadomości, lecz wkrótce zasypiała i łzy mimowoli obsychały na jej twarzyczce.
— Czy mam załatwiać sprawę wysłania dziecka do Hopetown? — zapytał doktór pewnego dnia, w dwa tygodnie po przybyciu maleństwa na Złoty Brzeg.
W pierwszej chwili Rilla była skłonna odpowiedzieć „tak“. Możnaby dziecko odesłać do Hopetown, przecież tam będzie miało również opiekę, a ona tymczasem odzyska wreszcie swą wolność. Ale... ale biedna matka nie chciała wszakże oddać maleństwa do przytułku! Rilli nie wolno było sprzeciwiać się jej życzeniu. Przytem tego samego ranka przekonała się, że dziecku przybyło osiem deka na wadze od chwili, gdy zaczęła się niem opiekować. Rilla była ogromnie dumna z tego odkrycia.
— Powiadasz... powiadasz tatusiu, że długo nie pożyje, gdy się je odda do Hopetown? — wyszeptała.
— Najprawdopodobniej. Nie będzie ono tam miało takiej opieki, a jest przecież bardzo delikatne. Ale wiesz, jakie obowiązki na siebie nakładasz, gdy je zatrzymasz nadal przy sobie, Rillo!
— Opiekuję się niem od dwóch tygodni i przekonałam się, że przytyło nieco, — zawołała Rilla. — Sądzę, że lepiej będzie zaczekać na jakąś wiadomość od jego ojca. Może on nie zechce umieścić dziecka w przytułku dla sierot, gdy po wojnie wróci do kraju.
Doktór i pani Blythe zamienili ze sobą rozbawione spojrzenia tuż za plecami Rilli. Już nic więcej nie mówiło się o przytułku w Hopetown.
W kilka dni potem uśmiech zniknął z twarzy doktora. Niemcy znajdowali się w odległości dwudziestu mil od Paryża. Straszliwe wieści przynosiły gazety o czynach Niemców w Belgji. Wśród ludzi starszych zapanowała dziwna gorączka.
— Pożeramy poprostu wiadomości z wojny, — mówiła Gertruda Oliver do pani Meredith, siląc się na uśmiech. — Studiujemy mapę i śledzimy każdy strategiczny ruch Hunnów. Ojciec Joffre nie skorzystał widocznie z naszych rad i Paryż musi się poddać.
— Czy zdobędą go, czy dłoń Wszechmogącego nie powstrzyma ich w ostatniej chwili? — szeptał John Meredith.
— Wykładałam w szkole, jakbym tonęła we śnie, — ciągnęła dalej Gertruda. — Potem przychodzę do domu, zamykam się w swoim pokoju i chodzę po nim, aż do zmęczenia. Wydeptałam już ścieżkę na dywanie Nan. Jesteśmy jakoś tak dziwnie bliscy tej wojnie. Posiada ona dla nas takie ogromne znaczenie!
— Niemcy są już u brzegów Sekwany. Trudno będzie uratować Paryż, — krakała kuzynka Zofja.
Kuzynka Zofja wzięła się ostatnio do czytania gazet i nauczyła się z nich doskonale geografii Północnej Francji. Nie nauczyła się tylko wymawiania francuskich nazw w swoim siedemdziesiątym pierwszym roku życia.
— Ja nie mam takiej złej opinji o Wszechmogącym i o Kitchenerze, — mówiła przekornie Zuzanna.
— Wiem, że taki Bernstoff w Stanach Zjednoczonych twierdzi, że wojna wkrótce minie i Niemcy wygrają. Mówiono mi również, że Księżycowy Brodacz ma takie same zdanie: ogromnie jest z tego zadowolony. Ja jednak mogłabym powiedzieć tym panom, że nie należy liczyć kurcząt, dopóki się nie wylęgną z jajek, jak również nie należy sprzedawać skóry niedźwiedziej, dopóki niedźwiedź jeszcze żyje.
— Dlaczego flota angielska nic nie robi? — oburzała się kuzynka Zofja.
— Przecież nawet angielska flota nie może płynąć po suchym lądzie, moja Zofjo. Panie doktorze, czy może pan mi powiedzieć, jak się to mówi: Rheims, Rajms, Ris, czy Rems?
— Myślę, że „Rajms“, Zuzanno.
— Ach, te francuskie nazwy, — narzekała Zuzanna.
— Słyszałam, że Niemcy zrujnowali zupełnie tamtejszy kościół, — wzdychała kuzynka Zofja, — a ja zawsze sądziłam, że Niemcy są chrześcijanami.
— Z tym kościołem to straszna historia, ale w Belgji była o wiele gorsza, — wtrąciła Zuzanna ponuro. — Jak pan doktór czytał o tem, że przebijali dzieci bagnetami, pani doktorowo, to pomyślałam sobie: „Ach, coby było, gdyby tam znajdował się nasz mały Jim!“ Przypaliłam wówczas zupę, jak o tem myślałam i chętnie wylałabym całą wazę gotującej zupy na tego podłego Kaisera, żeby niepotrzebnie nie żył na tym świecie.
— Jutro... jutro nadejdą nowe wiadomości o tem, że Niemcy są w Paryżu, — wyszeptała Gertruda Oliver drżącemi wargami.
Posiadała ona duszę, która ustawicznie cierpi, którą płonie ciemieniem całego świata. Niezależnie od osobistego zainteresowania wojną, Gertruda przejęta była myślą o upadku Paryża, o dostaniu się tego miasta do rąk barbarzyńców, którzy spalili Louvain i zbombardowali cudną katedrę w Rheims.
Lecz nazajutrz wczesnym rankiem nadeszły wiadomości o cudzie nad Marną. Rilla jak oszalała biegła ze stacji powiewając gazetą, opatrzoną wielkim radosnym tytułem. Zuzanna pośpieszyła, aby drżącemi rękami wywiesić przed domem flagę. Doktór padł na krzesło szepcząc:
— Dzięki Bogu!
Pani Blythe śmiała się i płakała naprzemian.
— Bóg wyciągnął dłoń i dotknął nią barbarzyńców, — rzekł pan Meredith tego wieczoru.
Rilla śpiewała na górze układając dziecko do łóżeczka. Paryż był uratowany, wojna miała się skończyć, Niemcy przegrali, teraz już na pewno będzie koniec. Jim i Jurek wrócą. Czarne chmury przeszły bokiem.
— Żebyś mi się nie ważył mieć dzisiaj w nocy boleści, — mówiła Rilla do dziecka. — Jak mi będziesz wrzeszczeć, to cię wpakuję w twoją niebieską wazę i odeślę do Hopetown pierwszym pociągiem. Masz teraz jakieś ładne oczy i nie jesteś już taki czerwony, jak byłeś. Ale włosów jeszcze nie masz i ręce masz dziwnie pomarszczone. Strasznie takich rąk nie lubię. Mam nadzieję, że twoja biedna matka wie o tem, iż leżysz teraz w miękkim koszyczku z butelką mleka i nie jesteś pod opieką tej starej wiedźmy Conover. Mam również nadzieję, że nie wie o tem, iż owego pierwszego ranka utonąłbyś w wanience, gdyby nie Zuzanna. Poprostu wyślizgnąłeś mi się z rąk. Dlaczego byłeś taki śliski? Nie, nie lubię cię i nigdy się chyba do ciebie nie przywiążę. Zastraszająco tyjesz i wkrótce staniesz się prawdziwie wytuczonem dzieckiem. Nie chcę, żeby ludzie mówili: „Jakiż to tłuścioch z tego maleństwa Rilli Blythe“, jak powiedziała wczoraj stara pani Drew na zebraniu Czerwonego Krzyża starszych. Wątpię, czy cię pokocham, ale chciałabym być chociaż dumna z ciebie.

ROZDZIAŁ IX.
NIEPRZYJEMNA PRZYGODA DOCA.

— Wojna nie skończy się przed wiosną, — mówił doktór Blythe, gdy okazało się, że uciążliwa walka nad Aisne nie dała żadnych specjalnych rezultatów.
Rilla nuciła półgłosem: „Bądź krzepki za czterech, bierz przeszkody sam“ i jedną nogą poruszała kołyskę niemowlęcia. Morgan potępiał kołyski dla niemowląt, lecz Zuzanna była innego zdania, a warto było odstąpić odrobinę od pewnych zasad, aby tylko nie psuć humoru Zuzanny. Tak więc kołyska zastąpiła stary koszyk, w którym niegdyś spało niemowlę. Rilla odłożyła na chwilę robotę i rzekła:
— Och, jak długo jeszcze wytrzymamy? — poczem na nowo wzięła się do robienia skarpetki.
Dawna Rilla z okresu przed dwoma miesiącami, pobiegłaby na pewno do Doliny Tęczy, gdzie wypłakałaby swój ból.
Panna Oliver westchnęła, a pani Blythe załamała na chwilę ręce. Zuzanna odezwała się żwawo:
— Musimy na pewien czas zapomnieć o sobie. Taką dewizą podobno kierują się Anglicy, pani doktorowo, i ja postanowiłam również się nią kierować. Zrobię taki sam pudding dzisiaj, jak robię zawsze w sobotę. Może przy kręceniu żółtek zapomnę na chwilę o tych wszystkich okrucieństwach. Pamiętać będę tylko, że Kitchener jest u steru i że Joffre pragnie dobra dla Francji. Zapakuję paczkę dla naszego małego Jima i skończę wreszcie tę parę skarpetek. Powinnam stanowczo robić chociaż jedną skarpetkę dziennie. Pani Albertowa Mead z za Portu robi przez dzień półtorej pary, ale ona poza skarpetkami niczem się nie zajmuje. Wie pani przecież, pani doktorowo, że ta biedaczka od kilku lat cierpi na bezsenność i że chwilami popadała w rozpacz. Opowiadano mi niedawno, że teraz zapełnia sobie życie robiąc na drutach rozmaite rzeczy dla żołnierzy od świtu do nocy. Nawet Kuzynka Zofja wzięła się do szydełkowania, pani doktorowo, i całe szczęście, bo nie ma czasu na długie przemowy, gdy ręce ma zajęte, zamiast je krzyżować na piersiach. Twierdzi ciągle, że wszyscy staniemy się Niemcami na przyszły rok, ale powiedziałam jej, że ja nawet za kilka lat nie będę Niemką. Czy wie pani, że Ryszard Mac Allister zaciągnął się do wojska, pani doktorowo? Powiadają, że Józio Milgrave także ma zamiar to uczynić, tylko boi się, że wówczas Księżycowy Brodacz nie pozwoli mu ożenić się z Maniusią. Brodacz nie wierzy w te wszystkie okrutne historie, które opowiadają o Niemcach. Uważa on, że bardzo dobrze się stało, iż Niemcy zniszczyli katedrę, bo przecież katedra była kościołem katolickim. Ja wszakże nie jestem katoliczką, pani doktorowo; jestem urodzoną prezbiterjanką i na pewno taką umrę, lecz uważam, że katolicy mają takie same prawa do swego kościoła, jak my i że Niemcy popełnili zbrodnię niszcząc świątynię. Proszę pomyśleć, pani doktorowo — kończyła Zuzanna z patosem, — jak my byśmy się czuli, gdyby Niemcy zbombardowali nasz kościół w Glen i gdyby zaczęli znęcać się nad naszemi dziećmi.
Tymczasem cała młodzież świata, bogaci i biedni, wykształceni i prostacy, biali i brunatni, wszyscy szli za głosem Srokatego Kobziarza.
— Nawet chłopak Andrewsów już poszedł i jedynak Joanny, i Diany mały Jacek, — mówiła pani Blythe. — Syn Polci zaciągnął się w Japonji, a syn Stelli wyjechał z Vancouver. Fela pisze, że jej dwaj chłopcy poszli nie zważając zupełnie na jej łzy i rozpacz.
— Jim pisze, że prawdopodobnie wkrótce już wyjadą i że nie uda mu się chyba uzyskać przed wyjazdem urlopu, bo otrzymano rozkaz zaledwie na kilka tygodni przedtem, — rzekł doktór, kładąc list przed żoną.
— To bardzo nieładnie, — zawołała Zuzanna oburzona. — Czyż Sir Samuel Hughes nie liczy się zupełnie z naszemi uczuciami? Też pomysł, żeby wysyłać kochanego chłopca do Europy i nie pozwolić mu przedtem zobaczyć się z najbliższymi! Gdybym była na pańskiem miejscu, panie doktorze, napisałabym o tem do gazet.
— Może tak i lepiej będzie, — wtrąciła rozczarowana pani Blythe. — Wątpię, czy mogłabym przeżyć drugie rozstanie, teraz, kiedy jestem pewna, że wojna nie minie tak szybko. Och, gdyby to nastąpiło! Tak samo, jak Zuzanna i Rilla, — dorzuciła z uśmiechem, — postanowiłam być bohaterką.
— Wszystkie jesteście dzielne, — rzekł doktór. — Dumny jestem z moich niewiast. Nawet Rilla, mój „dzwoneczek leśny“, zajęła się zorganizowaniem Czerwonego Krzyża i wychowuje przyszłego żołnierza Kanady. W każdym razie stała się pożytecznym członkiem społeczeństwa. Rillo, prawowita córko Ani, jakie zamierzasz nadać imię swemu wojennemu niemowlęciu?
— Czekam na wiadomości od Jima Andersona, — odparła Rilla. — Może on sam będzie chciał nadać imię swemu dziecku.
Lecz chociaż jesień minęła, ani słowo wiadomości nie przyszło od Jima Andersona, o którym nic nie słyszano od chwili, gdy wyruszył z Haliwaxu i dla którego widocznie los żony i dziecka był rzeczą zupełnie obojętną. Wreszcie Rilla zdecydowała się nadać dziecku imię Jan, a Zuzanna zaopiniowała, że na drugie imię trzeba mu dopisać „Kitchener“. Tak więc wśród mieszkańców Złotego Brzegu wyrastał Jan Kitchener Anderson, którego imiona były bardziej imponujące, niż własna jego wątła osóbka. Postanowiono skrócić to imię i nazywano dziecko „Jasiem“, lecz Zuzanna pokryjomu nie nazywała go inaczej, tylko „Mały Kitchener“.
— Jaś nie jest odpowiedniem imieniem dla chrześcijańskiego dziecka, pani doktorowo, — mówiła z niezadowoleniem. — Kuzynka Zofja twierdzi, że imię to jest za figlarne i po raz pierwszy w życiu muszę jej przyznać słuszność. Co do maleństwa to uważam, że nareszcie przybrało wygląd normalnego dziecka i przyznać trzeba, że Rilla wychowuje je doskonale, chociaż nie należy jej wbijać w dumę. Nigdy nie zapomnę, pani doktorowo tej chwili, kiedy ujrzałam maleństwo leżące w niebieskiej wazie, owinięte w jakieś brudne flanelowe szmaty. Wszyscy wiedzą, że Zuzanna Baker rzadko kiedy zapomina języka w ustach, ale wówczas naprawdę języka zapomniałam, może mi pani wierzyć. Zdawało mi się, że śnię. Natychmiast pomyślałam: „Nigdy jeszcze nie słyszałam, żeby się komuś śniło niemowlę w wazie do zupy, więc to jednak musi być rzeczywistość“. Gdy usłyszałam, jak doktór zwrócił się do Rilli, że będzie musiała sama zajmować się dzieckiem, myślałam, że to są żarty, bo ani na chwilę nie wierzyłam, że ona będzie do tego zdolna. Widzi pani jednak, jak się dziewczynka wyrobiła i stała się prawdziwą kobietą. Tak już jest, pani doktorowo, że gdy się do czegoś przymusimy, to spełniamy to zazwyczaj jak najlepiej.
Zuzanna potwierdziła swoje słowa przykładem, który nadarzył się pewnego październikowego dnia. Doktór i doktorowa byli nieobecni. Rilla rezydowała po południu przy kołysce Jasia, śpiewając, kołysząc go i robiąc jednocześnie skarpetki. Zuzanna siedziała na bocznej werandzie, łuskając groch, w czem dopomagała jej kuzynka Zofja. Spokój i cisza panowały w całem Glen. Niebo pokryte było drobniutkiemi srebrzystemi obłoczkami. Dolina Tęczy spoczywała również w ciszy, przystrojona szatą jesiennych pożółkłych liści. Zuzanna tonęła w myślach niewesołych, bo dowiedziała się właśnie, że „mały kochany Jim“ wyruszył na Atlantyk okrętem kanadyjskim. Nawet kuzynka Zofja wyglądała bardziej melancholijnie, niż zwykle, wyczuwając w powietrzu jakąś burzę.
— Jest za wielka cisza, aby miało to trwać długo, — mówiła.
Jakby dla potwierdzenia jej słów piekielny trzask rozległ się tuż za niemi. Trudno opisać hałas, brzęk tłuczonego szkła i porcelany, oraz dziki skowyt, który dobiegł od strony kuchni. Zuzanna i kuzynka Zofja spojrzały na siebie z przerażeniem.
— Co, u licha, tam się stało? — wyszeptała kuzynka Zofja.
— Na pewno to przeklęte kocisko do reszty zwarjowało, — mruknęła Zuzanna. — Zawsze oczekiwałam tego.
Rilla zbiegła nadół, również przerażona.
— Co się stało? — zawołała.
— Sama nie mam pojęcia, lecz to na pewno ten wasz dziki kocur wyprawia harce, — odparła Zuzanna. — Lepiej się do niego nie zbliżać. Uchylę drzwi i zajrzę do kuchni. Zawsze mówiłam, że djabeł siedzi w tej bestii i miałam rację.
— Według mnie ten kot musi mieć wściekliznę, — odrzekła uroczyście kuzynka Zofja. — Opowiadano mi raz o kocie, który oszalał i pogryzł troje ludzi. Wszyscy oni umarli w okropnych męczarniach, a po śmierci byli czarni, jak atrament.
Mimo tych ostrzeżeń, Zuzanna uchyliła drzwi i zajrzała. Podłoga była zasypana skorupami potłuczonych talerzy, bo widocznie straszna tragedia zapoczątkowała się na wysokim kredensie, gdzie Zuzanna ustawiała zawsze umyte i wytarte naczynia. Dokoła kuchni biegał oszalały kot z głową uwięzioną w starej solniczce. Naoślep tarzał się po podłodze z głośnym miauczeniem, usiłując uwolnić się ze szponów solniczki, lecz napróżno wierzgał uzbrojonemi w pazury łapami.
Widok ten był taki zabawmy, że Rilla mimowoli wybuchnęła śmiechem. Zuzanna spojrzała ma nią wzrokiem pełnym nagany.
— Nie widzę w tem nic śmiesznego. Bestja potłukła wielki błękitny wazon pani doktorowej, przywieziony jeszcze z Zielonego Wzgórza. Nie jest to wielka strata coprawda, ale najgorsze to, w jaki sposób wyswobodzić kocisko z tej solniczki.
— Nie waż się go dotykać, — zawołała kuzynka Zofja gorączkowo. — Możesz się pożegnać z życiem. Zamknij drzwi i poślij po Alberta.
— Niezwykłam posyłać po Alberta przy byle głupstwie, — odparła z dumą Zuzanna. — Biedne kocisko, musi bardzo cierpieć, a ja nie mogę patrzeć na czyjś ból. Nie oszalał przecież, a przynajmniej nie jest bardziej szalony, niż był dotychczas. Idź, Rillo, do swego małego Kitchenera, ja już tu sama sobie poradzę.
Zuzanna wsunęła się ostrożnie do kuchni, ściągnęła z gwoździa deszczowy płaszcz doktora i po pewnych trudach udało jej się przykryć tym płaszczem kota i nieszczęsną solniczkę. Wówczas przycisnęła sprężynkę solniczki, gdy tymczasem Rilla trzymała wyrywające się zwierzę, owinięte płaszczem. Podobnych wrzasków jakie wydawał Doc przy tej operacji, nie słyszano jeszcze nigdy w całem Glen. Zuzanna przeraziła się, że Albert Crawford może je dosłyszeć i gotów pomyśleć, że ona torturuje zwierzę. Po uwolnieniu się z solniczki, Doc przycichł nagle. Obrzucił Zuzannę pełnem wdzięczności spojrzeniem i wyskoczył oknem do lasu, skąd już nie wyszedł przez cały dzień. Zuzanna poczęła zbierać potłuczone skorupy z podłogi.
— Nawet Niemcy nie zrobiliby gorszego zniszczenia, — mruczała z goryczą. — Ale jeżeli ludzie, mimo wszelakich ostrzeżeń, trzymają taką djabelską bestję, to muszą być przygotowani na wszystko. Ładne czasy nastały, że nie wolno ani na kilka chwil zostawić kuchni, bo pierwsze lepsze kocisko obróci wszystko w gruzy.

ROZDZIAŁ X.
ZMARTWIENIA RILLI.

Minął październik i nadeszły ponure dni listopada i grudnia. Świat trząsł się nowemi wyczynami walczących z sobą armij. Antwerpja padła, Turcja wypowiedziała wojnę, a maleńka bezradna Serbja wzięła się w kupę i wyruszyła raz jeszcze na wroga. W dalekiem, przytulonem do gór, Glen St. Mary, w odległości tysięcy mil od frontu, serca mieszkańców biły trwogą o życie tych, którzy na wojnę wyruszyli.
— Kilka miesięcy temu, — mówiła panna Oliver, — mówiliśmy tylko o sprawach Glen St. Mary. Teraz myślimy i mówimy o posunięciach wojsk i dyplomatycznych intrygach.
Największem zdarzeniem każdego dnia było że od pewnego czasu pojawienie się wózka pocztowego na małym mostku między stacją i wsią, było dla niej czemś podniecającem. Dopóki nie przeczytała gazet, lub nie dowiedziała się tego, co one zawierały, nie była w stanie pracować normalnie.
— Muszę brać cię do szydełkowania, dopóki gazety nie nadejdą, pani doktorowo. Szydełkowanie jest jeszcze jedyną pracą, którą się można zająć nawet wtedy, gdy serce mocno bije i coś ściska w gardle. Wówczas wszystkie myśli się zatracają. Gdy widzę wielkie nagłówki wiadomości i dowiem się wreszcie, co one zawierają, mogę spokojnie wrócić do swoich zajęć. Całe nieszczęście, że poczta przybywa właśnie w takiej porze, kiedy trzeba gotować obiad i sądzę, że rząd powinien to jakoś zmienić. Jestem w każdym razie pewna, że Kaiser nie będzie jadł kolacji wigilijnej w Londynie. Wie pani, pani doktorowo, — Zuzanna zniżyła głos, jakby udzielała jakichś poufnych informacyj, — słyszałam z wiarogodnego źródła, bo inaczej nie powtarzałabym tego, szczególnie, gdy to ma związek z proboszczem, że wielebny Mr. Arnold co tydzień wyjeżdża do Charlottetown, gdzie bierze tureckie kąpiele na swój reumatyzm. Uważam, że nieładnie z jego strony, bo przecież walczymy teraz z Turkami. Jeden z jego wikarych zawsze twierdził, że Mr. Arnold nie jest prawowitym księdzem i zaczynam teraz wierzyć w prawdziwość tych słów. Muszę dzisiaj koniecznie upiec ciasto i posłać Jimowi na święta. Ucieszy się nasz kochany chłopak, jeżeli do tej pory nie zatonie w błocie.
Jim przebywał w obozie Salisbury i pisał wesołe listy, mimo tego, że kompletnie grzązł w błocie. Władek przysyłał z Redmond listy do Rilli, lecz te pozbawione były wszelkich wesołości. Rilla otwierała je zawsze z drżeniem w obawie, czy brat nie donosi jej, iż zaciągnął się do wojska. Smutny jego nastrój i jej się udzielał. Jakżeby chciała otoczyć go ramieniem i przytulić do siebie, jak czyniła to niegdyś w Dolinie Tęczy. Nienawidziła tych wszystkich, na których spadała odpowiedzialność za przygnębienie Władka.
— Na pewno pójdzie, — szeptała bezradnie pewnego popołudnia, siedząc samotnie w Dolinie Tęczy i odczytując jeden z jego listów, — na pewno pójdzie, a ja chyba nie przeżyję tego.
Władek pisał, że ktoś anonimowo przysłał mu kopertę, w której znalazł białe piórko.
„Zasłużyłem na to, Rillo. Czuję, że powinienem nosić to piórko w klapie, demonstrując w całem Redmond swoje tchórzostwo. Wszyscy chłopcy w moim wieku poszli. Codziennie zapisuje się kilku. Prawdopodobnie kiedyś i ja się zdecyduję. Wyobrażam już sobie tę chwilę, kiedy z wyciągniętym bagnetem napadam na człowieka, na wroga, który jest prawdopodobnie czyimś mężem, czy synem, a może ojcem drobnych dzieci. Widzę siebie leżącego w błocie, spragnionego kropli wody, otoczonego rannymi i dochodzę do wniosku, że nie mogę się na to zdobyć. Nie mogę nawet myśleć o tem. Jakże będę mógł stanąć w obliczu rzeczywistości? Przychodzą na mnie takie chwile, kiedy wolałbym, żebym się wcale nie urodził. Życie wydawało mi się taką piękną rzeczą, a obecnie jest wstrętne. Rillo ma Rillo, gdyby nie twoje kochane, szczere, wesołe i beztroskie listy, na pewno utraciłbym resztę równowagi. A listy Uny! Una jest naprawdę kochaną dziewczyną, nieprawdaż? Posiada tyle prostoty i szczerości w swojem postępowaniu. Nie potrafi pisać tak wesoło, jak ty, lecz w listach jej jest coś takiego, coby mnie skłoniło nawet do pójścia na front. Nie myśl, że Una kiedykolwiek wspomina o tem, że czyni mi jakieś wymówki na ten temat, nie leży to w jej usposobieniu. Jednakże nie mogę się na ten krok zdecydować. Ty masz brata, a Una przyjaciela, który jest tchórzem“.
— Och, Jakbym chciała, żeby Władek nie pisał takich rzeczy, — westchnęła Rilla. — To mnie boli. On nie jest tchórzem, stanowczo nie jest!
Spojrzała w zamyśleniu dokoła, na małą zalesioną dolinkę i szarą ścieżkę poniżej. Jak to wszystko przypominało jej Władka! Pożółkłe liście trzymały się jeszcze na gałęziach drzew, które z obydwu stron okalały strumyk. Połyskiwały na nich niby perły, delikatne krople deszczu, który dopiero niedawno przestał padać. Władek w jednym ze swoich wierszy opisał ten widok. Wiatr wzdychał i zawodził wśród ogołoconych konarów tuż nad źródełkiem. Władek powiedział kiedyś, że kocha tę melancholię jesiennego wiatru podczas dni listopadowych. Trójka Kochanków trzymała się namiętnie w objęciach, a Biała Dama, obecnie ogołocona z liści, zdawała się wpatrywać w szare, zasnute chmurami niebo. Władek dawno nadał tym drzewom owe imiona, a w zeszłym roku w listopadzie, gdy spacerował wraz z Rillą i panną Oliver po Dolinie, spoglądając na odartą z liści Białą Damę, i srebrzystą tarczę księżyca zawisłą nad jej konarami, rzeki: „Biała brzoza jest niby piękna pogańska dziewoja, która nigdy nie poznała tajemnicy raju“. A panna Oliver na to: „Napisz o tem w którymś ze swoich wierszy, Władziu“. Władek usłuchał rady i nazajutrz odczytał im króciutki poemat, przesiąknięty liryzmem. Och, jacy szczęśliwi byli wówczas!
Tak, Rilla zerwała się na równe nogi, czas upływał. Jaś na pewno zbudzi się wkrótce, więc trzeba mu przygotować śniadanie. Poza tem dziś wieczorem miało się odbyć zebranie Młodego Czerwonego Krzyża, a jeszcze worek należało wykończyć. Będzie to najładniejszy worek w całym Czerwonym Krzyżu, ładniejszy nawet, niż ten który zrobiła Irena Howard. Trzeba iść do domu i zająć się pracą. Zajęta była ostatniemi dniami od rana do wieczora. To małe małpiątko, Jaś, zabierał mnóstwo czasu. Ale rósł, naprawdę rósł. Chwilami Rilla czuła, że nie była to tylko jej przesada lecz że naprawdę wyglądał z każdym dniem lepiej. Poprostu była dumna z niego i klepała go od czasu do czasu, lecz pocałować go nigdy nie miała ochoty.
— Niemcy dzisiaj zajęli Łódź, — rzekła panna Oiliver pewnego grudniowego wieczoru, gdy razem z panią Blythe i Zuzanną zajęta była szydełkowaniem w przytulnej jadalni. — Dzięki tej wojnie nabieram trochę pojęcia o geografji. Chociaż jestem nauczycielką, to jeszcze trzy miesiące temu, nie miałabym pojęcia, w jakiej części świata znajduje się takie miasto, jak Łódź. Gdybym nawet słyszała o niem, nie interesowałabym się tą sprawą. Obecnie wiem o Łodzi wszystko, jaki jest obszar tego miasta, położenie i znaczenie pod względem strategicznym. Wczorajsze wiadomości, że Niemcy zamierzają zaatakować Warszawę, sprawiły, że serce zabiło mi z przerażenia. Obudziłam się w nocy i wciąż myślałam o tem. Nie dziwię się teraz, że dzieci zawsze płaczą, gdy się budzą wśród nocy. Wszystko razem przytłoczyło z szaloną siłą mą duszę, a żadna chmurka na niebie nie miała wyglądu srebrzystego obłoczka.
— Ja tam, jak się budzę w nocy i nie mogę zasnąć, — zauważyła Zuzanna, która szydełkowała i czytała jednocześnie, — wymyślam rozmaite sposoby, jakiemi możnaby zamęczyć Kaisera na śmierć. Ostatniej nocy postanowiłam usmażyć go w gorącym oleju i sama myśl o tem sprawiała mi ogromną przyjemność; szczególnie, gdy przypomniałam sobie te biedne belgijskie niemowlęta.
— Gdyby Kaiser był tutaj i gdyby znosił takie cierpienia, na pewno Zuzanna pierwsza okładałaby go wapienną wodą, — zaśmiała się panna Oliver.
— Ja? — zawołała z oburzeniem Zuzanna. — Ja, panno Oliver? Samabym go wepchnęła do rozpalonego oleju i patrzałabym, jak puchnie. Na pewnobym to uczyniła, mogę pani zaręczyć. Nie mogłabym patrzeć na jego cierpienia, rzeczywiście! Mógłby umrzeć w bólach, zanimbym go wyratowała.
— Pismo Święte mówi, że powinniśmy kochać naszych wrogów, Zuzanno, — wtrącił doktór uroczyście.
— Tak, naszych wrogów, ale nie wrogów króla Jerzego, panie doktorze, — odparła Zuzanna rezolutnie. Była tak zadowolona z siebie, że nawet uśmiechała się, wycierając szklanki. Do tej chwili Zuzanna nie myślała nawet o umyciu szklanek, bo musiała przedtem odczytać komunikaty wojenne. — Czy może mi pani powiedzieć, panno Oliver, jak się wymawia Mława, Bzura i Przemyśl?
— Są to wyrazy, których nikt u nas wymówić prawidłowo nie potrafi, Zuzanno. Ja także tylko zgaduję.
— Mojem zdaniem te cudzoziemskie wyrazy stanowczo nie mają sensu, — orzekła Zuzanna z niechęcią.
— Mam wrażenie, że Austriacy, Rosjanie i Polacy twierdzą tak samo o nazwach angielskich, — uśmiechnęła się panna Oliver. — Ale Serbowie doskonale się spisali. Zaatakowali Belgrad.
— I wysłali Austrjaków na grzybki, — dorzuciła Zuzanna, zabierając się do studiowania mapy Wschodniej Europy. — Jeszcze niedawno kuzynka Zofja uważała, że Serbja nic nie zdoła zrobić. Powiedziałam jej wówczas, że należy tylko wierzyć w przeznaczenie. Podobno bitwy tamtejsze były okropne. Chociaż to są cudzoziemcy, ale przykro jest pomyśleć o tylu zabitych ludziach, pani doktorowo.
W tym samym czasie Rilla na górze dawała upust swym uczuciom, spisując swój pamiętnik.
„W ostatnim tygodniu wszystko jest jakieś „zatracone“, jak powiada Zuzanna. Częściowo jest to moja własna wina, a częściowo tak się składa, ale czuję się okropnie.
„Któregoś dnia pojechałam do miasta, aby kupić sobie nowy kapelusz na zimę. Po raz pierwszy nikt ze mną nie pojechał i musiałam wybierać sama, widocznie mama przestała mnie już uważać za dziecko. Wybrałam najdroższy kapelusz, ale był prześliczny. Zrobiony był z aksamitu w odcieniu zielonym i było mi w nim bardzo do twarzy. Zielony odcień harmonizuje z moją cerą i podkreśla jeszcze wyraz oczu. Tylko raz w życiu miałam kapelusz zielony, ale był o wiele brzydszy od tego. Gdy tylko zobaczyłam ten kapelusz, postanowiłam go kupić i oczywiście zdecydowałam się bardzo prędko. Cena była wysoka. Nie napiszę tu ile kosztował, bo nie chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że w czasie wojny, kiedy należy oszczędzać, ja ni z tego ni z owego wydaję tyle pieniędzy.
„Gdy wróciłam do domu i przymierzyłam kapelusz w swoim pokoju, zaczęły mnie dręczyć wyrzuty sumienia. Oczywiście, kapelusz był piękny, ale nieco za elegancki i wyzywający, aby pójść w nim do kościoła, lub spacerować po Glen, jednem słowem nieodpowiedni. Jakoś całkiem inaczej wyglądał w sklepie, a inaczej w moim białym skromnym pokoiku. I ta okropnie wysoka cena! A tam biedni Belgowie umierają z głodu! Gdy mama zobaczyła kapelusz i dowiedziała się ile kosztuje, spojrzała tylko na mnie. Mama posiada specjalny sposób patrzenia. Ojciec twierdzi, że zajrzała mu do serca przed laty, jeszcze w szkole w Avonlea, a ja w to wierzę, chociaż nasłuchałam się opowiadań o tem, jak rzuciła mu w głowę tabliczką na samym początku ich znajomości. Urwis był z naszej mateczki, gdy była jeszcze dziewczynką, a nawet później często płatała figle, gdy Jim już był na świecie. Ale wracajmy do mojej głupoty, to znaczy do mego zielonego aksamitnego kapelusza.
— „Czy sądzisz, Rillo, — zapytała mama spokojnie, za spokojnie nawet, — że słusznie uczyniłaś płacąc tak drogo za kapelusz szczególnie teraz, gdy cały świat cierpi nędzę?
— „Kupiłam ten kapelusz z własnych oszczędności, mateczko, — wyjaśniłam.
— „To nie jest tłumaczenie. Oszczędności swoje mogłaś wydać na jakiś cel rozsądniejszy. Skoro płacisz za jedną rzecz tak dużo, to mimowoli musisz zaoszczędzić na innej i z pewnością ci to nie daje zadowolenia. Jeżeli jednak uważasz, że uczyniłaś słusznie, nie mam już nic więcej do powiedzenia. Pozostawiam to w zupełności twemu własnemu uznaniu.
„Wołałabym, żeby mama nie zostawiła tego memu uznaniu! Ale co było robić? Nie mogłam przecież zwrócić kapelusza, bo byłam w nim na koncercie w mieście, więc rada nierada musiałam go zatrzymać! Było mi jakoś nieswojo i wpadłam nagle w zły humor, w paskudny, zły nieprzyjemny humor.
— „Mateczko, — rzekłam z dumą, — bardzo mi przykro, że ci się mój kapelusz nie podoba...
— „Nie idzie tu o kapelusz, — odparła mama, — chociaż uważam, że nie pasuje on dla takiej młodej dziewczyny, jak ty, idzie mi tu głównie o cenę.
„Humor mój pogorszył się jeszcze bardziej i stałam się jeszcze bardziej zimna, obojętna i dumna, chociaż bardzo mnie dotknęły słowa matki.
— „Muszę go jednak zatrzymać. W każdym razie obiecuję ci, że przez trzy lata, albo przez cały ciąg trwania wojny, nie kupię innego kapelusza. Nawet ty, — wyraz „ty“ był nasiąknięty pełną goryczy ironją, — nie możesz powiedzieć, że wydałam za dużo, jeżeli ten kapelusz ma mi starczyć na trzy lata.
— „Jeszcze przed upływem trzech lat znudzi ci się z pewnością ten kapelusz, Rillo — rzekła mama z pełnym prowokacji uśmiechem, który oznaczał mniej więcej podejrzenie, że z pewnością za tydzień rzucę mój kapelusz do kąta.
— „Czy mi się znudzi, czy nie, to jednak będę go nosić, — odparłam, poczem pobiegłam na górę i wypłakałam się w moim pokoju ze złości na samą siebie, że z taką ironją zwracałam się do mamy.
„Już teraz nie mogę znieść tego kapelusza. Ale skoro powiedziałam, że musi mi służyć trzy lata, to słowa dotrzymam. Powinnam ponieść zasłużoną karę.
„Właśnie to jest jedna z tych „zatraconych“ rzeczy. Druga znowu to to, że pokłóciłam się z Ireną Howard, czyli ona się ze mną pokłóciła, a właściwie pokłóciłyśmy się obydwie.
„Młody Czerwony Krzyż miał się wczoraj zebrać na posiedzenie. Oznaczono godzinę wpół do trzeciej, lecz Irena przyszła o wpół do drugiej, bo musiała jechać do Górnego Glen. Irena ostatnio od chwili organizacji naszego Czerwonego Krzyża nie była ze mną w dobrej komitywie, bo prawdopodobnie liczyła na urząd prezeski. Myślałam jednak, że wszystko się wygładzi i nigdy nie zawadzałam o ten temat. Gdy zjawiła się wczoraj u mnie, była od pierwszej chwili miła i uprzejma, tak, że zaczęłam już wierzyć, iż zaprzyjaźnimy się na nowo.
„Lecz, gdy tylko usiadłyśmy, Irena zaczęła mi dokuczać. Widziałam, jak z niechęcią patrzała na mój nowy szydełkowy worek. Dziewczęta niejednokrotnie mi mówiły, że Irena jest zadrosna, a ja nigdy w to nie wierzyłam. Teraz widzę, że miały słuszność.
„Przedewszystkiem przyczepiła się do Jasia, twierdząc, że strasznie lubi dzieci, wyjęła go z kołyski i zaczęła całować po całej twarzy. Prawdopodobnie wiedziała, że nie lubię, gdy ktoś w ten sposób całuje Jasia. To stanowczo jest niehigjenicznie. Tak go długo męczyła, aż biedak zaczął płakać, wówczas roześmiała się głośno i zwróciła się do mnie z udaną słodyczą:
— „Rillo, kochanie, wyglądasz tak, jakbyś sądziła, że zatrułam pocałunkami dziecko.
— „O nie, Ireno, — odparłam z taką samą słodyczą, — ale Morgan twierdzi, że dziecko należy tylko całować w czoło, aby nie zarazić go zarodkami jakiejś choroby. Uważam, że to samo tyczy się Jasia.
— „Moja droga, czyż mam jakieś zarodki? — zawołała Irena z oburzeniem. Wiedziałam, że kpi ze mnie i że w gruncie rzeczy wszystko się w niej gotuje, ale nazewnątrz ani cienia złości. Zaczęłam się już nawet zastanawiać, czy nie posądzam fałszywie Ireny.
„Potem zaczęła podrzucać Jasia w górę. Morgan twierdzi, że najbardziej niewskazaną rzeczą jest podrzucanie dziecka. Nigdy nie pozwalam, aby Jasia w górę podrzucano. Lecz Irena podrzucała go i temu wstrętnemu bachorowi widocznie to się podobało. Uśmiechnął się po raz pierwszy. Skończył już cztery miesiące, a nigdy dotychczas jeszcze się nie uśmiechał. Nawet mama i Zuzanna nie mogły wywołać uśmiechu na jego twarzyczce. A teraz smarkacz śmieje się, bo go Irena Howard w górę podrzuca! I mówić o wdzięczności!
„Muszę przyznać, że wskutek uśmiechu zaszła w nim ogromna zmiana. Dwa maleńkie dołeczki na policzkach pogłębiły się, a ciemne oczka poczęły błyszczeć rozradowaniem. W każdym razie Irena nie wywołała tego w uczciwy sposób, pomyślałam. Udawałam, że jestem zajęta szyciem i nie zwracam zupełnie na nią uwagi, Irena zaś wkrótce zmęczyła się tem podrzucaniem i położyła Jasia zpowrotem do kołyski. Smarkacz niezadowolony był z tego, że zabawa się przerwała, począł płakać i był już rozkapryszony przez całe popołudnie, chociaż z chwilą, gdy Irena go ułożyła do kołyski, nic mu się przecież złego nie działo. Irena spojrzała na Jasia i zapytała:
— „Czy on tak często płacze? — jakby nigdy nie słyszała przedtem płaczącego dziecka.
„Wytłumaczyłam jej poważnie, że dzieci powinny płakać pewną oznaczoną ilość minut dziennie aby tem samem trenować swe płuca. Morgan też tak twierdzi.
— „Gdyby Jaś wcale nie płakał, pobudzałabym go do płaczu, — rzekłam.
— „Och, istotnie! — zawołała Irena, śmiejąc się, jakby słowom moim nie wierzyła. „Wychowanie dziecka“ Morgana znajdowało się na górze, więc w danej chwili nie mogłam jej przekonać. Potem zauważyła, że Jaś ma bardzo mało włosów i orzekła, że nigdy jeszcze nie widziała, aby czteromiesięczne dziecko było tak łyse.
„Wiem, że Jaś nie ma dużo włosów, lecz Irena powiedziała to takim tonem, jakbym ja była temu winna. Odrzekłam jej na to, że widziałam już dużo dzieci tak samo łysych, jak Jaś, a Irena zaraz, że nie chciała mnie obrazić, choć wiedziała, że wcale nie czuję się obrażona.
„Tak już było dalej przez następne pół godziny, że Irena ciągle mi czemś dokuczała. Dziewczęta miały słuszność mówiąc, że jest złośliwa, ale ja nigdy w to nie wierzyłam. Uważałam zawsze Irenę za dobrą i szlachetną dziewczynę i bolało mnie teraz to, że okazało się inaczej. Postanowiłam jednak nie brać sobie tego do serca i szyłam dalej nocną koszulę dla jakiegoś belgijskiego dziecka.
„Wówczas Irena powiedziała mi coś strasznie podłego i obraźliwego, co podobno ktoś miał powiedzieć o Władziu. Nie chcę tego teraz powtarzać — nie mogę. Oczywiście zaznaczyła, że zdenerwowała się, słysząc to, lecz lepiej byłoby, żeby się nie tłumaczyła przede mną. Wiem, że powtórzyła mi tę rzecz, aby mnie dotknąć.
Wówczas wybuchnęłam.
— „Jak śmiesz przychodzić tu i powtarzać takie rzeczy o moim bracie, Ireno Howard? — zawołałam. — Nigdy ci tego nie zapomnę, nigdy. Twój brat także się do wojska nie zaciągnął — nie ma nawet najmniejszego zamiaru.
— „Rillo, kochanie, przecież ja tego nie powiedziałam, — rzekła Irena. — To były słowa pani Grzegorzowej Burr. Powiedziałam jej nawet...
— „Nie chcę słyszeć, coś jej powiedziała. Bądź łaskawa więcej nie rozmawiać ze mną, Ireno Howard.
„Oczywiście, tego mogłam nie mówić, ale tak się jakoś samo wymknęło. Potem zjawiły się inne dziewczęta, a ja napozór spokojnie grałam rolę gospodyni. Irena przez całą resztę popołudnia siedziała z Olą Keith i wyszła, nawet nie spojrzawszy na mnie. Widocznie przyjęła poważnie moje słowa, ale ja się o to wcale nie martwię, bo nie mogę przecież uważać za przyjaciółkę takiej dziewczyny, która powtarza nieprzyjemne rzeczy o Władziu. Mimo to jednak czuję się ogromnie nieswojo po tem wszystkiem. Byłyśmy zawsze bardzo zaprzyjaźnione z sobą i do niedawna Irena okazywała mi wiele serdeczności. Odarto mnie jeszcze z jednej iluzji i czuję się tak, jakby na świecie nie istniała prawdziwa, szczera przyjaźń.
„Ojciec kazał Józefowi Meadowi wybudować małą budę dla Wtorka, tuż przy budzie stacyjnej. Myśleliśmy, że gdy nastaną chłody, Wtorek zdecyduje się wreszcie wrócić do domu. Ale żadna siła ludzka nie może skłonić Wtorka do oddalenia się na pięć minut od stacji. Siedzi tam i obserwuje każdy przybywający pociąg. Postanowiliśmy więc uczynić coś, alby mu było ciepło i wygodnie. Józef wybudował budę w ten sposób, że Wtorek może leżeć w niej i obserwować peron, co jest głównem jego zajęciem.
„Wtorek stał się sławną osobistością. Przybył reporter z „Przedsięwzięć“ z miasta, fotografował go i opisał całą historję jego wiernego czuwania. Historia ta została wydrukowana w „Przedsięwzięciach“ i przedrukowana przez wszystkie gazety kanadyjskie. Dla Wtorka jednak nie posiada to żadnego znaczenia. Jim wyjechał, Wtorek nie wie dokąd i dlaczego, lecz czekać będzie cierpliwie jego powrotu. Czasami to wyczekiwanie Wtorka sprawia mi dziwną przyjemność. Może to głupie z mojej strony, lecz mimowoli mam wrażenie, że Jim wróci jednak, bo inaczej Wtorek na niego nie czekałby.
„Za mojemi plecami Jaś kicha w kołysce. Prawdopodobnie przeziębił się. Irena była wczoraj przeziębiona i jestem pewna, że zaraziła katarem dziecko. Jaś nie jest już taki niezdarny, jak był. Kosteczki mu stwardniały i może siedzieć całkiem przyzwoicie. Lubi nawet kąpiel i pluszcze się w wodzie bez grymasów i dawnych przygód. Och, nigdy chyba nie zapomnę tych pierwszych dwóch miesięcy! naprawdę nie wiem, jak ja je przeżyłam. Jednakże żyję i Jaś żyje i obydwoje jakoś to wszystko „przeżyliśmy“. Połechtałam go dzisiaj wieczorem przy rozbieraniu, Morgan nie zabrania łechtania, ot tak, aby się przekonać, czy się uśmiechnie, jak wczoraj do Ireny. I uśmiechnął się, ukazując swoje śliczne dołeczki. Jaka szkoda, że matka jego nie może tego zobaczyć!“
„Dzisiaj skończyłam szóstą parę skarpetek. Przy pierwszych trzech parach Zuzanna mi pomagała, ale potem zawstydziłam się i nauczyłam się robić skarpetki sama. Nienawidzę tej roboty, lecz tylu rzeczy nienawidzę, które muszę spełniać od czwartego sierpnia, że jeszcze jedna znienawidzona robota może się nie liczyć. Myślę teraz o Jimie, który żartuje, pisząc o błotach w obozie Salisbury i dochodzę do wniosku, że w porównaniu z tem robienie skarpetek jest rzeczą całkiem przyjemną“.

ROZDZIAŁ XI.
BLASKI I CIENIE.

Na święta Bożego Narodzenia przyjechali do domu dziewczęta i chłopcy z Redmond i na Złotym Brzegu zapanowała znowu na pewien czas atmosfera wesela. Lecz nie wszyscy byli w komplecie, po raz pierwszy brakowało przy stole wigilijnym Jima, który był bardzo daleko i Rilla czuła, że nie zajęte jego miejsce przejmuje jej serce dotkliwym bólem. Zuzanna postanowiła posłać mu paczkę świąteczną wraz z małem rzeźbionem kółkiem do serwetki, które używał jeszcze za czasów chłopięcych, a dołączyć chciała również wysoki kubek z Zielonego Wzgórza, który podarowała mu niegdyś ciotka Maryla i z którego zawsze najchętniej pijał.
— Kochany nasz chłopiec powinien mieć pewną przyjemność, pani doktorowo, — twierdziła Zuzanna, — jestem pewna, że duszą przebywa wciąż z nami, a w przyszłym roku na święta będzie już tutaj i ciałem. Zaczekajmy do wielkiej ofensywy, która nastąpi na wiosnę, wówczas na pewno wojna prędko się skończy.
Wszyscy usiłowali tak myśleć, lecz dziwny jakiś cień zasnuwał ich dusze, które zmuszały się do wesołego nastroju. Władek również był cichy i milczący przez cały czas wakacyj. Pokazał Rilli okrutny anonimowy list, otrzymany w Redmond — list zdradzający bardziej okrucieństwo, niż patriotyczne zapędy.
— Właściwie to wszystko jest prawdą, Rillo.
Rilla wyrwała mu list, podarła go na drobne kawałki i rzuciła do ognia.
— Niema w tem ani słowa prawdy, — oznajmiła z zapałem. — Władziu, wpadasz w stan chorobliwy, jak powiada panna Oliver, gdy zbyt długo zastanawiasz się nad jedną i tą samą rzeczą.
— Nie mogę wyzbyć się tej myśli w Redmond. Cały uniwersytet zainteresowany jest wojną. Każdy student w wieku wojskowym, który nie zapisał się jeszcze na ochotnika, traktowany jest, jako tchórz. Profesor angielskiego, dr. Milne, który mnie zawsze wyróżniał z pośród wszystkich, ma już dwóch synów na wojnie. Zauważyłem, że w stosunku do mnie zmienił się bardzo.
— To nie ładnie z jego strony, jesteś niezdolny do wojska.
— Fizycznie jestem zupełnie zdolny. Czuję tę niezdolność w duszy i dziwny wstręt. Nie martw się, Rillo. Nie pójdę, możesz być spokojna. Melodja Srokatego Kobziarza dźwięczy mi w uszach w dzień i w nocy, lecz nie mogę pójść za tą melodją.
— Zasmuciłbyś i mnie i matkę, gdybyś poszedł, — szlochała Rilla. — Ach, Władziu, wystarczy, jak każda rodzina da jednego żołnierza.
Wakacje nie były przyjemnym okresem dla Rilli. Przeżyła je jakoś możliwie spokojnie dzięki temu, że w domu przebywali Nan i Di, Władek i Shirley. Któregoś dnia przybyły list i książka od Krzysztofa Forda. Kilka zdań odczytanych z listu wywołały rumieniec na twarzy Rilli i pośpieszniejsze bicie serca. Trwało to do ostatniego ustępu, który był chłodny i obojętny.
„Z nogą moją jest już zupełnie dobrze. Za kilka miesięcy będę się mógł zaciągnąć do wojska, Rillo ma Rillo. Przyjemnie będzie, gdy ubiorą mnie w mundur. Mały Krzyś będzie mógł wreszcie rozejrzeć się po szerokim świecie i stanąć oko w oko z niebezpieczeństwem. Przykro mi było, szczególnie ostatnio, kiedy chodziłem swobodnie po mieście, wcale nie kulejąc. Ludzie, którzy mnie nie znali, spoglądali na mnie z pogardą, jakby mi chcieli rzucić w twarz: „Łazik“! Nie mógłbym znieść dłużej podobnych milczących obelg“.
— Nienawidzę wojny, — mówiła z goryczą Rilla, spoglądając na dolinę, tonącą teraz w złocistych promieniach zimowego zachodzącego słońca.
— Rok 1914 minął, — rzekł doktór Blythe w dzień noworoczny. — Słońce, które wzeszło pogodnie, zachodziło wczoraj krwią. Co przyniesie nam rok 1915?
— Zwycięstwo! — zawołała Zuzanna.
— Czy Zuzanna naprawdę wierzy, że tę wojnę wygramy? — zagadnęła sucho panna Oliver. Przybyła ona dzisiaj z Lowbridge, aby zobaczyć Władzia i dziewczęta przed ich powrotem do Redmond. Była w dziwnie cynicznym nastroju i patrzała na wszystko ze strony najbardziej ponurej.
— Czy wierzę, że wygramy wojnę! — zawołała Zuzanna. — Nie, panno Oliver kochana, ja nie wierzę — jestem pewna. Nie troszczę się nawet o to. Martwi mnie jedynie, że tyle zdrowia i pieniędzy to zwycięstwo kosztuje. Ale przecież nie można zrobić omletu, nie rozbijając jajek, więc musimy ufać Bogu i fabrykować wielkie działa.
— Czasami myślę, że raczej trzeba ufać wielkim działom, nie Bogu, — zauważyła panna Oliver zaczepnie.
— Nie, niech pani tego nie mówi. Niemcy mieli wielkie działa nad Marną, nieprawdaż? Lecz przeznaczenie nie chciało ich zwycięstwa. Proszę nie zapominać o tem. Należy zawsze wierzyć w to, co nie ulega żadnej wątpliwości. Należy mocno siedzieć na krześle i twierdzić: „Wielkie działa są dobre, lecz Wszechmocny jest lepszy i opiekuje się nami bez względu na to, co Kaiser powie“. Dawno dostałabym pomieszania zmysłów, kochana panno Oliver, gdybym się nie trzymała tej dewizy. Moja kuzynka Zofja, równie, jak pani, częstokroć ma skłonności do niewiary. „Ach, moja droga, co poczniemy, jak Niemcy tutaj przyjdą?“ zapytała mnie wczoraj. „Pogrzebiemy ich“, odparłam z miejsca. „Mamy takie mnóstwo ziemi, w której doskonale można kopać mogiły“. Kuzynka Zofja mówi, że jestem impertynetką, ale to wcale nie jest prawda. Panno Oliver, musimy ufać flocie angielskiej i naszym kanadyjskim chłopcom. Mówię tak samo, jak pan Wilhelm Pollock z za Portu. Jest już bardzo stary i od dłuższego czasu choruje. W zeszłym tygodniu, którejś nocy tak było już z nim źle, że synowa jego była pewna, że już nie żyje. Powiedziała o tem komuś czuwającemu przy łóżku. „Do licha, żyję jeszcze“, zawołał chory, „i nie mam zamiaru umierać dopóki Kaiser nie otrzyma zasłużonej kary“. Tylko takich ludzi szanuję, kochana panno Oliver, — zakończyła Zuzanna.
— Ja szanuję ich również, lecz nie umiem w ten sposób się zapatrywać, — westchnęła Gertruda. — Dawniej potrafiłam uciekać od przykrych rzeczy, przenosząc się choć na chwilę do krainy marzeń, a gdy wracałam stamtąd, byłam na nowo silna i trzeźwa. Teraz już mi się to nie udaje.
— Ani mnie, — dorzuciła pani Blythe. — Najbardziej nie lubię wieczorem kłaść się do łóżka. Przez całe życie lubiłam zawsze pół godzinki spędzić w łóżku na rozmyślaniach i marzeniach. Teraz nawet myśleć nie mogę.
— Ja tam lubię porę wieczorną, — odparła panna Oliver. — Lubię ciemności, bo wśród nich jestem sobą, nie potrzebuję się uśmiechać i grać komedji wesołości. Lecz czasami myśleć nie potrafię bo widzę przed sobą straszne rzeczy, straszne lata, które nadchodzą.
— Jestem szczęśliwa, że nigdy nie miałam żadnych marzeń, o których mogłabym teraz wspominać — zauważyła Zuzanna. — Pan Bóg oszczędził mi tego. Sądząc z wiadomości w gazetach, widocznie Kronprync został zabity. Czy można mieć nadzieję, że to prawda? Domyślam się również, że Woodrow Wilson zamierza zredagować nową notę. Ciekawa jestem, — kończyła Zuzanna z ironją pełną goryczy, której zawsze używała, gdy chodziło o biednego Prezydenta, — ciekawa jestem, czy ten człowiek nigdy już nie zmieni swej polityki.

———— :o: ————

W styczniu Jaś skończył pięć miesięcy i Rilla postanowiła go zważyć.
— Waży czternaście funtów, — oznajmiła z triumfem. — Akuratnie tyle, ile pięciomiesięczne dziecko powinno ważyć według Morgana.
Już teraz nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Jaś z każdym dniem staje się ładniejszem dzieckiem. Policzki zaokrągliły mu się i zarumieniły, oczka stały się większe i jaśniejsze, a maleńkie łapki nabrały rozkosznych kształtów. Włosy mu nawet zaczęły odrastać ku wielkiej radości Rilli. Cala główka pokryła się złocistym puszkiem, widocznym tylko przy specjalnem oświetleniu. Jaś był niezwykle dobrem dzieckiem, jadał i sypiał stosownie do rozkazów Morgana. Od czasu do czasu uśmiechał się, ale nie śmiał się głośno nigdy, pomimo zabiegów czynionych w tym kierunku. Martwiło to ogromnie Rillę, bo Morgan przecież twierdzi, że dzieci zazwyczaj śmieją się głośno między trzecim i piątym miesiącem życia. Jaś tymczasem skończył już pięć miesięcy, a nie roześmiał się na głos ani razu. Dlaczego się nie śmiał? Czyżby był nienormalny?
Pewnego wieczoru Rilla wróciła późno do domu z zebrania w Glen, gdzie recytowała patriotyczne wiersze. Rilla nigdy chętnie nie recytowała na zebraniach publicznych. Lękała się zawsze swej skłonności do seplenienia, które najbardziej jej dokuczało wówczas, gdy była nieco zdenerwowana. Gdy po raz pierwszy proszono ją, aby recytowała na zebraniu w Górnem Glen, stanowczo odmówiła. Potem martwiła się swoją odmową. Czy to było tchórzostwo? Coby Jim powiedział, gdyby wiedział o tem? Po dwóch dniach głębokich rozmyślań Rilla zatelefonowała do prezesa Stowarzyszenia Patriotycznego, że zdecydowała się na recytację. Recytowała i sepleniła kilka razy, a potem długo w nocy zasnąć nie mogła, przerażona swojem seplenieniem. W dwa dni potem recytowała znowu w Porcie. Od tego czasu brała już kilka razy czynny udział na zebraniach w Lowbridge i za Portem, sepleniąc oczywiście w chwilach największego podniecenia. Nikt oprócz niej zdawał się tego nie zauważać. Spełniała swą misję z powagą, przejęciem i błyszczącemi oczami! Pod wpływem pięknie wypowiedzianych wierszy Rilli i pod wpływem jej płomiennego spojrzenia zaciągali się ochotnicy, a ona mówiła im wciąż o tem, jak to ludzie umierali na polu chwały, jak synowie walczyli za prochy ojców i za świątynie swych bogów, przejmując swą publiczność uczuciem najwyższego podniecenia w tej godzinie, kiedy życie jednego człowieka nie posiadało żadnej wartości. Nawet spokojny Miller Douglas zapalił się tak pewnego wieczoru, że Mary Vance musiała dołożyć wiele trudu, aby odwieść go od zamiaru zaciągnięcia się do armji. Mary Vance powiedziała z goryczą, że jeżeli Rilla Blythe tak bardzo rozpacza za swoim bratem Jimem, to nie powinna nakłaniać braci i przyjaciół innych dziewcząt do brania udziału w wojnie.
Szczególnie tego wieczora Rilla była bardzo zmęczoną i z prawdziwą rozkoszą wsunęła się pod ciepłą kołdrę, chociaż ani na chwilę nie opuszczała jej myśl o tem, co się teraz działo z Jimem i Jurkiem. Rozgrzała się już porządnie i zaczynała zasypiać, gdy nagle mały Jaś wybuchnął głośnym płaczem. Rilla postanowiła pozwolić mu się wypłakać. Kierowała się zresztą metodą Morgana. Wszakże Jasiowi było ciepło, fizycznie czuł się dobrze i był najedzony. W takich okolicznościach nie należało go psuć pieszczotami i stanowczo zadecydowała, że tym razem nie wstanie. Niech sobie popłacze, aż się zmęczy i zaśnie wreszcie.
Lecz nowe myśli poczęły dręczyć Rillę. Przypuśćmy, pomyślała, że ja jestem takiem małem bezradnem stworzeniem pięciomiesięcznem, mam ojca gdzieś daleko we Francji, a matkę, która się tak o mnie troszczyła, głęboko w grobie na cmentarzu. Przypuśćmy, że leżę w kołysce w dużym, ciemnym pokoju i nikogo niema, ktoby się o mnie zatroszczył. Przypuśćmy, że niema ani jednej ludzkiej duszy na świecie, któraby mnie kochała, bo ojciec nie może mnie kochać, gdyż mnie nigdy w życiu nie widział i nikt mu o mojem przyjściu na świat nie doniósł. Czy jabym w takiej sytuacji także płakała? Czy nie czułabym się opuszczona i pozostawiona bez opieki?
Rilla wyskoczyła z łóżka. Wyjęła Jasia z kołyski i położyła go na łóżku przy sobie. Rączki jego były zupełnie zimne. Lecz nagle przestał płakać. I wówczas, gdy przytuliła go do siebie w ciemnościach, Jaś nagle zaśmiał się głośno, prawdziwym, szczerym, wesołym pełnym zachwytu śmiechem.
— Ach, ty kochane maleństwo! — zawołała Rilla. — Taki jesteś uradowany, że masz kogoś przy sobie, że nie pozostawiono cię w samotności w wielkim ciemnym pokoju? — W tej chwili dopiero zorientowała się, że ma ochotę go pocałować i natychmiast to uczyniła. Całowała jego gładką, pachnącą główkę, jego pucołowate policzki i małe zimne rączęta. Pragnęła uściskać go, przytulić, jak ściskała i tuliła niegdyś w dzieciństwie małe kociaki. Jakaś szalona radość i duma owładnęła całą jej istotą. Nigdy jeszcze nie zaznała takiego uczucia.
W kilka minut potem Jaś spał już spokojnie, a gdy Rilla przysłuchiwała się jego cichemu, regularnemu oddechowi i czuła ciepłe maleńkie ciałko przytulone do niej, zorientowała się wreszcie, że pokochała to wojenne dziecko.
— On jest przecież taki rozkoszny, — pomyślała sennie, zapadając powoli w głęboką drzemkę.
W lutym Jim, Jurek i Robert Grant przeniesieni zostali do okopów i atmosfera jeszcze większego smutku zapanowała na Złotym Brzegu. W marcu bitwa pod „Ypres“ jak nazywała to Zuzanna, pozostawiła po sobie ślad goryczy. Zaczęły pojawiać się w gazetach codziennie listy poległych i nikt z mieszkańców Złotego Brzegu nie chciał przyjmować telefonów, w obawie, że naczelnik stacji zawiadamia o przybyłej depeszy z za morza. Nikt na Złotym Brzegu nie wstawał rano bez podświadomego wrażenia, że dzień przyniesie jakąś przykrą wiadomość.
— A tak dawniej lubiłam wiosenne poranki, — myślała Rilla.
Lecz codzienne troski i obowiązki szły swoim trybem i coraz więcej chłopców w wojskowych mundurach wyjeżdżało z Glen, tych chłopców, którzy jeszcze wczoraj byli uczniami miejscowej szkoły.
— Strasznie zimną mamy dzisiaj noc, pani doktorowo, — mówiła Zuzanna, wchodząc z podwórza i zacierając dłonie. — Ciekawa jestem, czy naszym chłopcom w okopach jest ciepło?
— Jakże każdy temat naprowadza nam myśl o wojnie, — zawołała Gertruda Oliver. — Nie możemy się wyzbyć tej myśli nawet wówczas, gdy mówimy o pogodzie. Podczas tych zimnych nocy, ani na chwilę nie przestaję myśleć o naszych chłopcach przebywających w okopach, a właściwie nie tylko naszych, lecz o wszystkich tych biedakach. Miałabym to samo uczucie, gdybym nawet nie znała nikogo z tych, którzy przebywają na froncie. Gdy kładę się do mego wygodnego łóżka zawstydzona jestem ciepłem, które odczuwam. Wydaje mi się okrucieństwem korzystać z wygód, wówczas, gdy tamci od tych wygód już się dawno odzwyczaili.
— Spotkałam dzisiaj w sklepie panią Meredith, — wtrąciła Zuzanna. — Opowiada mi, że mają okropne zmartwienie z Bolciem, bo ten chłopak wszystko bierze sobie strasznie do serca. Płakał kiedyś przez całą noc nad głodnymi Belgami. „Ach, mamo“, wołał, chcąc się sam uspokoić, „przecież dzieci nie mogą być nigdy głodne, bo wówczas nie byłyby dziećmi! Powiedz, mamo, że dzieci nie są głodne“. Pani Meredith nie mogła tego powiedzieć, bo przecież musiałaby skłamać. Usiłują wszyscy na plebanji kryć przed nim takie wiadomości, lecz on zawsze jakoś je wyszpera i później nie można go uspokoić. Mnie samej kraje się serce gdy czytam o tem, pani doktorowo, i staram się wmówić w siebie, że te historje są nieprawdziwe. Jak czytam powieść, która mnie doprowadza do płaczu, zawsze przemawiam do siebie z całą surowością: „Zuzanno Baker, przecież wiesz, że to wszystko jest kłamstwem“. Ale trzeba i to przeżyć. Jacek Crawford powiada, że dlatego idzie na wojnę, bo mu się już znudziło gospodarowanie. Mam nadzieję, że za późno zorientuje się, jaką zamianę zrobił. Pani Ryszardowa z za Portu martwi się teraz, że zawsze łajała swego męża za to, iż palił w salonie i brudził jej firanki. Teraz, kiedy zaciągnął się do wojska, wołałaby nie czynić mu nigdy tych wyrzutów. Zna pani Józefa Coopera i Williama Daleya, pani doktorowo? Byli niegdyś serdecznymi przyjaciółmi, lecz przed dwudziestu laty pokłócili się i odtąd nie rozmawiali już z sobą. Wreszcie pewnego dnia Józef przyszedł do Williama i rzekł: „Bądźmy przyjaciółmi. Nie czas teraz na wspominanie dawnych uraz“. William z radością wyciągnął do niego rękę i zasiedli do przyjacielskiej pogawędki. Po pół godzinie pokłócili się znowu na temat wojny. Józef utrzymywał, że wyprawa Dardanelska była nonsensem, a William twierdził, że było to jedyne mądre posunięcie ze strony Niemców. Teraz są jeszcze bardziej zaciętymi wrogami, niż niegdyś, a William powiada, że Józef jest takim samym germanofilem, jak Księżycowy Brodacz. Księżycowy Brodacz nie uważa się za germanofila, tylko za pacyfistę, pani doktorowo. Ja tam niebardzo mu wierzę. Mówił któregoś dnia, że wielkie zwycięstwo Anglików pod New Chapelle kosztowało więcej, niż było warte. Zabronił jednocześnie Józiowi Milgrave zbliżania się do swego domu, bo podobno ojciec Józia na wiadomość o zwycięstwie wywiesił flagę. Jan Wickers mówił mi dziś w sklepie, że widział jakiś dziwny przedmiot na niebie w nocy nad Lowbridge. Czy sądzi pani, że to mógł być Zeppelin, pani doktorowo?
— Wydaje mi się to bardzo nieprawdopodobne, Zuzanno.
— Byłabym o wiele spokojniejsza, gdyby Księżycowy Brodacz nie mieszkał w Glen. Podobno widziano go pewnej nocy, jak chodził po swem podwórzu z wielką latarnią. Niektórzy ludzie twierdzą, że dawał sygnały.
— Jakie sygnały i komu?
— To jest właśnie tajemnica, pani doktorowo. W mojem pojęciu władze powinny mieć na oku tego człowieka, jeżeli nie chcą, abyśmy którejś nocy zostali wszyscy wymordowani. Muszę jeszcze przejrzeć gazety, a potem napisać list do naszego małego Jima. Dwóch rzeczy nigdy nie robiłam, pani doktorowo: nie pisałam nigdy listów i nie czytałam wiadomości o polityce. Teraz jednak robię jedno i drugie regularnie i dochodzę do wniosku, że jednak polityka jest rzeczą ważną. Nie rozumiem tylko co zamyśla Woodrow Wilson, ale mam nadzieję, że pojmę to wreszcie.
W swej przemowie na temat Wilsona i polityki, Zuzanna zeszła na całkiem inną kwestję, która przejmowała ją zawsze goryczą.
— Niech djabli wezmą tego przeklętego Kaisera.
— Nie przeklinaj — Zuzanno, — zganił ją doktór Blythe.
— „Niech djabli wezmą“ to nie jest przecież przekleństwo, panie doktorze. Według mnie przekleństwem jest używanie imienia Wszechmogącego nadaremnie.
— Tego także nie można nazwać błogosławieństwem, — rzekł doktór, spoglądając wymownie na pannę Oliver.
— Nie, panie doktorze, djabeł z Kaiserem zawsze się jakoś pogodzą. Nie trzeba się między nich wtrącać. Zauważył chyba pan doktór, że nigdy nie używam tego rodzaju wyrażeń w obecności Rilli. Chciałam tylko zaznaczyć, że pisma nie mają słuszności twierdząc, że Kaiser ma zapalenie płuc, a przecież on jest tylko podłym człowiekiem. Naprawdę bardzobym chciała, żeby go raz wreszcie diabli wzięli.
Z niewzruszoną miną Zuzanna wyszła do kuchni z zamiarem napisania listu do Jima. Z wczorajszego jego listu domyśliła się, że chłopak łaknie jakiegoś serdeczniejszego słowa.
„Znajdujemy się dzisiaj w starej piwnicy po winach, ojcze“, pisał Jim, „Wody mamy po kolana. Wszędzie szczury — ogień przycichł — deszcz pada ustawicznie. Ale mogło być jeszcze gorzej. Otrzymałem dzisiaj paczkę Zuzanny, wszystko było w najlepszym porządku i oczywiście wyprawiliśmy sobie ucztę. Jurek jest w pierwszej linji okopów i twierdzi, że tamtejsze porcje są jeszcze mniejsze, niż dawne porcje wydzielane przez ciotkę Martę. Tutaj nie jest tak źle, tylko strasznie nudno. Powiedz Zuzannie, że oddałbym chętnie całoroczny żołd, za to, żeby móc ujrzeć jej poczciwą twarz.
„Pozostawaliśmy pod ogniem do ostatniego tygodnia lutego. Jeden z chłopców — pochodził z Nowej Szkocji — został zabity wczoraj tuż przy mnie. Szrapnel wybuchł wpobliżu, a gdy dym się rozszedł, on już leżał martwy u moich nóg. Po raz pierwszy od czasu pobytu na froncie widziałem śmierć z tak bliskiej odległości. Ale człowiek tutaj do wszystkiego się przyzwyczaja. Znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Jedyną rzeczą, która jest taka sama, jak u was, to gwiazdy, ale też się nam wydaje, że nie są na swych zwykłych miejscach.
„Powiedz mamie, żeby się nie martwiła — czuję się zupełnie dobrze — zdrów jestem i zadowolony. Zdajemy sobie tylko sprawę, że wśród nas, będących tu w okopach, panuje zło, które zatruje nasze życie na zawsze. Należy je znieść z powierzchni ziemi, choćby to miało nie wiem ile kosztować. Powiedz o tem mieszkańcom Glen, ojcze. Oni jeszcze nie orjentują się w tych wszystkich stratach, które dotychczas ponieśliśmy, ja też nie orientowałem się wyjeżdżając z domu. Uważałem to wszystko za zabawę. W rzeczywistości tak nie jest! Ale dochodzę do wniosku, że miejsce moje jest jednak tutaj, stanowczo się nie mylę. Gdy przekonałem się, co tu pozostało z domów, ogrodów i ludzi, to zdawało mi się, że widzę przemarsz Hunnów przez Dolinę Tęczy i Glen, oraz ogród na Złotym Brzegu. Wszędzie były ogrody, piękne ogrody, założone jeszcze przed wiekami, a co jest teraz? Wszystko zniszczone, zrujnowane! My, chłopcy, walczymy, aby te drogie stare zakątki, gdzie bawiliśmy się jako dzieci, zachować dla innych chłopców i dziewcząt — walczymy za bezpieczeństwo wszystkich zakątków, które nam przypominają nasze dzieciństwo.
„Jeżeli ktoś z was pójdzie na stację, to niech pogłaszcze ode mnie Wtorka. Trudno sobie wyobrazić, że to biedne stworzenie czeka na minie tak długo! Naprawdę, ojcze, częstokroć podczas ciemnych mroźnych nocy w okopach myślę o tem, że w odległości tysięcy mil na malej stacji w Glen kudłaty pies wciąż czeka na mnie.
„Powiedz Rilli, iż bardzo mnie ucieszyła wiadomość o tem, że jej wojenne dziecko ma się dobrze. Zuzannie powiedz, że walczę zwycięsko przeciwko Hunnom i szkorbutowi“.
— Pani doktorowo, — szepnęła Zuzanna uroczyście, — co to jest szkorbut?
Pani Blythe spojrzała na Zuzannę i odrzekła:
— Jest to choroba zębów, która panuje przeważnie w okopach, Zuzanno.
Zuzanna pokiwała głową i w milczeniu wyszła do kuchni, gdzie odwinęła raz jeszcze paczkę przeznaczoną dla Jima i wsunęła do niej szczotkę do zębów.

ROZDZIAŁ XII.
LISTA POLEGŁYCH.

„Jak może nadejść wiosna i jak może być piękna podczas dni takiego okrucieństwa?“ pisała Rilla w swym pamiętniku. „Gdy słońce świeci i delikatne pączki rozwijają się na drzewach nad strumykiem, a ogród zaczyna się powoli zielenić, nie mogę sobie zdać sprawy, że tak straszne rzeczy dzieją się we Flandrii. A jednak tak jest!
„Ostatni tydzień był okropny dla nas wszystkich, od chwili, gdy nadeszły wiadomości o bitwach w okolicy Ypres i walkach pod Langemarck i St. Julien. Nasi kanadyjscy chłopcy spisali się wyśmienicie, Francuzi twierdzą, że „uratowali sytuację“, gdy Niemcy zgotowali nową ofensywę. Ja osobiście nie odczuwam jednak dumy, ani podniecenia, bo dręczy mnie wciąż niepokój o Jima, Jurka i pana Granta. Codziennie odczytujemy listy poległych w gazetach, a listy te są coraz obszerniejsze. Nie mogę ich czytać z obawy, że znajdę tam nazwisko Jima, zdarzały się bowiem już takie wypadki, że ludzie z tych list dowiadywali się o śmierci swych najbliższych, zanim jeszcze nadeszły oficjalne depesze. Od kilku dni wolę nie podchodzić do telefonu, gdyż sądzę, że nie przeżyłabym tej chwili od wypowiedzianego przeze mnie samą „hallo“ do odpowiedzi czyjegoś głosu. Chwila ta wydawałaby mi się wiekiem i byłabym pewna, że usłyszę odpowiedź: „Przybyła depesza dla doktora Blythe“. Po głębszem zastanowieniu się jednak doszłam do wniosku, że nie mam prawa narażać na tę przykrość mamy, czy Zuzanny i wolę już teraz sama przyjmować telefon. Za każdym jednak razem przychodzi mi to z wielką trudnością. Gertruda wykłada w szkole, przegląda wypracowania, podpisuje arkusze egzaminacyjne, jak zwykle, lecz jestem pewna, że myślami wciąż przebywa we Flandrji. Mówią mi o tem jej pełne tragizmu oczy.
„Krzysztof jest już także w mundurze. Został przyjęty na komisji i przewiduje, że go wyślą za morze latem, tak mi pisał. Nic więcej nie było w tym liście, widocznie wszystkie myśli skierował tylko w stronę wyjazdu. Nie zobaczę go już przed wyruszeniem na front, a może nigdy go nie zobaczę. Czasami zapytuję samą siebie, czy ów wieczór w przystani Czterech Wiatrów był tylko snem. Prawdopodobnie. Zdawać się może, że to wszystko działo się w jakiemś innem życiu, które istniało przed laty. Wszyscy już o tem zapomnieli oprócz mnie.
„Władek, Nan i Di przyjechali do domu z Redmond. Gdy Władek wysiadał z pociągu, Wtorek wybiegł mu na spotkanie z szaloną radością. Przypuszczam, że miał wrażenie, iż to Jim wraca. W pierwszej chwili nie zwracał uwagi na Władka, stojąc przed nim i kręcąc nerwowo ogonem. Spoglądał wciąż na innych wysiadających ludzi wzrokiem pełnym nadziei, a mnie wtedy przyszło na myśl, że może biedne psisko nigdy już nie zobaczy Jima wysiadającego z pociągu. Gdy wszyscy pasażerowie wysiedli, Wtorek spojrzał na Władka, polizał jego rękę, jakby chciał powiedzieć: „Wiem, że to nie twoja wina, że nie przyjechał. Wybacz mi, iż odczuwam rozczarowanie“. Potem wrócił wolnym krokiem do swej budy i ułożył się na zwykłem swem miejscu.
„Chcieliśmy zabrać go do domu — Di nawet pocałowała go między oczy i rzekła: „Wtorek, stary przyjacielu, czy nie zechciałbyś pójść z nami choć na dzisiejszy wieczór?“ A Wtorek spoglądał na nią i zdawał się mówić: „Bardzo mi przykro, ale nie mogę. Umówiłem się, że tutaj będę czekać na Jima. Przecież o ósmej przyjdzie następny pociąg“.
„Przyjemnie jest mieć znowu Władzia w domu, chociaż jest on dziwnie milczący i smutny, mniej więcej tak samo, jak podczas świąt Bożego Narodzenia. Zdaje mi się, że z każdym dniem kocham go więcej i postaram się go rozweselić, aby śmiał się tak szczerze, jak niegdyś. Wydaje mi się, że Władek coraz większą rolę odgrywa w mojem życiu.
„Któregoś wieczoru Zuzanna zakomunikowała, że w Dolinie Tęczy rozkwitły już pierwiosnki. Spojrzałam wówczas na mamę. Twarz jej zmieniła się nagle i zasnuła mgłą smutku. Ostatniemi czasy mama przeważnie napozór jest wesoła i nikt nie odgadłby, co się dzieje w jej sercu. Teraz jednak nie zdołała już ukryć swojej rozpaczy. „Pierwiosnki!“ wyszeptała. „Jim zeszłego roku narwał mi pierwszych pierwiosnków!“ Wstała zaraz i wyszła z pokoju. Chętnie pobiegłabym do Doliny Tęczy i przyniosłabym jej pierwiosnków, lecz wiedziałam, że nie tego pragnęła. Gdy Władek wczoraj wrócił do domu, wymknął się natychmiast do Doliny i przyniósł mamie wszystkie pierwiosnki, jakie tylko tam znalazł. Nikt mu o tem nawet słowem nie szepnął. Sam sobie przypomniał, że Jim przynosił mamie pierwsze pierwiosnki, więc postanowił w tym roku zastąpić Jima. Najlepszy dowód, jaki Władek jest uczuciowy i milczący. A mimo to są jeszcze ludzie, którzy ośmielają się przysyłać mu okrutne listy!
„Dziwnem może się wydawać, że życie płynie swoim utartym trybem, jakby tam za morzami nic się nie działo i jakby każdego dnia nie oczekiwało się strasznych wiadomości. Jednak żyjemy i nawet śmiejemy się od czasu do czasu. Zuzanna pracuje w ogrodzie, obydwie z mamą sprzątają w domu, a my członkinie Młodego Czerwonego Krzyża urządzamy koncerty na cel nieszczęśliwych Belgów. Odbywamy już próby od miesiąca, a jeszcze wciąż końca nie widać i wciąż nadchodzą wieści o nieszczęściu biednych ofiar wojny. Maniusia Pryor przyrzekła wziąć udział w przedstawieniu i gdy się już doskonale wyuczyła roli, ojciec stanowczo jej tego zabronił. Nie mam pretensji do Maniusi, ale uważam, że mogłaby od czasu do czasu wykazać więcej energji. Powinna wpłynąć na ojca, wszakże ona jest w domu całą gospodynią i cóżby jej zrobił, gdyby się postawiła „sztorcem“? Gdybym była na miejscu Maniusi, znalazłabym już jakiś sposób na Księżycowego Brodacza, zbiłabym go, albo pogryzła, gdybym nie znalazła innej rady. Lecz Maniusia jest potulną i grzeczną córką, która znosi wszystko.
„Nie mogłam znaleźć nikogo na jej miejsce, więc wreszcie postanowiłam przyjąć na siebie tę rolę. Ola Keith jest członkinią komitetu koncertowego i w najdrobniejszych szczegółach występie przeciwko mnie. Nie radząc się jednak nikogo zaprosiłam z miasta panią Channing, aby na koncercie śpiewała. Jest ona doskonałą śpiewaczką i na pewno ściągnie takie tłumy słuchaczy, że warto jej będzie zapłacić nawet najwyższe honorarjum. Ola Keith uważa, że zupełnie powinny nam wystarczyć „miejscowe talenty“, a Mina Clow postanowiła nie śpiewać nawet w chórze, twierdząc, że ma tremę przed panią Channing. Mina jest jedynym dobrym altem, jaki posiadamy! Chwilami jestem tak zniechęcona do tego wszystkiego, że z radością wycofałabym się z całej imprezy, lecz, gdy pochodzę trochę po moim pokoju i ochłonę z pierwszego wrażenia, zaczynam myśleć nieco rozsądniej. Zmartwiona teraz jestem: Ignaś Reese dostał kaszlu. Wszyscy oni przeziębili się ogromnie, a jest ich aż pięcioro, biorących udział w programie. Jeżeli wszyscy zawiodą, to co my wtedy poczniemy? Solowa gra na skrzypcach Dicka Resse miała być jednym z głównych numerów. Kasia Reese ma tańczyć wraz z trzema młodszemi siostrzyczkami. Odbywałam z niemi próby od dłuższego czasu i teraz widzę, że wszystkie moje trudy pójdą na marne.
„Jasiowi wyrósł dzisiaj pierwszy ząbek. Ogromnie się cieszę, bo skończył już prawie dziewięć miesięcy, a Mary Vance ciągle utrzymywała, że stanowczo za mało jest rozwinięty. Zaczął już trochę chodzić, lecz nie czołga się po ziemi, jak inne dzieci. Chodzi przeważnie na czworakach, nosząc po pokoju w buzi różne przedmioty, niby mały psiak. Jest taki rozkoszny, że szkoda, iż go własny ojciec nigdy nie widział. Włoski mu także ślicznie odrastają. Mam nawet nadzieję, że będą trochę kędzierzawe.
„Podczas tych kilku chwil, kiedy pisałam o Jasiu i koncercie zapomniałam chociaż o Ypres, gazach trujących i listach poległych żołnierzy. Teraz znowu wspomnienie to wróciło jeszcze silniej. Och, żebyśmy wiedzieli chociaż, że Jim jest zdrowy! Zawsze wpadałam w pasję, gdy nazywał mnie „Pająkiem,“ a teraz gdybym usłyszała ciche gwizdnięcie z hallu i wołanie: „Hallo, Pająk“, jak to zwykle czynił, uważałabym ten przydomek za najpiękniejszy na świecie“.
Rilla odłożyła pamiętnik i wyszła do ogrodu. Wieczór wiosenny był prześliczny. Chłodnawe morskie powietrze pachniało świeżą zielenią, a w dali zachodziło słońce. Tafla morza gdzie niegdzie była purpurowa, gdzie niegdzie błękitna, gdzie niegdzie przybierała opalowe barwy. W dolinie ukazywała się już młodziutka trawka. Rilla rozglądała się dokoła zadumanym wzrokiem. Kto powiedział, że wiosna jest najradośniejszą porą roku? Była ona raczej najsmutniejszą. Te chłodnawe poranki, rozkwitające kwiaty i wiatr szemrzący w starych sosnach, wszystko to sprawiało dziwny ból w sercu. Czy życie kiedyś znowu będzie spokojne i pogodne?
— Przyjemnie jest patrzeć na zmrok zapadający nad Wyspą Księcia Edwarda, — odezwał się Władek, zbliżając się do niej. — Naprawdę nie pamiętam, żeby kiedykolwiek morze było tak błękitne, ścieżki tak białe, a lasy tak zielone i tajemnicze. Tak, czar na nowo owładnął naszą wyspę. Lękam się, że znalazłbym mnóstwo dawnych duszków leśnych w Dolinie Tęczy.
Rilla przez chwilę była zupełnie szczęśliwa. Słowa te przypomniały jej dawnego Władzia, pogodnego i pełnego sentymentu. Miała nadzieję, że zapomniał wreszcie o pewnych rzeczach, które go dręczyły.
— A czy niebo nie jest błękitne nad Doliną Tęczy? — wyszeptała, przyłączając się do jego nastroju. — Błękitne, błękitne, musiałbyś ze sto razy powtórzyć to słowo, żeby określić ten prawdziwy błękit.
Podeszła do nich Zuzanna z głową owiniętą szalem i rękami pełnemi ogrodowych chwastów. Doc dzikim wzrokiem obserwował jej kroki z poza krzewów puszczających pąki.
— Niebo jest błękitne, — rzekła, — lecz to kocisko znowu przez cały dzień jest Mr. Hyde‘em i prawdopodobnie w nocy będzie padał deszcz, bo reumatyzm okropnie mi dokucza.
— Może będzie padał, ale nie myśl o swoim reumatyzmie Zuzanno, myśl raczej o fiołkach, — zawołał Władek wesoło, nawet jakoś za wesoło, jak pomyślała Rilla.
Zuzanna spojrzała nań z dziwną niechęcią.
— Naprawdę, Władziu nie wiem, co chcesz powiedzieć, każąc mi myśleć o fiołkach, — rzekła chłodno. — A reumatyzm nie jest rzeczą, z której się można śmiać, jak sam zresztą przekonasz się kiedyś, gdy będziesz starszy. Nie należę do tych ludzi, którzy wmawiają sobie choroby, szczególnie teraz, kiedy wiadomości z wojny przychodzą coraz straszniejsze. Reumatyzm jest rzeczą nieprzyjemną, ale jednocześnie jest niczem w porównaniu z trującemi gazami Hunnów.
— Och, mój Boże, na pewno! — zawołał Władek, odwrócił się i poszedł w stronę domu.
Zuzanna pokiwała głową. Nie lubiła u Władka takiego zachowania.
— Mam nadzieję, że swej matce nie będzie bredził o takich rzeczach, — pomyślała, odchodząc wolnym krokiem.
Rilla stała wśród rozkwitających narcyzów ze łzami w oczach. Cały wieczór miała zepsuty. Nienawidziła teraz Zuzanny za te słowa zwrócone do Władka. Czy Jim też został zatruty? Czy umierał w męczarniach?
— Dłużej chyba nie zniosę tej niepewności, — wyszeptała Rilla z rozpaczą.
Lecz zniosła ją, jak zresztą i inni znosili przez cały następny tydzień. Potem przybył list od Jima. Był zdrowy.
„Wyszedłem jakoś z tej opresji, ojcze. Sami nie wiemy, jak to się stało. Dowiecie się wszystkiego z gazet, ja pisać nie mogę o tem. Niemcy jednak zostali odparci. Jurek był porażony szrapnelem, ale okazało się, że to tylko lekka kontuzja. Po kilku dniach czuł się już zupełnie dobrze. Grant także ocalał“.
Nan otrzymała list od Jurka Mereditha.
„Wróciłem do przytomności o świcie“, pisał. „Nie umiem opowiedzieć, co się ze mną działo. Byłem zupełnie sam i straszny lęk mnie ogarnął. Dookoła mnie były trupy, leżące na szarem opuszczonem polu. Czułem szalone pragnienie i myślałem o Dawidzie i wodzie betlejemskiej, a także o starem źródełku w Dolinie Tęczy. Zdawało mi się, że widzę je przed sobą i widzę ciebie stojącą po przeciwnej stronie, a w chwili owej byłem pewny, że już jest po mnie. Nie martwiłem się. Uczciwie nie odczuwałem najmniejszego lęku. Bałem się tylko po dziecinnemu samotności i tych wszystkich trupów leżących dokoła, a potem zacząłem się zastanawiać, co się właściwie ze mną działo. Znaleźli mnie wreszcie i zabrali z pola, później dopiero przekonałem się, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Jutro wracam do okopów. Każdy oddzielny żołnierz może przynieść pożytek“.
— Śmiech zniknął z powierzchni świata, — mówiła Flora Meredith, która przyszła na Złoty Brzeg, aby się dowiedzieć o listy. — Pamiętam jak niegdyś stara pani Taylor powiedziała, że świat był światem śmiechu. Teraz już tak nie jest.
— Jest jednym wielkim okrzykiem cierpienia, — odparła Gertruda Oliver.
— Musimy zachować odrobinę śmiechu, dziewczynki, — rzekła pani Blythe. — Szczery śmiech jest czasami równie dobry, jak modlitwy, — dorzuciła z zapartym oddechem.
I ona przekonała się, jaką trudną rzeczą jest śmiech podczas ostatnich trzech tygodni, które przeżyła, ona, Ania Blythe, dla której śmiech był zawsze rzeczą tak łatwą i ożywczą. A jak ją bolało, że i Rilla śmiała się tak rzadko, Rilla, która dawniej nie była do niczego innego zdolna, tylko do śmiechu. Czyż młodość tego dziecka aż do tego stopnia zasnuły ołowiane chmury? Jednakże na jaką silną i rozumną dziewczynę wyrosła! Jak cierpliwie szyła, szydełkowała i opiekowała się Czerwonym Krzyżem! Jak nadzwyczajnie wychowała małego Jasia!
— Nawet rodzona matka nie robiłaby tego zręczniej, pani doktorowo, — chwaliła Zuzanna uroczyście. — Nigdy nie zapomnę tego dnia, kiedy przyjechała na Złoty Brzeg i wniosła ostrożnie do kuchni tę wielką niebieską wazę.


ROZDZIAŁ XIII.
GORZKA PIGUŁKA.

— Bardzo jestem niespokojna, pani doktorowo, — mówiła Zuzanna po powrocie ze stacji, dokąd zaniosła trochę kości dla Wtorka, — musiało się stać coś niedobrego. Księżycowy Brodacz wysiadł z pociągu przybyłego z Charlottetown, z rozpromienioną twarzą. Nie pamiętam, kiedy go widziałam uśmiechniętego. Możliwe, że otrzymał od kogoś list tak radosny, ale podejrzewam, że widocznie Hunnowie znowu coś przeskrobali i dlatego stary się tak cieszy.
Może Zuzanna niesprawiedliwie połączyła uśmiech pana Pryora z zatonięciem Lusitanji, o czem wiadomości przybyły w godzinę później. Lecz tej nocy chłopcy w Glen zbuntowali się i wybilli Księżycowemu Brodaczowi wszystkie okna w nagrodę zato, co uczyniły wojska Kaisera.
— Nie mogę przyznać im słuszności i nie mogę ich ganić. — rzekła Zuzanna, dowiedziawszy się o tem. — Muszę przyznać, że i ja własnoręcznie rzuciłabym kilka kamieni. Jedno jest pewne: Księżycowy Brodacz oświadczył na poczcie owego dnia, kiedy przybyły wiadomości o zatonięciu Lusitanji, a mówił to przy świadkach, że ludzie, którzy mimo ostrzeżeń, nie mogą siedzieć spokojnie w domu, nie zasłużyli na lepszy los. I taki człowiek, pani doktorowo jest członkiem naszego kościoła! Gdybym umarła i gdyby on przyszedł na mój pogrzeb, gotowa byłabym wstać z trumny i przepędzić go na cztery wiatry. Norman Douglas ma świętą rację. „Jeżeli djabeł nie porwie tych, którzy zatopili Lusitanję, to stanowczo nie powinien być djabłem“, krzyczał wczoraj wieczorem w sklepie Cartera. Norman Douglas zawsze wierzył w to, że każdy człowiek, który się z nim nie zgadza, zaprzedał swą duszę djabłu, lecz człowiek taki czasami może się też przydać. Bolcio Meredith martwi się o dzieci, które zatonęły. Zdaje się, że odmawiał specjalną modlitwę w piątek i był szalenie przygnębiony wiadomościami. Ale gdy usłyszał o zatonięciu Lusitanji, wyznał matce, że rozumie teraz, dlaczego Bóg nie wysłuchał jego modlitwy. Widocznie Bóg był zajęty duszami tych ludzi, którzy znajdowali się na pokładzie Lusitanji. Umysł tego dzieciaka jest o sto lat starszy od jego ciała, pani doktorowo. Co do tej Lusitanji, to straszna katastrofa, z której strony by się na nią nie patrzało. Ale Woodrow Wilson ma znowu pisać jakąś notę, więc poco się martwić? Ładny z niego prezydent! — Zuzanna zatrzęsła się z oburzenia. Prezydent Wilson stał się objektem przekleństw w kuchni Zuzanny.
Mary Vance wpadła pewnego wieczora, aby zakomunikować mieszkańcom Złotego Brzegu, że zaniechała wszelkich sprzeciwów w kwestji zaciągnięcia się do wojska Millera Douglasa.
— Ta historja z Lusitanją przeszła już wszelkie granice, — mówiła porywczo. — Jeżeli Kaiser topi niewinne dzieci, to trzeba mu na to dać jakąś odpowiedź. Trzeba stanowczo walczyć do ostatniej kropli krwi. Byłam przeciwniczką wojny, lecz teraz zmieniłam zdanie. Powiedziałam Millerowi, że może pójść do wojska, jeżeli chce. Tylko stara Kitty Alec nie zmieniła się. Choćby wszystkie okręty na święcie zatonęły, a na nich wszystkie dzieci, Kitty nie zmieni swego zdania. Muszę jednak przyznać, że to ja powstrzymywałam Millera od wojny, a nie Kitty. Mogłam się mylić, przekonamy się.
Przekonali się. Następnej niedzieli w kościele w Glen, przy boku Mary Vance zjawił się Miller Douglas w mundurze wojskowym. A Mary była tak dumna z niego, że wypłowiałe jej oczy zabłysły niesamowitym blaskiem. Józio Milgrave, stojąc pod chórem, spoglądał na Millera, na Mary to znów na Maniusię Pryor i wzdychał tak głośno, że wszyscy słyszeli te westchnienia i wiedzieli, co go dręczyło. Władek Blythe nie wzdychał. Lecz Rilla dostrzegłszy jego twarz pełną niepokoju, sama ten niepokój odczuła. W ciągu ostatniego tygodnia niepokój coraz większy rodził się w jej duszy, aczkolwiek miała dużo zajęcia z mającym nastąpić wkrótce koncertem Czerwonego Krzyża. Wprawdzie Reesowie wyleczyli się ze swego zaziębienia i mieli brać udział w koncercie. Lecz inna sprawa wyłoniła się całkiem nieoczekiwanie. Na dzień przed koncertem nadszedł list od pani Channing zawiadamiający, że nie będzie ona mogła śpiewać. Syn jej, który stacjonował ze swym pułkiem w Kingsport, zachorował poważnie na zapalenie płuc i pani Channing musiała przy nim pozostać.
Członkinie komitetu koncertowego spoglądały na siebie bezradnie. Co począć?
— Nie można liczyć na żadną pomoc z zewnątrz, — rzekła Ola Kirk niechętnie.
— Musimy coś zrobić, — upierała się Rilla zbyt zdenerwowana, aby zwracać uwagę na Olę. — Zareklamowaliśmy już koncert wszędzie, przybędą tłumy publiczności, nawet jakieś towarzystwo z miasta, a właściwie nie mamy zupełnie numerów śpiewanych. Musimy znaleźć kogoś, ktoby śpiewał, zamiast pani Channing.
— Ciekawa jestem kogo znajdziesz w ostatniej chwili, — ironizowała Ola. — Irena Howard mogłaby śpiewać, ale na pewno nie zechce po tej historii, kiedy została obrażona przez nasze towarzystwo.
— W jaki sposób towarzystwo ją obraziło? — zapytała Rilla swoim „zimno-bladym tonem“. Ten chłód i obojętność nie dotknęły wcale Oli.
— Tyś ją obraziła, — odparła porywczo. — Irena wszystko mi opowiedziała, czuła się kompletnie dotknięta. Powiedziałaś jej, aby więcej nie odzywała się do ciebie. Twierdziła, że nie może sobie wyobrazić, co takiego uczyniła, aby zasłużyć na podobne traktowanie. Z tego powodu nie zjawiła się już więcej na naszych zebraniach, lecz zapisała się do Czerwonego Krzyża w Lowbridge. Muszę jej przyznać słuszną rację. Na pewno nie proponowałabym jej, aby się zniżyła do tego stopnia, żeby nam pomóc w tak ciężkiej sytuacji.
— Po mnie chyba również nie spodziewasz się, że ją będę prosić? — zachichotała Amelka Mac Allister, druga członkini komitetu. — Od wieków nie rozmawiamy z Ireną. Ona zawsze musi być przez kogoś „obrażona“. Ale jest doskonałą śpiewaczką, to jej trzeba przyznać i publiczność równie chętnie słuchałaby jej śpiewu, jak pani Channing.
— I takby się na nic nie przydało, gdybyś ją nawet zechciała prosić, — rzekła Ola z naciskiem. — Wkrótce po zaaranżowaniu tego koncertu, jeszcze w kwietniu, spotkałam pewnego dnia Irenę w mieście i pytałam, czy zechce nam pomóc. Odpowiedziała, że uczyniłaby to chętnie, lecz nie może, skoro Rilla Blythe układa program, a przecież Rilla ją obraziła. Tak się sprawa przedstawia i jestem pewna, że nasz koncert zrobi klapę.
Rilla poszła do domu i zamknęła się w swym pokoju z udręką w duszy. Nie zdobędzie się na to, aby przepraszać Irenę Howard! Irena stanowczo postąpiła podle. Przytem rozpowiedziała tak obszernie o ich sprzeczce, że trudno było teraz całą rzecz naprawić. Rilla nigdy nie zdobędzie się na to, aby ją przeprosić. Tembardziej, że wmieszana w to wszystko była osoba Władka. Tyle ludzi twierdziło, że Irena jest złą dziewczyną, ale Rilla nigdy w to nie wierzyła. Zawsze stawała po stronie Ireny i miała pretensje do tych, którzy złośliwe pogłoski o niej rozsiewali. A jednak koncert, nad którym tyle pracowała miał zrobić klapę. Cztery solowe pieśni pani Channing były przecież ozdobą całego programu.
— Panno Gertrudo, jak się pani na to zapatruje? — pytała Rilla z rozpaczą.
— Myślę, że Irena jest jedyną osobą, która mogłaby wypełnić tę lukę. — rzekła panna Oliver. — Lecz moje zdanie nie uratuje waszego programu.
— Jeżelibym poszła i przeprosiła Irenę, jestem pewna, że zgodziłaby się śpiewać, — westchnęła Rilla. — Strasznie lubi występować publicznie. Wiem jednak, że będzie nieprzyjemna dla mnie i za żadne skarby świata nie pójdę. Sądzę, że mogłabym pójść, skoro Jim i Jurek z taką odwagą stają w obliczu Hunnów, to ja mogę stanąć w obliczu Ireny Howard, zapomnieć o swej dumie i prosić, aby przyjęła udział w koncercie urządzanym na cel biednych Belgów. W tej chwili czuję, że nie jestem w stanie tego uczynić, lecz możliwe, że zobaczy mnie pani biegnącą po kolacji przez Dolinę Tęczy w kierunku Górnego Glen.
Przeczucia Rilli były słuszne. Po kolacji ubrała się w swą błękitną krepową sukienkę, bo próżność jest silniejsza od dumy, a Irena tak zawsze zwraca uwagę na zewnętrzny wygląd. Zresztą Rilla pewnego razu, gdy miała lat dziewięć, powiedziała swej matce, że „łatwiej jest zachowywać się grzecznie, gdy się jest dobrze ubraną“. Istotnie było łatwiej i dlatego włożyła swą błękitną sukienkę.
Przyczesała gładko włosy i narzuciła nawierzch gumowy płaszcz na wszelki wypadek. Lecz myśli jej wciąż zajęte były nieprzyjemną wizytą i odbywała w fantazji kompletną próbę swego wystąpienia. Jakżeby pragnęła, żeby to już wszystko było za nią, jakżeby pragnęła wogóle nie urządzać tego koncertu! Pragnęłaby nawet nie kłócić się wcale z Ireną. Może byłoby lepiej zbyć milczeniem te wszystkie plotki wypowiedziane przez Irenę o Władziu. Postąpiła dziecinnie, oburzając się. W przyszłości będzie mądrzejsza, lecz tymczasem należało połknąć gorzką pigułkę, a Rilla Blythe pigułki niechętnie połykała.
O zachodzie słońca znalazła się przed domem Howardów. Pani Howard, otyła, stateczna jejmość, powitała Rillę wylewnie i poprosiła ja do salonu, obiecując natychmiast przywołać Irenę. Rilla zrzuciła z siebie gumowy płaszcz i przejrzała się w lustrze, wiszącem nad kominkiem. Włosy, kapelusz i suknia nic pozostawiały nic do życzenia, nawet panna Irena nie będzie miała powodu do drwin. Rilla przypomniała sobie, jak złośliwie Irena krytykowała strój innych dziewcząt. Teraz chyba nie będzie miała nic do zarzucenia.
Po chwili weszła Irena elegancko ubrana, uczesana modnie i roztaczająca wokoło upajającą woń perfum.
— Ach, jak się mamy, panno Blythe? — rzekła słodko. — Całkiem nieoczekiwana przyjemność.
Rilla wstała, aby uścisnąć końce palców Ireny i gdy usiadła napowrót, dostrzegła coś, co nagle odjęło jej mowę. Irena również to dostrzegła, uśmiechnęła się impertynencko i ciągle spoglądała w jednym kierunku przez cały czas trwania wizyty.
Na jednej nodze Rilla nosiła piękny pantofelek z klamerką, oraz błękitną jedwabną pończoszkę. Na drugiej widniał zwykły ciężki but i czarna pończochą z grubej przędzy!
Biedna Rilla. Zaczęła zmieniać obuwie i pończochy, gdy już miała na sobie swoją suknię. Taki by! rezultat, gdy się coś innego robiło rękami, a o czemś innem myślało. Och, cóż za straszna sytuacja i do tego w obecności Ireny Howard, Ireny, która patrzyła wciąż na nogi Rilli, jakby dotychczas nigdy nóg ludzkich nie widziała! A kiedyś Rilla uważała że Irena jest jej przyjaciółką! Wszystko, co przygotowała w myślach zatarło się nagle w pamięci. Napróżno usiłowała ukryć swą nieszczęsną nogę pod krzesłem, napróżno dobierała najodpowiedniejszych słów.
— Przyszłam, żeby cię przeprosić, Ireno.
Znowu sepleni! Była przygotowana na wszystko, ale na to nigdy! Stanowczo jakiś pech ją prześladował!
— Tak? — zauważyła Irena chłodno, podnosząc oczy na zarumienioną twarz Rilli, potem zaś opuszczając je znowu ku jej nogom.
Rilla odzyskiwała powoli równowagę. Nie będzie seplenić, będzie chłodna i opanowana.
— Pani Channing nie może przyjechać, bo syn jej zachorował, przyszłam więc w imieniu komitetu prosić cię, abyś zechciała śpiewać na naszym koncercie. — Rilla zaokrąglała tak każde słowo, jakby recytowała wyuczoną lekcję.
— Rade nierade musiałyście mnie zaprosić — prawda? — rzekła Irena z jednym ze swych nieprzyjemnych uśmieszków.
— Ola Kirk prosiła cię już dawniej, aleś ty podobno odmówiła, — odparła Rilla.
— Czyż mogłam przyjąć zaproszenie? — zapytała Irena z oburzeniem. — Po tej całej historii, kiedy zabroniłaś mi do siebie mówić? Byłoby to niewygodne dla nas obu, nie sądzisz?
A teraz ta gorzka pigułka.
— Chciałam cię przeprosić za to, Ireno, — rzekła Rilla z powagą. — Nie powinnam była tego mówić i później ogromnie się tem martwiłam. Będziesz mogła mi przebaczyć?
— I śpiewać na waszym koncercie? — dorzuciła Irena ze słodką ironją.
— Jeżeli sądzisz, — rzekła Rilla złamanym głosem, — że nie przeprosiłabym cię, gdyby nie chodziło o koncert, to może masz słuszność. Lecz prawdą jest również, że przykro mi było przez całą zimę i żałowałam, że cię obraziłam. To wszystko, co mogę ci powiedzieć. Jeżeli uważasz, że nie jesteś w stanie mi przebaczyć, to sądzę, że możemy więcej nie mówić o tem.
— Ach, Rillo, kochanie, nie oburzaj się tak na mnie, — zawołała Irena. — Oczywiście, że ci przebaczam, choć nie masz pojęcia, jak mi było przykro. Długie tygodnie płakałam z tego powodu. Tembardziej, że nie powiedziałam, ani nie uczyniłam nic złego!
Rilla połknęła nieprzyjemną odpowiedź. Nie miało sensu sprzeczać się z Ireną, wówczas, gdy biedni Belgowie umierali z głodu.
— Więc uważasz, że będziesz nam mogła pomóc? — zmusiła się do zapytania. Och, żeby tylko Irena przestała patrzeć na te jej nogi! Rilla wyobrażała już sobie, jak obrazowo Irena opowie o tem Oli Kirk.
— Nie wiem, czy będę mogła tak na ostatnią chwilę, — zaprotestowała Irena. — Przecież mam zbyt mało czasu, aby się czegoś nowego nauczyć.
— Och, umiesz tyle pięknych pieśni, których jeszcze nikt w Glen nie słyszał, — rzekła Rilla, wiedząc o tem, że Irena jeździła przez całą zimę do miasta na lekcje śpiewu i że chciała tylko teraz znaleźć jakiś pretekst. — Tutaj u nas te wszystkie pieśni będą zupełnie nowe.
— Ale nie mam akompanjatora, — tłumaczyła się znowu Irena.
— Una Meredith może ci śmiało akompaniować. — rzekła Rilla.
— Ach, nie mogłabym jej prosić o to, — westchnęła Irena. — Nie mówimy ze sobą od zeszłej jesieni. Znienawidziła mnie podczas koncertu w szkole niedzielnej i zupełnie się do mnie nie odzywa.
Boże, Boże, czyż Irena miała samych wrogów? Nienawiść Uny Mereditih do kogokolwiek trudno było sobie wyobrazić. Rilla z trudem powstrzymała się, aby nie parsknąć śmiechem prosto w twarz Irenie.
— Panna Oliver jest doskonałą pianistką i może ci akompaniować bez próby. — zaproponowała Rilla głosem pełnym rozpaczy. — Chętnie się na to zgodzi, możesz zresztą jutro wieczorem wpaść na Złoty Brzeg przed koncertem i wypróbować z nią swoje pieśni.
— Ale nie mam w co się ubrać. Moja nowa suknia wieczorowa została jeszcze w Charlottetown, a przecież nie włożę na taką uroczystość zeszłorocznej sukni. Jest stanowczo za skromna i wyszła już zupełnie z mody.
— Koncert nasz, — odparła Rilla wolno, — urządzany jest na cel biednych dzieci belgijskich, które umierają z głodu. Nie uważasz, Ireno, że mogłabyś wystąpić dla ich dobra w skromniejszej sukience?
— Nie sądzisz — że te wszystkie historje o Belgach są nieco zmyślone? — zawołała Irena. — Jestem pewna, że w dwudziestym wieku z głodu umrzeć nie można. Gazety zawsze przesadzają.
Rilla doszła do wniosku, że zrobiła już wszystko, co było w jej mocy. Należało przecież zachować odrobinę własnej godności. Nie wolno poniżać się bardziej, choćby nawet chodziło o koncert. Podniosła się z miejsca nie zważając już nawet na swoje nogi.
— Bardzo mi przykro, że nie chcesz nam pomóc, Ireno, postaramy się jakoś dopełnić koncert własnemi siłami.
Irena z tego nie była zadowolona. Bardzo pragnęła śpiewać na koncercie i wszystkie jej wahania nagle w tej chwili pierzchły. Zresztą chciała bardzo zawrzeć na nowo przyjaźń z Rillą. Miała jakąś słabość do tej dziewczyny. Poza tem dom na Złotym Brzegu był bardzo miłem miejscem odwiedzin, szczególnie wówczas, gdy Władek wracał z uniwersytetu. Przestała nawet patrzeć na nogi Rilli.
— Rillo, kochanie, nie bądź tak porywcza. Naprawdę chciałabym wam pomóc, gdybym mogła tylko to wszystko jakoś urządzić. Siadaj, obgadamy jeszcze tę sprawę.
— Bardzo mi przykro, ale nie mam już czasu. Muszę wracać do domu, aby położyć Jasia i nakarmić go przed spaniem.
— Ach, tak, to dziecko, które wychowujesz podług książki. Naprawdę ładnie to z twej strony, szczególnie, że ty dzieci nienawidzisz. Jaka zła byłaś na mnie zato, że go wtedy całowałam! Ale zapomnijmy o tem wszystkiem i bądźmy znowu przyjaciółkami, dobrze? A teraz wracajmy do koncertu. Sądzę, że będę mogła pojechać do miasta rano po suknię, a po południu będę miała dość czasu, aby wypróbować z panną Oliver moje pieśni. Może ty ją poprosisz, żeby mi akompaniowała, bo Gertruda jest tak ponura, że poprostu paraliżuje mnie swem spojrzeniem.
Rilla nie chciała tracić czasu na to, aby bronić w tej chwili pannę Oliver. Chłodno podziękowała Irenie, która stała się nagle bardzo serdeczna i wylewna, żegnając Rillę. Dzięki Bogu, że wizyta się skończyła. Rilla była przekonana, że nigdy już nie będzie przyjaźni między nią i Ireną. Przyjazne sobie będą — ale przyjaciółkami — nigdy. Zresztą wcale tego nie pragnęła. Przez całą zimę miała tyle ważniejszych spraw na głowie, więc strata przyjaciółki stała się rzeczą prawie obojętną. Sentyment, jakim darzyła Irenę, wygasł w niej dawno. Irena nie należała do tych, którzy „znają Józefa“, jak twierdziła pani Elliott. Rilli nawet na myśl nie przyszło, że dawno powagą i umysłem przerosła Irenę. Uważałaby taki domysł za absurd, bo przecież ona miała lat siedemnaście, a Irena skończyła już dwadzieścia. Jednakże to było prawdą. Irena była taka sama, jak przed rokiem i zawsze taką zostanie. Usposobienie Rilli Blythe w ciągu ostatniego toku zmieniło się, umysł dojrzał i patrzyła całkiem inaczej na wszystko. Jednem słowem Irena utraciła na zawsze przywiązaną wielbicielkę, jaką miała niegdyś w Rilli.
Rilla odzyskała dopiero zupełnie równowagę, gdy znalazła się w oświetlonej promieniami księżyca Dolinie Tęczy. Stanęła pod wysoką dziką śliwą, która teraz była śnieżno-biała w krasie wiosennego kwiecia i zaśmiała się głośno.
— Teraz jest tylko jedna rzecz ważna, aby Koalicja wygrała wojnę. — rzekła do siebie. — To że poszłam do Ireny Howard w jednym pantoflu, a w drugim bucie, jest kwestją o wiele mniejszej wagi. W każdym razie ja, Berta Maryla Blythe przysięgam uroczyście mając księżyc za świadka, — Rilla podniosła prawą rękę ku górze, — że nigdy już więcej nie wyjdę ze swego pokoju, dopóki nie obejrzę uważnie obydwu swoich nóg.

ROZDZIAŁ XIV.
DOLINA POSTANOWIEŃ.

Zuzanna wywiesiła następnego dnia flagę na Złotym Brzegu i flaga ta powiewała przez cały dzień z okazji, że Włochy przyłączyły się do wojny.
— I w samą porę, pani doktorowo, nim jeszcze zacięte walki rozpoczęły się na rosyjskim froncie. Mówmy, co chcemy, ale ci Rosjanie nie w ciemię bici, a wielki książę Mikołaj potrafi stanąć wszystkim okoniem. Szczęśliwie się złożyło dla Włoch, że stanęły po odpowiedniej stronie, lecz czy dla koalicji jest to wielką zdobyczą, orzeknę dopiero wtedy, gdy bliżej poznam Włochów. W każdym razie Włochy zalały sadła za skórę Franciszkowi Józefowi. Ładny z niego cesarz, jedną nogą stoi już w grobie, a jeszcze morduje ludzi. — I Zuzanna zagniatała chleb z taką energją, jakby gniotła w tej chwili samego Franciszka Józefa, który dziwnym zbiegiem okoliczności popadł jej w ręce.
Władek wczesnym pociągiem wyjechał do miasta, a Nan zaofiarowała się doglądać przez cały dzień Jasia, aby Rilla miała więcej swobody. Bo też była nieludzko zajęta tego dnia, pomagając przy dekorowaniu sali koncertowej i doglądając tysiąca innych rzeczy. Wieczór był prześliczny minio to, że pan Pryor oświadczył, iż „na pewno deszcz będzie“, kopiąc przytem ukochanego psa Maniusi ze złością. Skończywszy dekorowanie sali, Rilla pobiegła do domu, aby się przebrać pośpiesznie. Całkiem nieoczekiwanie wszystko do ostatniej chwili układało się jak najlepiej. Irena na dole odbywała próbę przy akompaniamencie panny Oliver, a Rilla była tak podniecona i szczęśliwa, że nie pamiętała przez cały dzień o zachodnim froncie. Powodem tej radości było uczucie, że jednak usiłowania całych tygodni doprowadziła do najbardziej upragnionych rezultatów. Wiedziała, że znajdą się tacy ludzie, którzy pomyślą, że jednak Rilla Blythe posiada dużo cierpliwości i potrafi najlepiej opracowywać programy koncertowe. Pokazała jednak, co umie! Melodia jakiejś piosenki drżała na jej wargach podczas ubierania. Przyszło jej na myśl, że wygląda bardzo dobrze. Podniecenie wywołało lekki rumieniec na twarzyczce, pokrywający zupełnie nieliczne piegi, a włosy połyskiwały kasztanowatym odcieniem. Czy miała wpiąć w nie kwiat jabłoni, czy też maleńki diademik z pereł? Po chwili zastanowienia zdecydowała się na kwiat jabłoni i wpięła cały pęczek ponad lewem uchem. Teraz ostatnie spojrzenie na nogi. W porządku, miała dzisiaj obydwa pantofle. Pocałowała śpiącego Jasia — jakąż ciepłą, różową, delikatną twarzyczkę miał ten chłopak — i śpiesznie pobiegła zpowrotem do sali. Było już mnóstwo publiczności, wkrótce sala będzie pełna. Koncert Rilli stanowczo miał odnieść sukces.
Trzy pierwsze numery odbyły się doskonale, Rilla znajdowała się w małej garderobie tuż za estradą, spoglądając przez okno i powtarzając jeszcze raz przygotowane do recytacji wiersze. Była zupełnie sama, reszta artystów znajdowała się w obszernym pokoju po drugiej stronie. Nagle uczuła dwoje miękkich nagich ramion opasujących jej talję. Irena Howard złożyła lekki pocałunek na jej policzku.
— Rillo, kochanie, wyglądasz dzisiaj, jak prawdziwy anioł. Dzielna jesteś. Myślałam, że zaciągnięcie się do wojska Władka tak źle na ciebie podziała, że nie będziesz zdolna do niczego, a tymczasem jesteś zimna, jak ogórek. Chciałabym mieć twoje usposobienie.
Rilla stała, jak oniemiała. Nie czuła nawet w tej chwili podniecenia, nie czuła nic. Świat uczuć zasnuł się gęstą mgłą.
— Władek... się zaciągnął.... — usłyszała własny głos, a potem głośny wybuch śmiechu Ireny.
— Jakto, nic nie wiedziałaś? Byłam pewna, że wiesz, bo inaczej nie wspominałabym o tem. Zawsze muszę wtrącić swoje trzy grosze, prawda? Poto przecież dzisiaj jechał do miasta. Zwierzył mi się, wysiadając z pociągu wieczorem. Byłam pierwszą osobą, której to powiedział. Nie jest jeszcze w mundurze, bo mundurów zabrakło, ale za kilka dni mundur dostanie. Zawsze mówiłam, że Władek ma więcej odwagi, niż wszyscy. Zapewniam cię, że byłam dumna z niego, gdy mi powiedział poco jechał do miasta. Ach, kończy się już numer Ryśka Mac Allistera. Muszę uciekać. Obiecałam, że będę także śpiewała w chórze. Ala Clow ma straszny ból głowy.
Poszła — och, dzięki Bogu, że poszła! Rilla była znowu sama z wzrokiem utkwionym w dalekiej przystani Czterech Wiatrów. Uczucie wróciło, ból dotkliwy czuła gdzieś w okolicy serca.
— Nie zniosę tego, — rzekła. Potem przyszła jej straszliwa myśl, że może jednak potrafi to znieść i że jeszcze czekają ją całe lata straszliwych cierpień.
Musi stąd odejść — musi biec do domu — musi być sama. Nie mogłaby wyjść na estradę, nie mogłaby recytować, nie mogłaby przyjmować udziału w dialogach. Swoją nieobecnością może zepsuć cały koncert, ale mniejsza o to, niech się dzieje co chce. Czy to była ona, Rilla Blythe, ta przygnębiona dziewczynka, która jeszcze przed kilku minutami była najzupełniej szczęśliwa? Na estradzie chór złożony z czterech głosów, śpiewał: „Nie oddamy nigdy starej chorągwi!“ — muzyka zdawała się docierać z dalekiej odległości. Dlaczego nie może płakać, jak płakała wówczas, gdy Jim oświadczył, że pójść musi? Gdyby mogła płakać, możeby jej było lżej. Ale łzy się nie zjawiały! Gdzie się podział szal i płaszcz? Musi uciec stąd i ukryć się, jak zwierzę śmiertelnie ranionie.
Czy taka ucieczka byłaby tchórzostwem? Pytanie to pojawiło się nagle, jakby zadał je ktoś inny. Pomyślała o bitwach we Flandrji, o bracie i przyjacielu, siedzących w okopach. Coby oni o niej pomyśleli, gdyby nie spełniła swych obowiązków, obowiązków doprowadzenia do końca koncertu, który przecież sama urządzała w imieniu Czerwonego Krzyża? Ale nie będzie mogła zostać, niemożliwe — co to takiego mama powiedziała, gdy Jim wyjeżdżał? „Gdy kobiety stracą odwagę, mężczyźni odczują lęk“. Ale to... to było nie do zniesienia.
Zatrzymała się w połowie drogi do drzwi, poczem wróciła znowu do okna. Teraz na estradzie śpiewała Irena, a jej piękny głos, jedyna prawdopodobnie zaleta, dźwięczał słodko wśród murów budynku. Rilla wiedziała, że teraz na nią miała przyjść kolej. Czy będzie mogła wyjść tam i odegrać swoją rolę? Głowa ją strasznie bolała, w gardle paliło. Ach, dlaczego Irena powiedziała jej właśnie wtedy, kiedy to powiedzenie nie mogło uczynić nic dobrego? Irena była naprawdę okrutna. Rilla przypomniała sobie teraz, że kilka razy podczas dnia dostrzegała dziwne spojrzenie matki, błąkające się po jej twarzy. Była zbytnio zajęta, aby się zastanowić nad tem. Teraz dopiero zrozumiała. Matka wiedziała, dlaczego Władek wyjechał do miasta, lecz nie chciała jej powiedzieć, dopóki koncert nie minął. Jakaż matka jest delikatna i subtelna!
— Muszę tu zostać i przetrwać do końca, — rzekła Rilla, zacierając skostniałe dłonie.
Reszta wieczoru wydała jej się snem. Ciało jej otoczone było ludźmi, lecz dusza pozostała samotna, torturowana bólem. Odegrała jednak z powagą swą rolę i wypowiedziała recytację bez zająknienia. Włożyła nawet na siebie śmieszny kostjum starej Irlandki i zastąpiła w jednej z komedyjek Maniusię Pryor. W tem wszystkiem jednak, co robiła nie dawała nic z siebie, w recytacjach nie było tego zapału i entuzjazmu. Gdy stała tak przed publicznością, widziała tylko jedną twarz — tę piękną twarz ciemnowłosego chłopca, siedzącego przy boku matki. Widziała tę samą twarz w okopach, widziała tysiące strasznych rzeczy, stojąc na estradzie sali koncertowej, pobladła, z przekrzywionym kwiatem jabłoni za uchem. Między jednym numerem i drugim biegała niespokojnie tam i zpowrotem po małej garderobie. Czyż ten koncert nigdy się nie skończy?
Skończył się wreszcie. Ola Kirk przybiegła i oznajmiła z radością, że w kasie było sto dolarów.
— To dobrze, — rzekła Rilla automatycznie. Potem uciekła od nich wszystkich — o, dzięki Bogu, że wreszcie uciekła — Władek oczekiwał ją przy drzwiach. Wsunął jej rękę pod ramię i w milczeniu wyszli na drogę. Żaby zawodziły swe pieśni, pola tonęły w srebrzystej mgle. Wiosenna noc była piękna i pełna czaru. Rilla czuła że piękno to podwaja jeszcze jej ból. Gotowa była znienawidzieć księżyc na zawsze.
— Wiesz już? — zapytał Władek.
— Tak. Irena mi powiedziała, — odparła Rilla bezdźwięcznie.
— Nie chcieliśmy ci powiedzieć przed końcem koncertu. Gdyś wyszła na estradę, domyśliłem się, że już wiesz. Tak, siostrzyczko, uczyniłem to. Nie mogłem żyć nadal w takich warunkach od chwili, gdy Lusitanja zatonęła. Gdy wyobraziłem sobie te martwe kobiety i dzieci, zatopione gdzieś w otchłaniach morskich, nie mogłem dłużej siedzieć spokojnie. Zapragnąłem otrząsnąć na zawsze pył tchórzostwa ze swoich stóp. Wiedziałem, że muszę to uczynić.
— Tam jest i tak mnóstwo żołnierzy bez ciebie.
— To nie jest argument, Rillo ma Rillo. Idę dla własnego dobra, dla zbawienia własnej duszy. Uczuwałbym dla siebie samego pogardę, gdybym nie zdobył się na to. To byłoby gorsze, niż ślepota, niż wieczne kalectwo, którego się tak lękałem.
— Możesz... zostać... zabity, — Rilla czuła wstręt do samej siebie za te słowa, wiedziała że takie powiedzenie z jej strony było tchórzostwem, lecz wołałaby raczej, aby ją tego wieczoru pokrajano na kawałki.
— „Prędzej, czy później i tak na nas wszystkich przyjdzie śmierć“, — zacytował Władek. — Nie śmierci się boję, powiedziałem ci to już dawno. Można czasami zbyt wielką cenę zapłacić za życie, siostrzyczko. W wojnie tej jest tyle okropności, że pragnę pomóc, aby to wszystko jak najprędzej zmieść z powierzchni ziemi. Będę walczył za piękno życia, Rillo ma Rillo, to jest moim obowiązkiem. Może są obowiązki jeszcze wznioślejsze, możliwe, lecz ten do mnie należy. Życiu i Kanadzie jestem to winien i muszę ten dług spłacić. Rillo, dzisiaj po raz pierwszy od wyjazdu Jima czuję dla samego siebie szacunek. Mógłbym nawet pisać poezje, — zaśmiał się. — Nie mogłem napisać ani jednego siewa od września. Dzisiaj mam serce przepełnione poezją. Siostrzyczko, bądź dzielna, byłaś taka spokojna, jak Jim wyjeżdżał.
— Jest... pewna... różnica, — Rilla przystawała po każdem słowie, aby powstrzymać głuchy szloch. — Kochałam — Jima — oczywiście — ale — gdy on odjechał — myśleliśmy — że wojna — wkrótce się skończy — a ty — jesteś dla mnie wszystkim, Władziu.
— Musisz być dzielna, aby mi pomóc, Rillo ma Rillo. Jestem dzisiaj podniecony — upojony nadzieją zwycięstwa nad samym sobą, lecz przyjdzie może dzień, kiedy będę potrzebował twojej pomocy.
— Kiedy — wyjeżdżasz? — musiała wiedzieć teraz to, co ją najbardziej bolało.
— Dopiero za tydzień. Jedziemy do Kingsport na wyszkolenie. Przypuszczam, że na front wyruszymy około połowy lipca, niewiadomo jeszcze.
Za tydzień — tylko jeden tydzień z Władkiem! Sama nie wiedziała, jak tę chwilę rozstania przeżyje.
Gdy stanęli przed bramą na Złotym Brzegu, Władek zatrzymał się w cieniu starej sosny i pociągnął Rillę do siebie.
— Rillo ma Rillo, w Belgji i Flandrji były takie same czyste i słodkie, jak ty dziewczęta. Ty — nawet ty — wiesz, jaki je los spotkał. Musimy zapobiec takim okrucieństwom, gdy świat ma trwać dłużej... Pomożesz mi, prawda?
— Postaram się, Władziu, — wyszeptała. — Och, będę się starała.
Gdy przylgnęła doń z twarzą przytuloną do jego ramienia, wiedziała już, że tak będzie. Pogodziła się z tym faktem. On musi iść — jej cudowny Władek, ze swą piękną duszą, marzeniami i ideałami. Wiedziała że nastąpi to prędzej, czy później. Widziała, jak to następowało, jak widzi się cień chmury, zasłaniającej coraz bardziej słoneczne pole, nieświadome zbliżającej się burzy. Mimo dotkliwego bólu w sercu, uczuwała jednak dziwną ulgę, uczuwała pocieszenie, które ją samą drażniło. Nikt teraz — nikt wreszcie nie będzie miał prawa nazwać Władka łazikiem.
Rilla nie spała tej nocy. Możliwe, że nikt nie spał na Złotym Brzegu, z wyjątkiem Jasia. Ciało wypoczywało, lecz w duszy rósł ból. Od tej nocy dusza Rilli Blythe stała się duszą dojrzałej kobiety, zdolnej do cierpień, do zniesienia wszystkiego co najokropniejsze.
Gdy wstał blady świat, podniosła się i podeszła do okna. Tuż pod niem rosła wielka jabłoń, okryta wiosennem kwieciem. Władek zasadził ją przed laty, gdy był jeszcze małym chłopcem. Ponad Doliną Tęczy płynęły jasne obłoczki ozłocone wschodzącem słońcem. Nieco dalej błyszczała zimnem światłem jakaś spóźniona gwiazda. Dlaczego na tym świecie, w taki cudowny ranek wiosenny kogoś serce boli?
Rilla uczuła czyjeś pieszczotliwe ramiona opasujące jej szyję. Była to matka, matka o bladej twarzy i szeroko rozwartych oczach.
— Ach, mateczko, jak ty to możesz znieść? — wybuchnęła Rilla głośnym płaczem.
— Rillo, kochanie, od kilku dni wiedziałam, że Władek to uczyni. Miałam dość czasu, aby się przestać buntować i przyzwyczaić do tej myśli. Nie możemy mu stawiać żadnych przeszkód. Ten zew jest potężniejszy i bardziej namiętny od zewu naszej miłości — musiał go usłuchać. Nie wolno nam dolewać goryczy do czary jego poświęcenia.
— Nasze poświęcenie jest większe, niż jego, — szlochała Rilla. — Chłopcy nasi dają tylko siebie, my ich dajemy.
Nim pani Blythe zdążyła odpowiedzieć, Zuzanna wsunęła głowę przez uchylone drzwi, nie troszcząc się nigdy o to, że należy zapukać. Oczy miała czerwone, lecz wypowiedziała tylko zdawkowe zapytanie:
— Czy mam tutaj przynieść śniadanie, pani doktorowo?
— Nie, nie, Zuzanno. Zaraz wszyscy zejdziemy nadół. Czy wiesz, że Władek się zapisał?
— Wiem, pani doktorowo. Pan doktór mi wczoraj o tem powiedział. Sądzę, że Wszechmogący ma swoje powody, skoro pozwala na takie rzeczy. Musimy na to patrzeć z najjaśniejszej strony. Może to go wyleczy wreszcie z tej poezji, — Zuzanna ciągle jeszcze zaliczała poetów i złoczyńców do jednej i taj samej kategorii, — a to teżby była pewna wygrana. Dzięki Bogu, — mruknęła przyciszonym głosem — że Shirley jest jeszcze trochę za młody.
— Czyż to nie wszystko jedno, jeżeli syn jakiejś kobiety pójdzie zamiast Shirleya? — zagadnął doktór, przystając na progu.
— Oczywiście, że nie, panie doktorze, — rzekła Zuzanna z naciskiem, unosząc w górę Jasia, który z błyszczącemi oczkami wyciągał ku niej małe pulchniutkie łapki. — Niech pan mnie nie zmusza do tego, abym wypowiedziała słowa, których zawsze się lękałam. Jestem prostą kobietą i nie potrafię dyskutować z panem, ale wcale nie jestem wdzięczna Bogu za to, że ktoś idzie na wojnę. Lepiej, że idą, niżbyśmy wszyscy mieli dostać się pod opiekę Kaisera, tem bardziej, kiedy mamy po swojej stronie takiego prezydenta, jak Woodrow Wilsona. Hunnów panie doktorze, nie pokonają żadne jego noty. A teraz, — kończyła Zuzanna, tuląc Jasia w ramionach i idąc wolno w stronę schodów, — powiedziałam, co miałam powiedzieć i muszę być dzielna. Muszę mieć przyjemną minę, o ile się tylko na to zdobyć potrafię.

ROZDZIAŁ XV.
AŻ DO ŚWITU.

— Niemcy znowu zajęli Przemyśl, — biadała Zuzanna z rozpaczą spoglądając z nad rozłożonej gazety, — i teraz pewno znowu zaczną to nieszczęśliwe miasto nazywać po niemiecku. Była u mnie kuzynka Zofja, gdy nadeszła poczta i jak usłyszała te nowiny, westchnęła z głębi żołądka, pani doktorowo, i powiedziała: „Tak, jestem pewna, że teraz pójdą na Petrograd“. A ja na to: „Nie posiadam tak wielkiej znajomości geografii, ale mam wrażenie, że z Przemyśla do Petrogradu jest parę ładnych mil“. Kuzynka Zofja znowu westchnęła, mówiąc: „Wielki książę Mikołaj nie jest jednak takim człowiekiem, jakim go sobie wyobrażałam“. „Broń Boże nie mów mu o tem“, zaśmiałam się, „Mogłoby go to dotknąć boleśnie, a biedak i tak ma dosyć zmartwień“. Kuzynka Zofja jest tak ponura, iż nie rozumie się nawet na najbardziej gryzącej ironji, pani doktorowo. Westchnęła po raz trzeci i zawołała: „Ale Rosjanie szybko ustępują!“ Nie mogłam już dłużej wytrzymać. „To co z tego? Mają dosyć miejsca do ucieczki, nieprawdaż?“ Chociaż nigdy w życiu nie przyznam racji kuzynce Zofji, pani doktorowo, to jednak muszę powiedzieć szczerze, że nie jestem zachwycona sytuacją na wschodnim froncie.
Nikt tą sytuacją nie był zachwycony. Przez całe lato Rosjanie ustępowali, nie czyniąc już żadnych wysiłków.
— Wątpię, czy kiedyś jeszcze będę oczekiwała przybycia poczty z uczuciem spokoju, — mówiła Gertruda Oliver. — Nocą i dniem prześladuje mnie jedna myśl, czy Niemcy zmasakrują Rosję zupełnie i czy przypadkiem nie przerzucą wszystkich swych wojsk z frontu wschodniego na front zachodni?
— Tego nie zrobią, kochana panno Oliver, — odparła Zuzanna tonem prorokini. — Przedewszystkiem Wszechmocny by na to nie pozwolił, a po drugie, wielki książę Mikołaj (pod niektóremi względami rozczarowaliśmy się na nim) wie dobrze, co czyni i poradzi sobie z Niemcami. Norman Douglas oświadczył, że należałoby z zimną krwią zabijać dziesięciu Niemców za jednego naszego żołnierza. Ja jednak jestem zdania, że oświadczyny takie niewiele pomogą, bo cóż można zrobić siedząc w domu? Niech się pani tak strasznie nie martwi, kochana panno Oliver, nasi chłopcy dadzą sobie radę.
Pierwszego czerwca Władek wyjechał do Kingsport. Nan, Di i Flora podczas wakacyj pracowały również w Czerwonym Krzyżu. W połowie lipca Władek przyjechał do domu na tygodniowy urlop, po którym miał być wysłany na front. Podczas dni jego nieobecności Rilla żyła tylko nadzieją przepędzenia z nim owego tygodnia, a teraz, kiedy ten tydzień nadszedł, z nienawiścią patrzyła na przesuwającą się wskazówkę zegara, dzięki której czas tak szybko upływał, skracając pobyt Władka w domu. Mimo ogólnego smutku, tydzień ten przepędzono przyjemnie, szczególnie Rilla, która odbywała z Władkiem długie spacery i prowadziła długie serdeczne rozmowy. Należał on w zupełności do niej i wiedziała, że wszystkie niemal siły czerpie patrząc na nią, uradowany jej zrozumieniem i serdecznością. Przyjemnie było pomyśleć, że tak wiele znaczy dla niego, świadomość ta pomagała jej w chwilach największego smutku i dodawała siły do uśmiechu, a czasem nawet do wesołości. Gdy Władek wyjedzie, Rilla pozwoli sobie na łzy. Nie wolno jej płakać, dopóki on jest tutaj. Nie płakała nawet w nocy, lękając się, że rankiem brat może zauważyć poczerwieniałe oczy.
Ostatniego wieczoru pobytu jego w domu poszli razem do Doliny Tęczy i usiedli na ławce pod Białą Damą, gdzie tyle spędzili przyjemnych chwil w dawnych dobrych czasach. Dolina Tęczy ozłocona była tego wieczoru blaskiem zachodzącego słońca. Szary zmierzch rzucał gdzie niegdzie błękitnawe cienie, a potem zjawił się księżyc, pogodny, srebrzysty, wnikający swemi promieniami w najdrobniejszą szczelinę i pozostawiający jedną część doliny w szarym aksamitnym mroku.
— Gdy będę „gdzieś we Francji“, — rzekł Władek, rozglądając się dokoła płonącym wzrokiem, — zawsze będę pamiętał ten cichy kochany zakątek. Będę pamiętał upojną woń sosen, poświatę księżyca i dumnie sterczące wierzchołki pagórków. Rillo! Spójrz na te góry dokoła, na te góry, na które patrzyliśmy będąc dziećmi i zastanawialiśmy się, co się mogło znajdować za niemi. Teraz są one chłodne i potężne, cierpliwe i bez zmiany, jak serce szlachetnej, dzielnej kobiety. Rillo ma Rillo, czy wiesz czem byłaś dla mnie w ciągu ostatniego roku? Chciałem ci o tem powiedzieć przed wyjazdem. Nie przeżyłbym tego czasu na pewno, gdybym nie żył z myślą o tobie, droga, mała siostrzyczko.
Rilla nie mogła się zdobyć na słowa. Wsunęła rękę w dłoń Władka i uścisnęła ją mocno.
— A gdy pojadę do tego piekła na ziemi, gdzie ludzie już dawno zapomnieli o Bogu, również myśl o tobie dodawać mi będzie otuchy. Wiem, że będziesz tak samo dzielna i cierpliwa, jak byłaś podczas ostatniego roku. Nie lękam się o ciebie. Wiem, że cokolwiekby się stało, ty zawsze będziesz Rillą ma Rillą, choćby się stać miało coś najgorszego.
Rilla powstrzymała łzy i westchnienie, lecz nie mogła powstrzymać przenikającego ją dreszczu i Władek zrozumiał, że powiedział dosyć. Po chwili milczenia, podczas której każde z nich czyniło w duszy niewypowiedziane obietnice, Władek rzekł:
— Teraz nie będziemy się smucić już więcej. Będziemy spoglądać w przyszłość, aż do tej chwili, gdy wojna się skończy i Jim, Jurek oraz ja wrócimy zwycięskim marszem do domu i wszyscy będziemy na nowo szczęśliwi.
— Nie będziemy już szczęśliwi, jak dawniej, — szepnęła Rilla.
— Nie, nie w ten sam sposób. Wszyscy ci, których wojna dotknęła, nie będą już umieli, jak dawniej, cieszyć się szczęściem. Lecz to szczęście będzie lepsze, siostrzyczko, szczęście, na które zasłużyliśmy. Byliśmy bardzo szczęśliwi przed wojną, nieprawdaż? Z naszym domem na Złotym Brzegu, z naszym ojcem i z naszą matką, musieliśmy zdawać sobie sprawę ze szczęścia. Lecz to szczęście było darem życia i miłości. Nie było ono naszą własnością, życie mogło nam je odebrać w każdej chwili. Nie będzie ono mogło odebrać nam szczęścia, które zdobędziemy sami wysiłkiem spełnionego obowiązku. Zrozumiałem to od chwili, gdy włożyłem na siebie mundur. Doszedłem do wniosku, że właściwie prawdziwie szczęśliwy byłem do owej pamiętnej nocy w maju. Rillo, pamiętaj o matce, jak mnie nie będzie. Przykra jest rola matki podczas tej wojny. Matki, siostry, żony i kochanki przechodzą straszną próbę. Rillo, siostrzyczko moja, a ty nikomu nie oddałaś serduszka? Jeżeli tak, to powiedz mi przed wyjazdem.
— Nie, — odparła Rilla. Potem nagle przyszło jej na myśl, że powinna być z Władkiem zupełnie szczera podczas tej rozmowy, która może jest ostatnią w ich życiu. Dodała więc, rumieniąc się mocno: — Ale gdyby... Krzysztof Ford... chciał...
— Rozumiem, — odparł Władek. — Krzyś jest także w mundurze. Biedna mała dziewczynko, to wszystko, co cię otacza jest ponad twoje siły. Ja na szczęście nie pozostawiam żadnego zasmuconego serca dziewczęcego, dzięki Bogu za to.
Rilla spojrzała w stronę plebanii, wznoszącej się na pagórku. Widziała światło w oknie Uny Meredith. Chciała coś powiedzieć, lecz doszła do wniosku, że nie powinna. To nie była przecież jej tajemnica, a poza tem nie wiedziała na pewno, tylko się domyślała.
Władek rozejrzał się znowu dokoła wolno i uważnie. Zakątek ten był dla niego zawsze tak drogi. Ile wesołych chwil przeżyli tu za czasów dzieciństwa! Czar wspomnienia zdawał się snuć po zarosłych ścieżkach i maleńkich polankach. Jim i Jurek na bosaka, mali chłopcy, łowiący ryby w strumieniu, smażyli je potem na rozpalonem ognisku. Nan, Di i Flora biegające po dolinie z rumianemi dziecięcemi twarzyczkami. Una ze swoją słodyczą i zawstydzeniem. Karolek zbierający żaby i ślimaki. Złośliwa, lecz dobra w gruncie rzeczy Mary Vance i dawny Władek, leżący godzinami na trawie i czytający poezje, lub błądzący wyobraźnią po krainie fantazji. Wszyscy oni w tej chwili przywołani wspomnieniem, otaczali go, widział ich prawie tak dokładnie, jak widział Rillę, tak dokładnie, jak niegdyś ujrzał Srokatego Kobziarza, grającego na swej kobzie w godzinie zachodzącego słońca. I przemawiały do niego, te wesołe małe duszki dawnych dni:
— Jesteśmy dziećmi dnia wczorajszego. Władku, walcz zwycięsko za dzieci dzisiejsze i za dzieci przyszłości.
— Gdzie jesteś, Władziu? — zawołała Rilla ze śmiechem. — Wróć do rzeczywistości.
Władek ocknął się, wzdychając głęboko. Wstał, spojrzał na piękną dolinę, tonącą w poświacie księżyca, jakby chciał wchłonąć w siebie cały jej urok, spojrzał na wielkie stare śliwy, na sosny, znaczące się wyraźnym konturem na tle pogodnego nieba, na stateczną Białą Damę, na stary strumyk, na przywiązaną Trójkę Kochanków i na zarośnięte mchem ścieżki.
— Muszę to wszystko widzieć tak w moich snach, — rzekł, ruszając z miejsca.
Poszli zpowrotem na Złoty Brzeg. Zastali tam państwa Meredith i Gertrudę Oliver, która przyjechała z Lowbridge, aby się pożegnać z Władkiem. Wszyscy byli zupełnie weseli i pogodni, lecz nikt nie mówił o tem, że wojna skończy się prędko, jak mówili wówczas, gdy Jim odjeżdżał. Wogóle nikt nie mówił o wojnie, chociaż każdy o niej myślał. Wreszcie wszyscy zebrali się przy pianinie i zaśpiewali stary potężny hymn.
— Zwracamy się ciągle do Boga podczas tych dni upadku na duchu, — rzekła Gertruda do Johna Mereditha — Ostatnio były takie chwile, kiedy przestawałam wierzyć w Boga, nie jako w Boga, tylko jako w wyższą siłę. Obecnie znów w Niego wierzę, doszłam do wniosku, że tylko nam ta wiara pozostała.
— „Od wieków jesteś naszą ostoją“, „to samo wczoraj, dzisiaj i na zawsze“, — rzekł pastor łagodnie. — Gdy my o Bogu zapominamy, On o nas pamięta.
Nie było zbytnio tłoczno nazajutrz rano na stacji w Glen, gdy Władek wyjeżdżał. Przyzwyczajono się już do widoku, że niemal codziennie rano wsiadał do pociągu jakiś młodzieniec w wojskowym mundurze. Oprócz samego Władka zjawili się tylko mieszkańcy plebanji, Mary Vance, no i najbliższa rodzina. Mary swego Millera pożegnała przed tygodniem z jasnym uśmiechem i teraz jako osoba doświadczona wypowiadała swe zdanie o tem, w jakim nastroju pożegnania powinny się odbywać.
— Najważniejszą rzeczą jest uśmiechać się i zachowywać tak, jakby się właściwie nic nie działo, — pouczała gromadkę mieszkańców Złotego Brzegu. — Chłopcy nie znoszą płaczu. Miller powiedział mi, że nie pozwoliłby mi nigdy pójść na stację, gdyby wiedział że nie zdobędę się na spokój. Wypłakałam się więc przedtem, a w ostatniej chwili powiedziałam mu: „Życzę ci szczęścia, Miller, a jak wrócisz, przekonasz się, że się nie zmieniłam, jeśli zaś nie wrócisz będę zawsze dumna z ciebie. W każdym razie nie zakochaj się w jakiejś Francusce.“ Miller przyrzekł, że się nie zakocha, ale, co można wiedzieć, jak się sprawy ułożą. W ostatniej chwili widział mnie uśmiechniętą i wesołą. Potem przez cały dzień nie mogłam żadną miarą zrzucić z twarzy tego przymuszonego uśmiechu, w którym jakbym odrętwiała.
Mimo rad Mary i jej żywych przykładów, pani Blythe, która żegnała Jima z uśmiechem, nie mogła zdobyć się na uśmiech przy pożegnaniu Władka. Nikt jednak nie płakał. Wtorek wyszedł ze swej budy i przysiadł u nóg Władka, kręcąc zawzięcie ogonem. Spoglądał na odjeżdżającego ufnym wzrokiem, jakby chciał powiedzieć: „Wiem, że odnajdziesz Jima i przywieziesz go do mnie.“
— Bądź zdrów, stary, — rzekł Karol Meredith wesoło, gdy się już zaczęto żegnać. — Powiedz im wszystkim, aby byli mocni na duchu, wkrótce i ja się tam zjawię.
— Ja także, — dorzucił Shirley lakonicznie, wyciągając opaloną dłoń. Zuzanna słyszała te słowa i twarz jej stała się nagle ziemista.
Una spokojnie uścisnęła dłoń Władka, patrząc nań ze smutkiem swemi szafirowemi oczami. W oczach Uny na zawsze już potem pozostał ten smutek. Władek pochylił swą piękną ciemną głowę w zielonej furażerce i złożył na twarzy dziewczyny gorący, braterski pocałunek. Nigdy nie całował jej dotychczas i przez jedną chwilę Una zaniepokoiła się, czy ktoś to widział. Nikt nie widział jednakże. Konduktor zawołał głośno: „Wsiadać“. Wszyscy zmusili się do uśmiechu. Władek zwrócił się do Rilli. Trzymała jego dłonie i spoglądała nań z powagą. Nie zobaczy go dopóki świt nie nastanie, dopóki mroki nie pierzchną. Nie była pewna, czy świt ów zastanie go w mogile, czy przy życiu i humorze.
— Dowidzenia, — rzekła.
Z ust jej zniknęła gorycz, która rozpanoszyła się na miejscu słodyczy starych uczuć wszystkich kobiet, które kiedykolwiek kochały i modliły się za ukochanych.
— Pisz często i wychowuj Jasia stosownie do rad Morgana, — rzekł Władek wesoło, bo przecież już wszystko powiedział poprzedniego wieczoru w Dolinie Tęczy. Lecz w ostatniej chwili ujął jej głowę w obydwie swe dłonie i spojrzał głęboko w oczy. — Niech Bóg nad tobą czuwa, Rillo ma Rillo, — rzekł miękko i czule. Właściwie nie straszna była walka za kraj, w którym rodziły się takie dziewczęta.
Stał na platformie i powiewał jeszcze do nich ręką, gdy pociąg się oddalał. Rilla stała samotnie, lecz Una Meredith zbliżyła się do niej i obydwie dziewczynki, najbardziej kochające Władka, stały razem trzymając w uścisku swe zimne ręce, gdy pociąg zniknął na zakręcie toru.
Rilla przesiedziała długą godzinę w Dolinie Tęczy, lecz nigdy nikomu o tem nie wspominała ani słowem. Nie zapisała nawet owej godziny w swym pamiętniku. Później wróciła do domu i przez całą resztę dnia zajęta była zabawą z Jasiem. Wieczorem poszła na posiedzenie Młodego Czerwonego Krzyża, gdzie była już zupełnie pogodna i spokojna.
— Niktby nie przypuszczał, — mówiła potem Irena Howard do Oli Kirk, — że dopiero dzisiaj rano Władek wyjechał na front. Istnieją ludzie, którzy nie posiadają głębi uczuć. Takim ludziom jest najlepiej. Chciałabym brać wszystko tak powierzchownie, jak Rilla Blythe.

ROZDZIAŁ XVI.
RZECZYWISTOŚĆ I ROMANTYZM.

— Warszawa się poddała, — rzekł doktór Blythe z rezygnacją, przynosząc do domu pocztę pewnego gorącego dnia sierpniowego.
Gertruda i pani Blythe spojrzały na siebie ze smutkiem, a Rilla, która karmiła właśnie Jasia sterylizowaną łyżeczką, położyła tę łyżeczkę na tacy mimowoli i westchnęła: „O mój Boże“, takim tragicznym tonem, jakby wiadomość przyszła niby piorun z jasnego nieba, a nie była rezultatem niepokojących wiadomości ostatniego tygodnia. Byli przecież wszyscy przygotowani na to, że Niemcy zajmą Warszawę, lecz teraz dopiero zorientowali się, że mieli nadzieję, chociaż powinna ona była już dawno zagasnąć.
— Teraz bądźmy silni, — rzekła Zuzanna. — To nie jest jeszcze rzecz najstraszniejsza, jakiej można się spodziewać. Czytałam wczoraj długi artykuł w „Montreal Herald“, który dowodzi, że Warszawa nie była najważniejszym odcinkiem z punktu widzenia strategicznego. Patrzmy teraz na wszystko strategicznie, panie doktorze.
— Ja również czytałam ten artykuł i dodał mi on trochę odwagi, — wtrąciła Gertruda. — Odrazu się domyśliłam, że to wszystko jest kłamstwem od początku do końca. Jestem obecnie w takim nastroju, kiedy nawet kłamstwo sprawia mi ulgę, gdy chwilowo mogę się niem przejąć i radować.
— W takim razie, kochana panno Oliver, niemieckie komunikaty na pewnoby pani tę ulgę przyniosły, — rzekła Zuzanna z ironją. — Nigdy ich nie czytam teraz, bo później nie mogę zebrać myśli i zająć się jakąś uczciwą pracą. Nawet te wiadomości o Warszawie zepsuły mi cale popołudnie. Nieszczęście nigdy nie przychodzi pojedyńczo. Rano chleb mi się spalił w piecu, teraz dowiedziałam się o zajęciu Warszawy, a na dodatek mały Kitchener gotów udławić się na śmierć.
Istotnie Jaś usiłował połknąć w tej chwili łyżeczkę. Rilla odebrała mu ją automatycznie, zamierzając kontynuować nadal ceremonję karmienia go, gdy nagle uwaga ojca przejęła ją takim dreszczem, że po raz drugi upuściła łyżeczkę już napełnioną kaszą.
— Krzysztof Ford jest u Marcina Westa za Portem, — mówił doktór. — Pułk jego był już w drodze na front, lecz dla jakichś powodów został zatrzymany w Kingsport, Krzysztof więc dostał urlop kilkodniowy.
— Sądzę, że wstąpi tu do nas, — zawołała pani Blythe.
— Wątpię, czy zdąży, bo dano mu dwa, czy trzy dni urlopu, — odparł doktór w zamyśleniu.
Nikt nie dostrzegł zarumienionej twarzy Rilli i jej drżących rąk. Nawet najrozumniejsi rodzice nie dostrzegają tego, co się dzieje tuż obok nich. Rilla po raz trzeci uczyniła wysiłek, aby nakarmić głodnego Jasia, lecz zadawała sobie ciągle w myśli jedno i to samo pytanie: „Czy Krzyś przed wyjazdem wstąpi tu, aby ją zobaczyć?“ Od dłuższego czasu nie miała od niego wiadomości. Czyżby zupełnie o niej zapomniał? Jeżeli nie wstąpi, to będzie chociaż wiedziała, że nie pamięta. Może miał jakąś inną dziewczynę w Toronto. Na pewno miał. Głupia była, że wogóle myślała o nim. Nie powinna myśleć. Jak się zjawi, to dobrze, zresztą jeżeli to uczyni, to ze zwykłej uprzejmości, bo przecież dawniej bywał dość częstym gościem na Złotym Brzegu. Jeśli nie przyjdzie, także się trzeba z tem pogodzić. Sprawa ta nie jest znowu tak ważna. Nikt z tego powodu nie umrze. Siliła się na obojętność, a tymczasem karmiła Jasia tak pośpiesznie, i z taką dziwną energją, że Morgan napewnoby się przeraził. Jasiowi też się to nie podobało, bo był dzieckiem wychowywanem według metody, przyzwyczajonem do miarowego połykania kaszki z mlekiem. Protestował nawet, lecz te protesty na nic się nie zdały. Rilla poprostu szalała z pośpiechu.
Nagle telefon zadzwonił. Nie było przecież nic nadzwyczajnego w tym dzwonku. Na Złotym Brzegu telefon dzwonił bardzo często. Lecz Rilla upuściła znowu łyżeczkę Jasia — tym razem na dywan — i pobiegła pędem do telefonu, jakby życie zależało od tego, aby ona właśnie telefon odebrała. Jaś, straciwszy resztę cierpliwości, zachłysnął się i począł płakać.
— Hallo, czy to Złoty Brzeg?
— Tak.
— Czy to Rilla?
— Tak... tak... — och, dlaczego nikt nie może uciszyć Jasia choć na chwilę? Dlaczego nikt o to się nie troszczy?
— Wiesz, kto mówi?
Ach, miałaby nie wiedzieć? Czyż nie rozpoznawała tego głosu wszędzie o każdym czasie?
— To Krzyś, prawda?
— Naturalnie. Przyjechałem na dwa dni. Czy można wpaść dzisiaj wieczorem na Złoty Brzeg, aby cię zobaczyć?
— Oczywiście.
Mówił do niej „ty“, co to miało znaczyć? Chętnie skręciłaby teraz kark Jasiowi. Och, co Krzysztof mówił?
— Słuchaj, Rillo, czy mogłabyś tak jakoś urządzić, żeby nie było ludzi? Rozumiesz? Nie mogę wytłumaczyć ci dokładniej przez telefon. Mógłby nas ktoś podsłuchać.
Rozumiała! O tak, rozumiała.
— Postaram się, — odrzekła drżącym głosem.
— Będę koło ósmej. Dowidzenia.
Rilla powiesiła słuchawkę i pobiegła do Jasia. Ale nie skręciła karku temu niesfornemu dzieciakowi. Wprost przeciwnie, porwała go z wysokiego krzesełka, przytuliła do twarzy i poczęła całować jego zamorusaną mlekiem buzię. Potem trzymając go w ramionach, zaprodukowała jakiś dziki taniec. Nie uszło uwagi Jasia, że opiekunka jego zaczęła go karmić wolniej i wogóle stała się całkiem normalna. Po południu szyła koszule w Czerwonym Krzyżu, a w myślach budowała zamki na lodzie. Krzyś chciał ją widzieć, chciał ją widzieć samą. Łatwo to było urządzić. Shirley nie będzie im przeszkadzał, rodzice wybierali się na plebanję, panna Oliver nigdy się do niczego nie wtrącała, a Jaś zawsze sypiał od siódmej wieczorem do siódmej rano. Rilla mogłaby przyjąć Krzysia na werandzie — będzie dzisiaj pełnia księżyca — włoży na tę cześć białą żorżetową suknię i zaczesze włosy do góry. Tak, bezwarunkowo, zaczesze włosy i zwinie węzeł na karku. Matka na pewno nie będzie się sprzeciwiać. Och, jakie to będzie cudowne i romantyczne! Krzyś na pewno coś powie, miał przecież coś na myśli, bo inaczej nie zależałoby mu, aby była sama. A jeżeli deszcz będzie padał! Zuzanna przepowiada deszcz od rana, bo Doc znowu stał się Mr. Hyde‘em. A jeśli Czerwony Krzyż urządzi jakieś zebranie w sprawie koszul dla Belgów? Najgorsze byłoby, gdyby Fred Arnold wpadł nieoczekiwanie. On często to robi.
Wreszcie nadszedł wieczór i był tak piękny, że trudno było sobie piękniejszy wymarzyć. Doktór z żoną poszli na plebanję, Shirley i panna Oliver gdzieś się zapodzieli, Zuzanna poszła do sklepu po prowjanty, a Jaś usnął wcześniej, niż zwykle. Rilla włożyła żorżetową suknię, uczesała włosy i włożyła perły na szyję. Potem niewielki bukiecik małych różyczek zatknęła za pasek. Czy Krzyś poprosi ją o jedną różę na pamiątkę? Wiedziała, że Jim zabrał do okopów we Flandrii zwiędłą różę, którą Flora Meredith ucałowała i dała mu ostatniego wieczoru.
Rilla wyglądała naprawdę uroczo, gdy powitała Krzysia na oświetlonej księżycem obszernej werandzie. Ręka, którą mu podała była zimna, a ona sama tak się obawiała, że będzie seplenić, iż przywitała go prawie w milczeniu. Jak wspaniale wyglądał Krzysztof w mundurze porucznika! Dodawał mu ten mundur powagi i Rilla spoglądała nań prawie z przerażeniem. Czyż nie było absurdem przypuszczać, że ten przystojny młody oficer ma coś specjalnego do powiedzenia małej Rilli Blythe z Glen St. Mary? Może wogóle go nie zrozumiała, może poprostu nie chciał, aby mu się przyglądano i mówiono, jak zwykle o wojnie. Tak, na pewno to miał na myśli, a ona, mały głuptasek, wyimaginowała sobie, że pragnie tylko z nią się widzieć. Gotów jeszcze posądzić, że specjalnie wysyłała wszystkich z domu, aby być z nim sam na sam i gotów wyśmiewać się z niej potem.
— Lepiej się złożyło, niż przypuszczałem, — rzekł siadając na fotelu i spoglądając na nią z wyraźnym zachwytem. — Byłem pewny, że ktoś będzie sterczał przy nas, a właściwie chciałem tylko ciebie zobaczyć, Rillo ma Rillo.
W wyobraźni Rilli zamki na lodzie stały się wyrazistsze. Sytuacja nie ulegała już najmniejszej wątpliwości.
— Niema nas przecież znowu w domu tak dużo, jak dawniej, — zauważyła miękko.
— Tak, to prawda, — przyznał Krzyś. — Jim, Władek i dziewczęta wyjechały. Stanowi to wielką lukę, nieprawdaż? Ale, — pochylił się naprzód i pogładził dłonią czarną czuprynę, — czyż Fred Arnold nie zapełnia tej luki? Tak mi przynajmniej mówiono.
W tej samej chwili, nim Rilla jeszcze zdołała odpowiedzieć, Jaś zaczął płakać rozdzierającym głosem na górze w pokoju, którego okno otwarte mieściło się tuż nad werandą, Jaś, który prawie nigdy nie płakał wieczorem. Nadomiar wszystkiego płakał z taką energją, że nie można było mieć nadziei, że wkrótce się uspokoi. Rilla wiedziała, że nie było sensu siedzieć spokojnie i udawać, że się płaczu nie słyszy. Jaś z pewnością płakać będzie bezustanku, a rozmowa w takich warunkach również nie była przyjemna. Poza tem lękała się, że Krzysztof gotów ją posądzić o brak serca, gdyby siedziała dalej spokojnie i nie przejmowała się płaczem dziecka. Przecież Krzysztof nie znał zupełnie metody Morgana.
Rilla podniosła się.
— Widocznie Jasia dręczą jakieś sny. Od czasu do czasu to mu się zdarza, a wtedy ogarnia go straszny lęk. Przepraszam na chwilę.
Pobiegła na górę, przeklinając w duchu ową niebieską wazę, która kiedyś wpadła jej w oko. Lecz, gdy Jaś na jej widok wyciągnął swe maleńkie ramionka z radością i usiłował powstrzymać szloch, a łzy płynęły mu po policzkach, serce Rilli zmiękło. Biedactwo, taki był przerażony! Wyjęła go z kołyski i trzymała w ramionach dopóki nie uspokoił się i nie przymknął oczek. Potem położyła go na nowo. Lecz nagle Jaś otwarł oczka i wyraził gorący protest. Przedstawienie to powtórzyło się dwukrotnie. Rillę ogarniała rozpacz. Nie mogła przecież zostawić dłużej Krzysia samego na dole, i tak już przebywała na górze od pół godziny. Z rezygnacją zeszła nadół, niosąc Jasia na ręku i z westchnieniem usadowiła się wraz z nim na werandzie. Śmiesznem musiało się wydawać trzymanie na kolanach obcego wojennego dziecka, gdy najmilszy człowiek składał pożegnalną wizytę, ale nie było innej rady.
Jaś okazywał prawdziwe zadowolenie. Wystawił nagle maleńką nóżkę z pod kołderki i zaśmiał się głośno, co czynił bardzo rzadko. Z każdym dniem stawał się ładniejszem dzieckiem, złociste jego włosy zawijały się w loczki, a oczka błyszczały radośnie.
— Bardzo ładne maleństwo, nieprawdaż? — zauważył Krzyś.
— Owszem, zupełnie ładne, — odparła Rilla z goryczą, jakby chcąc położyć nacisk na to, że zachowanie Jasia było trochę gorsze od jego wyglądu. Jaś widocznie zorientował się, że w tej sytuacji był tylko intruzem i chciał udobruchać swą opiekunkę, bo w pewnej chwili spojrzał na Rillę, uśmiechnął się rozbrajająco i zaszczebiotał coś wesołym głosikiem.
Był to pierwszy jego występ pod tym względem. Rilla była tak zachwycona tym szczebiotem, że zapomniała zupełnie o gniewie. Przebaczyła mu w jednej chwili, darząc go gorącym pocałunkiem. Jaś, rozumiejąc, że wrócił do dawnych łask, przytulił się do Rilli i spokojnie zamknął oczki.
Krzysztof siedział w milczeniu, spoglądając na Rillę, na jej powiewną dziewczęcą sylwetkę, długie rzęsy, kształtne wargi i pięknie zakrojony podbródek. Gdy siedziała tak w poświacie księżyca, pochylona nieco nad Jasiem, Krzysztofowi przyszło na myśl, że wygląda, jak Madonna, ta, która wisiała nad biurkiem jego matki w domu. Podarowała mu ten obrazek i miał go z sobą zabrać teraz na pole walki. Często myślał o Rilli Blythe od owego wieczoru w przystani Czterech Wiatrów, lecz teraz, kiedy ujrzał ją, trzymającą na kolanach małego Jasia, doszedł do wniosku, że ją kocha. I przez cały ten czas biedna Rilla siedziała zła i rozczarowana, z uczuciem, że ostatni jej wieczór z Krzysiem był zupełnie zepsuty. Zastanawiała się przytem, dlaczego nie odbył się tak, jak opisywano podobne wieczory w książkach. Nie miała siły prowadzenia dalszej rozmowy. Widocznie Krzyś również był niezadowolony, bo siedział przez cały czas w milczeniu.
Nadzieja wstąpiła do duszy Rilli, gdy Jaś wreszcie zasnął i ostrożnie przeniosła go na kanapę do jadalni. Lecz, gdy wróciła po chwili, na werandzie siedziała już Zuzanna, zdejmująca beret z miną człowieka, który zamierza dłuższy czas pozostać na miejscu.
— Położyłaś już spać swoje dziecko? — spytała dobrotliwie.
Swoje dziecko! Naprawdę ta Zuzanna mogłaby mieć trochę więcej taktu.
— Tak, — odparła panna Rilla krótko.
Zuzanna położyła paczki na stole, jak ktoś mający zamiar spełnić swój obowiązek. Była bardzo zmęczona, ale musi przecież pomóc Rilli. Był wszakże Krzysztof Ford, który często odwiedzał rodzinę i na nieszczęście nikogo w domu nie było, cały więc obowiązek podtrzymywania z nim rozmowy, spadał na „to biedne dziecko“. Lecz Zuzanna musi ją uratować, posiedzi tutaj, chociaż jest bardzo zmęczona.
— Mój Boże, jak pan urósł, — rzekła, spoglądając na Krzysia w zielonym wojskowym uniformie. Zuzanna przyzwyczajona była ostatnio do mundurów i nawet mundur porucznika nie wywarł na niej specjalnego wrażenia. — Zadziwiające naprawdę, jak te dzieci ostatnio szybko rosną. Naprzykład Rilla ma już prawie piętnaście lat.
— Niedługo kończę siedemnaście, Zuzanno, — zawołała Rilla niemal ze złością. Przed miesiącem skończyła szesnaście. Stanowczo ze strony Zuzanny podobny zarzut był okrutny.
— A dopiero niedawno się zdawało, że wszyscy jeszcze jesteście dziećmi, — rzekła Zuzanna, udając, że nie słyszy gorącego protestu Rilli. — Pan istotnie był najpiękniejszem dzieckiem, jakie w swojem życiu widziałam, chociaż matka pańska miała dużo kłopotu z pańskiem wychowaniem. Pamięta pan ten dzień, kiedy pana zbiłam?
— Nie, — odparł Krzyś.
— No tak, był pan wtedy bardzo młody. Miał pan mniej więcej cztery lata i przebywał pan wówczas u nas ze swoją matką. Ugryzł pan wtedy Nan tak, że aż biedaczka płakała. Próbowałam różnych sposobów i doszłam do wniosku, że klapsy są jedyną radą na to. Położyłam więc pana na kolana i „wsolilam“ kilka klapsów. Ryczał pan w niebogłosy, ale wreszcie zostawił pan biedną Nan w spokoju.
Rilla szalała ze złości. Czyż ta Zuzanna nie orientuje się, że przemawia do oficera armji kanadyjskiej? Widocznie nie zdaje sobie z tego sprawy. Och, co ten Krzyś pomyśli?
— Sądzę, że nie pamięta pan również, jak pańska matka pana zbiła, — ciągnęła dalej Zuzanna, którą na nieszczęście dzisiejszego wieczoru opanowały wspomnienia. — Ja tam nigdy tego nie zapomnę. Pewnego wieczoru była tu z panem, miał pan wtedy może ze trzy lata i obydwaj z Władziem bawiliście się z małym kociakiem na podwórzu kuchennem. Nałapałam wielki szaflik deszczowej wody, w którym miałam rozrobić mydliny. Zaczęliście się kłócić z Władziem o kociaka, Władek stał po jednej stronie szaflika na krześle, trzymając kociaka na ręku, a pan stał również na krześle po drugiej stronie. Pochylił się pan nad szaflikiem, chcąc odebrać Władkowi kota. Był pan zawsze zaborczy i usiłował zagrabić wszystko, co tylko panu wpadło w oko. Władek trzymał kociaka mocno, a biedne stworzenie piszczało z bólu. Wydzierając tak sobie kota, straciliście obydwaj równowagę i wraz z kociakiem wpadliście do szaflika pełnego deszczówki. Gdybym nie była w owej chwili na podwórzu, na pewno obydwaj utonęlibyście. Pobiegłam na ratunek i wyciągnęłam całą trójkę nim jeszcze woda zdołała wam uczynić jakąś krzywdę, a matka pańska, która widziała wszystko z górnego okna, zbiegła nadół i sprawiła panu porządne lanie. Ach, — dodała Zuzanna z westchnieniem, — stare to były wesołe czasy na Złotym Brzegu.
— Prawdopodobnie było wówczas wesoło, — rzekł Krzyś. Głos jego brzmiał dziwnie nieswojo. Rilla pomyślała, że musiał być ogromnie rozczarowany. W gruncie rzeczy Krzysztof dlatego miał głos zmieniony, bo siłą powstrzymywał się od głośnego śmiechu.
— Rilla naprzykład, — mówiła Zuzanna, patrząc z czułością na nieszczęśliwą dziewczynę, — nigdy nie otrzymywała zbyt srogiej kary. Dobre z niej było dziecko. Ojciec raz jeden sprawił jej lanie. Zabrała kiedyś z gabinetu dwa słoiczki pigułek i założyła się z Alinką Clow, która z nich więcej pigułek połknie. Gdyby nie pan doktór, obydwie dziewczynki umarłyby w strasznych boleściach. I tak później ciężko się rozchorowały. Ale doktor zbił potem Rillę porządnie i od tej pory nigdy już więcej nie zaglądała do jego gabinetu. W dzisiejszych czasach słyszymy coraz więcej o tem, że dzieciom należy perswadować. Ja tam uważam, że porządne baty są najlepszem lekarstwem dla niesfornych dzieci.
Rilla była już pewna, że Zuzanna wymieni każdego z członków rodziny i przypomni sobie przy jakiej okazji biedak dostał baty. Lecz Zuzanna skończyła z tym tematem i podjęła inny, weselszy.
— Pamiętam jak mały Tadzio Mac Allister z za Portu otruł się zjadłszy całe pudełko pigułek, bo myślał, że to cukierki. Bardzo to smutna była historia. Jeszcze takiego chudego trupka nigdy w życiu nie widziałam. Winę trzeba było przypisać matce, która postawiła pigułki w otwartem miejscu, ale ona zawsze była strasznie roztrzepana. Pewnego razu idąc do kościoła dostrzegła gniazdko z pięciu jajkami na polu, a miała wtedy na sobie nową jedwabną błękitną suknię. Włożyła jajeczka do kieszeni płaszczyka i gdy przyszła do kościoła zapomniała o nich zupełnie i najzwyczajniej w świecie usiadła. Suknię oczywiście zniszczyła doszczętnie, nie mówiąc już o płaszczu. Zaraz, zaraz, czy Tadzio nie był przypadkiem pańskim krewnym? Pańska prababka West była z domu Mac Allister. Jej brat Adam Ożenił się z Mac Donaldówną. Mówiono mi, że od wczesnej młodości cierpiał na kurcze w żołądku. Ale pan właściwie bardziej jest podobny do swego pradziadka Westa, niż do Mac Allisterów. Pradziadek pański umarł na atak paralityczny jeszcze w bardzo młodym wieku.
— Widziałaś kogoś w sklepie? — zapytała Rilla z rozpaczą, usiłując skierować rozmowy Zuzanny na jakieś inne przyjemniejsze tory.
— Nikogo, oprócz Mary Vance, — odparła Zuzanna. — Ona też wpadła z pośpiechem, jak mucha irlandzka.
Cóż za strasznych porównań ta Zuzanna używa! Krzysztof gotów pomyśleć, że nauczyła się tego w rodzinie Blytheów!
— Gdy się słyszy, jak Mary mówi o Millerze Douglasie, to człowiek mógłby pomyśleć, że jest on jedynym chłopcem z Glen, który poszedł na wojnę, — ciągnęła dalej Zuzanna. — Oczywiście ona zawsze była przesadna. A złośliwa przytem jest okropnie. Kto nie pamięta, jak goniła Rillę przez wieś, strasząc ją suszonym sztokfiszem, aż biedne dziecko upadło przed sklepem Cartera Flagga.
Rilla uczuła zimny dreszcz z oburzenia i wstydu. Czy jeszcze były jakieś nieprzyjemne sceny w jej życiu, któreby Zuzanna mogła tu przytoczyć? Co do Krzysztofa, to chętnie ryczałby ze śmiechu, słuchając przemowy Zuzanny, nie mógł jednak obrażać swej damy, więc siedział z pozornie uroczystą miną, która Rilli się wydawała pełną oburzenia i niechęci.
— Zapłaciłam dzisiaj jedenaście centów za buteleczkę atramentu, — oznajmiła Zuzanna. — Od zeszłego roku atrament podrożał już dwukrotnie. Może dlatego, że Woodrow Wilson pisze ciągle te swoje noty. To musi przecież kosztować. Moja kuzynka Zofja powiada, że Woodrow Wilson nie jest jednak takim człowiekiem, jakim go sobie wyobrażała, ale mężczyźni wszyscy są tacy. Sama jestem starą panną i nigdy nie znałam się dokładnie na mężczyznach, ale moja kuzynka Zofja zna ich doskonale, przecież była aż dwa razy zamężna. Komin Alberta Crawforda zleciał z dachu w zeszłym tygodniu, podczas tego wielkiego huraganu, a Zofja słysząc rozsypujące się cegły sądziła, że to Zeppelin i wpadła w histerję. Pani Albertowa Crawford powiada, że z dwojga złego wołałaby już Zeppelin.
Rilla siedziała w swym fotelu, jak zahipnotyzowana. Wiedziała, że Zuzanna dopiero wtedy przesłanie mówić, kiedy sama zechce, a żadna siła na ziemi nie potrafi jej przerwać wcześniej. W gruncie rzeczy bardzo lubiła Zuzannę, ale teraz poprostu czuła do niej nienawiść. Krzyś na pewno wkrótce pójdzie, tamci wrócą do domu, a ona nawet nie miała sposobności wytłumaczyć mu, że Fred Arnold nie odgrywał żadnej roli w jej życiu. Jej cudowne zamki na lodzie leżały teraz w gruzach.
Krzysztof podniósł się wreszcie. Zrozumiał, że Zuzanna będzie siedziała tak długo, jak on, a miał jeszcze trzy mile drogi do domu Marcina Westa za portem. Zastanawiał się, czy to nie Rilla specjalnie zaprosiła tu Zuzannę nie chcąc być sama potem, gdy wspomniał o Fredzie Arnoldzie. Rilla wstała także i w milczeniu przeszła z nim do końca werandy. Przystanęli tam na chwilę, Krzysztof na niższym stopniu. Stopień ten zarył się już prawie w ziemię i porośnięty był gęsto mchem. Dokoła nich roznosiła się upojna woń rozwiniętych już kwiatów. Krzyś spoglądał na Rillę, której włosy połyskiwały w świetle księżyca, a oczy błyszczały smutkiem. W tej jednej chwili upewnił się, że plotki o Fredzie Arnoldzie wyssane były z palca.
— Rillo, — rzekł namiętnym szeptem, — jesteś najsłodszem stworzeniem na świecie.
Rilla zarumieniła się i spojrzała na Zuzannę. Krzyś spojrzał także i przekonał się, że Zuzanna była odwrócona do nich plecami. Otoczył Rillę ramieniem i pocałował ją. Był to pierwszy raz, kiedy Rillę wogóle ktoś pocałował. Pomyślała, że może powinna się była oburzyć, ale nie uczyniła tego. Spojrzała na to prosto w oczy Krzysztofowi, a w spojrzeniu tem był namiętny pocałunek.
— Rillo ma Rillo, — rzekł Krzyś, — czy możesz mi obiecać, że nie pozwolisz nikomu pocałować się, dopóki ja nie wrócę?
— Tak, — odparła Rilla drżącym głosem.
Zuzanna odwróciła się w ich stronę. Krzyś cofnął rękę i zszedł z ostatniego stopnia.
— Dowidzenia, — rzekł prawie obojętnie. Rilla usłyszała swój głos również obojętnie. Stała i patrzyła za nim, jak szedł ogrodem, mijał bramę i wychodził na drogę. Gdy gęste sosny przysłoniły go, wydała nagle przyciszony okrzyk „Och“, i pobiegła do bramy, szeleszcząc szeroką sukienką. Przechyliwszy się przez bramę, widziała Krzysztofa idącego żwawo drogą, widziała jego wysoką zgrabną postać migającą między drzewami. Gdy doszedł do zakrętu drogi, przystanął, obejrzał się i dostrzegłszy ją, skinął jeszcze raz ku niej ręką. Ona również skinęła w odpowiedzi i zniknął jej z przed oczu na zakręcie.
Rilla stała jeszcze przez chwilę przy bramie, spoglądając na osrebrzone księżycem pole. Przypomniała sobie, jak kiedyś matka mówiła, że ogromnie lubi zakręty na drogach, bo są dziwnie prowokujące i dają dużo podnieceń. Rilla pomyślala, że nie lubi zakrętów. Widziała znikających na zakręcie drogi Jima i Jurka, potem Władka, a teraz Krzysia. Bracia, przyjaciel i ukochany, wszyscy odeszli i może nigdy już nie wrócą. Mimo to ciągle jeszcze Srokaty Kobziarz gra na kobzie ciągle przygrywa swą melodją do tańca śmierci.
Gdy Rilla wolnym krokiem wróciła do domu, Zuzanna ciągle jeszcze siedziała na werandzie przy stole, tonąc w głębokiej zadumie.
— Myślałam teraz, kochanie, o tych dawnych latach w Wymarzonym Domku, gdy przyjeżdżali z wizytą rodzice Krzysztofa. Jim był niemowlęciem, a ciebie jeszcze wogóle na świecie nie było. Romantyczna to była historja to narzeczeństwo państwa Ford. Ona i twoja matka były serdecznemi przyjaciółkami. Ktoby pomyślał, że dożyję tej chwili kiedy zobaczę jej syna, wyruszającego na front. I tak biedaczka miała dosyć zmartwień w życiu, ta wojna chyba ją dobije! Ale trzeba się zdobyć na odwagę i wszystko przetrwać.
Cała złość Rilli na Zuzannę pierzchła gdzieś bez śladu. Czując jeszcze pocałunek Krzysia na rozpalonych wargach i pamiętając obietnicę, która skłoniła jej serce do żywszego bicia, nie mogła być zła na nikogo. Wsunęła swą rączkę w spracowaną dłoń Zuzanny i uścisnęła ją serdecznie. Zuzanna była poczciwą staruszką i chętnie oddałaby życie za każde z dzieci państwa Blythe‘ów.
— Jesteś zmęczona, kochanie i najlepiej będzie, jak się położysz do łóżka, — rzekła Zuzanna głaszcząc rękę Rilli. — Zauważyłam, żeś była zbytnio zmęczona, aby móc podtrzymać rozmowę. Całe szczęście, że wróciłam w samą porę do domu i mogłam ci przyjść z pomocą. Nie taką łatwą rzeczą jest przyjmowanie młodych ludzi, gdy się jest do tego nie przyzwyczajoną.
Rilla zaniosła na górę Jasia i sama położyła się do łóżka, przedtem jednak dość długo siedziała przy oknie ustawiając na nowo swe zamki na lodzie.
— Właściwie nie wiem, — rzekła w pewnej chwili do siebie, — czy jestem, czy też nie jestem zaręczona z Krzysztofem Fordem...


ROZDZIAŁ XVII.
TYGODNIE MIJAJĄ.

Rilla czytała swój pierwszy miłosny list w ustronnym zakątku Doliny Tęczy, a dla dziewczyny nawet doświadczonej pierwszy list miłosny jest zdarzeniem niezwykle ważnem. Gdy pułk Krzysztofa opuścił Kingsport nastały tygodnie bolesnego oczekiwania i niepokoju wówczas, gdy co niedzielę wieczorem w kościele śpiewano:

„O, usłysz nas, gdy wzdychamy do Ciebie
Za tych, co wyjechali za morza“.

Rilli głos zawsze przycichał przy tej zwrotce, bo wraz z nią widziała oczami wyobraźni zatopione w falach morskich okręty, słyszała jęki i płacze tonących ludzi. Potem przyszła wiadomość, że pułk Krzysztofa szczęśliwie wylądował w Anglji, a teraz wreszcie był list od niego samego. Zaczynał się czemś takiem, co Rillę niezwykle uradowało, a kończył się zdaniem, które wywołało rumieniec na jej policzki i przejęło ją całą dziwnem drżeniem. Między początkiem i zakończeniem list był utrzymany w tonie wesołym, jak to zwykle Krzyś pisywał dowszystkich. Lecz ze względu na ten początek i koniec, Rilla wsunęła list pod poduszkę, gdzie leżał w ciągu długich tygodni i czasami budząc się w nocy dotykała go drżącemi palcami myśląc, że chyba niewiele dziewcząt otrzymywało tak piękne i poetyczne listy. Krzysztof nie napróżno był synem sławnego nowelisty. Posiadał „specjalny sposób“ wyrażania swych myśli, ubierania ich w słowa i wszystko razem brzmiało, jak najczystsza poezja. Rilla wracała do domu z Doliny Tęczy, biegnąc raczej, niż idąc.
Lecz takie chwile radości rzadko zdarzały się tej jesieni. Coprawda pewnego dnia wrześniowego przybyła wieść o wielkiem zwycięstwie koalicji na Zachodzie i Zuzanna pośpieszyła wywiesić flagę, po raz pierwszy od tego czasu, kiedy rosyjski front został przerwany.
— Widocznie wreszcie wielka ofensywa się rozpoczęła, pani doktorowo, — wołała z radością, — rychło ujrzymy smutny koniec Hunnów. Na Boże Narodzenie nasi chłopcy będą już w domu. Hurra!
Zawstydziła się sama tego okrzyku i zaczęła się zaraz tłumaczyć, dlaczego ogarnął ją taki wybuch radości.
— Istotnie, pani doktorowo, te dobre wieści uderzyły mi do głowy po tem strasznem lecie, po niepowodzeniu Rosjan i odwecie w Gallipoli.
— Dobre wieści! — uśmiechnęła się z goryczą panna Oliver. — Wątpię, czy kobiety, których mężowie zostali zabici w tej walce, będą uważały to za dobre wieści. Ponieważ nasi żołnierze nie przebywają w tej części frontu nie zastanawiamy się, ile żyć ludzkich kosztowało to zwycięstwo.
— Nie wolno się tak na to zapatrywać, kochana panno Oliver, — zaklinała Zuzanna. — Nie cieszyliśmy się ostatniemi wypadkami, a przecież podczas nich ludzie również byli zabijani. Nie należy tak upadać na duchu, jak biedna kuzynka Zofja. Gdy usłyszała o zwycięstwie, zaraz znalazła na to wykręt: „Ach, to jest tylko chwilowe rozjaśnienie chmurnego nieba. Dziś jesteśmy na wozie, jutro będziemy pod wozem“. „Widzisz, Zofjo Crawford“, powiedziałam, bo nie mogę już znieść jej ustawicznego stękania, pani doktorowo, „sam Bóg nie mógł stworzyć dwóch gór, aby ich nie oddzielić przepaścią. Z chwilą, gdyśmy się znaleźli na szczycie góry, to niekoniecznie musimy wpaść w przepaść“. Lecz kuzynka Zofja dalej mruczała: „Tutaj najwięcej nieszczęścia przyniosła ta wyprawa do Gallipoli i posunięcia wielkiego księcia Mikołaja. Wszyscy wiedzą, że car rosyjski jest germanofilem, że koalicja nie ma amunicji i że Bułgarja występuje przeciwko nam. Nie koniec na tem, bo Anglja i Francja muszą ponieść karę za swoje śmiertelne grzechy, a karą będzie dopiero to, gdy się te kraje obrócą w popiół“. „Ja tam myślę“, rzekłam, „że wystarczającą karę ponoszą siedząc w błotnistych okopach, a mam wrażenie, że Hunnów również byłoby za coś ukarać“. „Są oni tylko narzędziem w rękach Wszechmocnego“, oświadczyła kuzynka Zofja. Dłużej już nie wytrzymałam, pani doktorowo, i powiedziałam jej, że nigdy w to nie uwierzę, żeby Wszechmocny posługiwał się takiem brudnem narzędziem i że uważam, iż grzechem jest cytowanie Pisma Świętego w zwykłej rozmowie. Zaznaczyłam jej, że nie jest ani księdzem, ani żadną osobą ze starszyzny. Wiem, że ją tem obraziłam, pani doktorowo. Kuzynka Zofja nie ma poczucia humoru. Jest całkiem inna, niż jej siostrzenica, Danielowa Crawford z za Portu. Wie pani, że Crawfordowie mają pięciu chłopców i to niemowlę, które się teraz urodziło, też jest chłopcem. Daniel Crawford był bardzo tem rozczarowany, bo strasznie chciał mieć córeczkę, ale Danielowa na widok syna zaśmiała się i rzekła: „Tego lata wszędzie widziałam napisy „mężczyźni potrzebni“. Czy sądzisz, że w takich okolicznościach miałam prawo urodzić córkę?“ To się nazywa humor, pani doktorowo. Kuzynka Zofja na pewno powiedziałaby, że dziecko będzie nowym żerem dla armat.
Pewnego chmurnego wietrznego wieczoru w październiku Karol Meredith wyjechał z Glen. Zaciągnął się do wojska w osiemnastą rocznicę swych urodzin. John Meredith żegnał go ze smutkiem na twarzy. Obydwaj synowie już poszli, pozostał tylko mały Bolcio. John Meredith kochał bardzo Bolcia i jego matkę, lecz Jurek i Karol byli synami z pierwszej żony i Karol był jedynym ze wszystkich dzieci, który posiadał oczy nieboszczki Cecylji. Patrząc na jego wojskowy mundur, pastor przypomniał sobie ów dzień, kiedy po raz pierwszy i ostatni chciał zbić Karola. Wówczas po raz pierwszy zorjentował się, że Karol posiadał takie same oczy, jak Cecylja. Teraz przyszło mu to na myśl po raz drugi. Czyż kiedyś jeszcze w życiu zobaczy oczy swej żony, spoglądające nań z twarzy syna? Trudno mu było patrzeć, jak chłopak wyjeżdżał. Jednakże John Meredith nie wypowiedział ani słowa, nie przeszkodził, gdy Karol oświadczył, że musi pójść.
Gdy nadeszło Boże Narodzenie Zuzanna nie ustawiła żadnego pustego krzesła przy stole. Dwa puste krzesła, to byłoby stanowczo za wiele dla Zuzanny, która jeszcze we wrześniu twierdziła, że przy stole wigilijnym wszystkie miejsca będą już zajęte.
„Była to pierwsza wigilia, kiedy Władka nie było w domu“, pisała Rilla nazajutrz w swym pamiętniku. „Jim od czasu do czasu wyjeżdżał na Boże Narodzenie do Avonlea, lecz Władek był zawsze z nami. Miałam dzisiaj listy od niego i od Krzysia. Obydwaj są jeszcze w Anglji, lecz spodziewają się, że niedługo zostaną przesłani do okopów. A wtedy... mam wrażenie, że i to się przetrzyma. Najstraszniejszą dla mnie jest myśl, że jakoś mimo ciągłych trosk i zmartwień, żyje się przecież i to prawie całkiem normalnie. Wiem, że Jim i Jurek są w okopach, że Krzyś i Władek wkrótce tam będą, że może któryś z nich więcej nie wróci, a jednak żyję, pracuję, tak, i nawet od czasu do czasu jestem wesoła. Są chwile zupełnie wesołe, chwile, podczas których nie pamięta się o tych strasznych rzeczach, lecz przypomnienie jest jeszcze gorsze.
„Tegoroczne Boże Narodzenie absolutnie się nie udało. W wigilję Nan miała ból zębów, Zuzanna czerwone oczy, a Jaś był tak zaziębiony, że obawiałam się krupu. Od października dwa razy przechodził krup. Pierwszy raz byłam śmiertelnie przerażona, bo ojca i mamy nie było — ojca nigdy nie ma, gdy ktoś w domu choruje. Lecz Zuzanna zachowała spokój i dzięki niej nazajutrz rano Jaś był już prawie zupełnie zdrów. Ma już smyk rok i cztery miesiące, biega świetnie i wypowiada kilka słów. Nazywa mnie strasznie śmiesznie: „Lilla“. Przypomina mi to zawsze ten straszny, dziwny, a jednocześnie cudowny wieczór, gdy Krzyś przyszedł się pożegnać, a ja byłam taka zła i szczęśliwa jednocześnie. Jaś jest różowy i biały, ma duże oczy i wijące się włosy. Codziennie odkrywam w nim jakąś nową zaletę. Trudno mi poprostu uwierzyć, że jest to to samo stworzenie, pożółkłe i wychudzone, które przywiozłam do domu w niebieskiej wazie. Dotychczas nikt nie miał wiadomości od Jima Andersona. Jeśli nie wróci, zatrzymam Jasia przy sobie na zawsze. Wszyscy go tu kochają i psują, a właściwie zepsuliby go zupełnie, gdyby nie Morgan i ja i gdyby nie nasza wspólna metoda. Zuzanna twierdzi, że Jaś jest najmądrzejszem dzieckiem na świecie, prawdopodobnie dlatego, że któregoś dnia wyrzucił przez okno biednego Doca. Doc przemienił się odrazu w Mr. Hyde‘a i wylądował szczęśliwie na krzaku agrestu. Chciałam go udobruchać spodkiem mleka, lecz on nie przyjął zaproszenia i pozostał nadal Mr. Hyde‘em. Ostatnim wyczynem Jasia było pomalowanie melasą poduszek na wielkim fotelu w salonie. Nim zdążył to ktoś zauważyć, pani Fredowa Clow przyszła w jakiejś sprawie Czerwonego Krzyża i właśnie tam usiadła. Jej nowa jedwabna suknia uległa zupełnemu zniszczeniu i nikt nie mógł mieć do niej o to żalu, że wpadła we wściekłość. Nieomieszkała być złośliwą i zwróciła się do mnie z kilku nieprzyjemnemi uwagami na temat „zepsucia“ Jasia. Wtedy wszystko się we mnie zagotowało. Trzymałam się jednak mężnie, dopóki nie wyszła, później dopiero wybuchnęłam.
„ — Przebrzydła stara idjotka, — zawołałam i odczułam prawdziwą satysfakcję po tych słowach.
„ — Ma aż trzech synów na wojnie, — próbowała ją bronić mama.
„ — To jej nie usprawiedliwia, — odparłam. Ale jednocześnie byłam zawstydzona, bo prawdą jest, iż wszyscy jej chłopcy poszli i ona przez cały czas zachowywała się bardzo dzielnie. Poza tem jest jedną z najbardziej wytrwałych sił w Czerwonym Krzyżu. Ale trudno przecież wspominać o wszystkich bohaterstwach. Niech sobie warjatka sprawi drugą jedwabną suknię.
„Wyciągnęłam mój zielony kapelusz i postanowiłam go nosić znowu. Jakże ja strasznie tego kapelusza nienawidzę! Nie wyobrażam sobie, jak mi się kiedyś mógł podobać. Ale postanowiłam go nosić i będę go nosić na pewno.
„Dzisiaj rano poszliśmy z Shirleyem na stację, aby zanieść Wtorkowi wczorajszą wigilijną kolację. Wtorek czeka i wypatruje jeszcze z tą samą nadzieją i ufnością. Czasami biega po stacji i łasi się do ludzi. Przeważną część dnia jednak przepędza w swej budzie, spoglądając wciąż na tor. Zaprzestaliśmy go już zmuszać do powrotu do domu. Wiemy, że to nie odniesie żadnego skutku. Gdy Jim wróci, Wtorek wtedy do domu z nim przyjdzie, a jeżeli Jim nie wróci nigdy, Wtorek będzie czekał na stacji do ostatniego bicia swego psiego przywiązanego serca.
„Wczoraj wieczorem był u nas Fred Arnold. W listopadzie skończył osiemnaście lat i ma zamiar wstąpić do wojska, gdy tylko matka jego poprawi się nieco po operacji, którą przechodziła. Ostatnio Fred przychodzi do nas często i chociaż lubię go bardzo, odwiedziny jego są mi dziwnie niewygodne, bo lękam się, że gotów pomyśleć, iż specjalnie jestem nim zajęta. Mogłabym mu wprawdzie powiedzieć o Krzysiu, ale właściwie, co mu mam do powiedzenia? Nie lubię być zimna i daleka dla kogoś, kto wkrótce ma pojechać na wojnę. Strasznie męcząca jest taka sytuacja. Kiedyś, pamiętam, myślałam, że przyjemnie jest mieć dwunastu wielbicieli, a teraz martwię się, że dwóch jest za wiele.
„Przed kilku dniami spędziła u mnie całe popołudnie Maniusia Pryor, pomagając mi przy krojeniu pewnych części bielizny dla Czerwonego Krzyża znanych pod czarującą nazwą „robaczywe koszule“.
„Maniusia nabrała szczerości podczas tego zajęcia i zwierzyła mi się ze wszystkich swych zmartwień. Biedactwo jest strasznie nieszczęśliwa. Zaręczona jest z Józiem Milgrave, a Józio wstąpił do wojska w październiku i od tego czasu przebywa na przeszkoleniu w Charlottetown. Ojciec Maniusi był wściekły, gdy Józio wstąpił do wojska i zabronił Maniusi utrzymywania z nim jakichkolwiek stosunków. Biednego Józia mają wysłać w tych dniach na front i pragnie przed wyjazdem wziąć ślub z Maniusią, czyli „komunikować“ się z nią mimo zastrzeżeń Księżycowego Brodacza. Maniusia także chce go poślubić, ale nie może i twierdzi, że wpadnie chyba w rozpacz.
„ — Dlaczego nie uciekniesz i nie weźmiesz z nim ślubu? — zapytałam. Właściwie nie powinnam jej może dawać takich rad, ale Józio Milgrave jest porządnym chłopcem, a pan Pryor czuje do niego jakąś nienawiść od wybuchu wojny, wiem jednak, że pan Pryor przebaczyłby Maniusi szybko, gdyby już było po fakcie, bo chce przecież mieć w domu gospodynię. Maniusia jednak na moją radę potrząsnęła swą jasną główką.
„ — Józio też tego pragnie, ale ja nie mogę. Ostatnie słowa matki, gdy leżała na łożu śmierci, były takie: „Nigdy nie uciekaj z domu, Maniusiu“. I ja przyrzekłam“.
„Matka Maniusi umarła przed dwoma laty, a podobno także uciekła kiedyś z domu, aby wyjść zamąż za Maniusi ojca. Trudno mi sobie wyobrazić Księżycowego Brodacza w roli bohatera romantycznego. Tak jednak podobno było i pani Pryor srodze odpokutowała swój grzech. Ciężkie miała życie z Księżycowym Brodaczem i prawdopodobnie uważała to za karę, która jej zesłana została od Boga za to, że uciekła niegdyś z domu. Dlatego widocznie w ostatniej chwili wzięła taką przysięgę od Maniusi.
„Oczywiście nie powinnam nakłaniać dziewczyny do łamania przyrzeczenia, które dała umierającej matce, a jednak nie widzę innej rady, skoro ojciec nie pozwala jej na ślub z Józiem.
„ — Nie, muszę pozwolić, żeby pojechał, a jestem pewna, że zostanie zabity, wówczas pęknie mi serce, — mówiła Maniusia, a łzy spływały po jej policzkach i spadały na „robaczywe koszule“!
„Nie piszę tego ze względu na brak sympatii dla biednej Maniusi. Poprostu nauczyłam się patrzeć na wszystko z komicznej strony, bo pisuję często do Jima, Władka i Krzysia, pragnąc, aby listy moje ich rozweselały. Naprawdę żal mi Maniusi, która jest bardzo zakochana w swoim Józiu i bardzo zawstydzona tem, że ojciec jej darzy serdecznym sentymentem Niemców. Przypuszczam, że ona mnie rozumie, bo powiedziała, że pragnie mi powiedzieć wszystko, gdyż uważa, że w ciągu ostatniego roku stałam się „poważna i sympatyczna“. Nie wiem, czy tak jest w istocie. Byłam samolubna i bezmyślna, tak samolubna, że wstydzę się nawet te czasy wspominać.
„Chciałabym pomóc Maniusi. Ogromnie romantyczne byłoby przeprowadzenie takiego wojennego ślubu i zadziwienie nim Księżycowego Brodacza. Tymczasem jednak niema o tem jeszcze mowy“.

ROZDZIAŁ XVIII.
WOJENNE MAŁŻEŃSTWO

— Powiadam pani, pani doktorowo, — mówiła Zuzanna z bladym uśmiechem, — że ci Niemcy naprawdę są strasznie zabawni.
Wszyscy siedzieli w obszernej kuchni na Złotym Brzegu. Zuzanna robiła ciasteczka na kolację. Pani Blythe przygotowywała placek dla Jima, Rilla zawijała cukierki dla Krzysia i Władka — dawniej zawsze mówiła o nich „Władek i Krzyś“, teraz mimowoli Krzyś był na pierwszym planie. Kuzynka Zofja także tam była zajęta wykończaniem skarpetek. Wszyscy chłopcy i tak na pewno zostaną zabici, kuzynka Zofja wyraźnie czuła to każdym nerwem, ale niech lepiej umierają w cieple, więc na wszelki wypadek kuzynka Zofja fabrykowała dla nich całe mnóstwo skarpetek.
Sielankowy spokój panujący w kuchni przerwało wejście doktora, podnieconego ostatniemi wiadomościami o tem, że budynek Parlamentu w Ottawie spłonął. Zuzanna tylko przyjęła tę wiadomość z pozornym spokojem.
— Co teraz ci Hunnowie wymyślą? — zapytała. — Gotowi przyjść tutaj i spalić nasze parlamenty! Czy ktoś kiedyś słyszał o takich łajdactwach?
— Nie wiemy, czy Niemcy są za to odpowiedzialni, — rzekł doktór takim tonem, jakby sam był przekonany, że to jednak jest robota Niemców. — Częstokroć pożar wybucha, choć nie biorą oni w tym udziału. Naprzykład w zeszłym tygodniu spłonęła doszczętnie stodoła wuja Marka MacAllistera. Trudno chyba posądzić o to Niemców, Zuzanno.
— Naprawdę nie mam pojęcia, panie doktorze, — Zuzanna pokiwała zwolna głową. — Księżycowy Brodacz był tam tego dnia. Pożar wybuchł wpół godziny po jego odejściu. Jest to fakt dowiedziony, ale nie chcę posądzać członka prezbiterjańskiej starszyzny o podpalenie czyjejś stodoły, z chwilą, gdy nie mam dowodów. W każdym razie wszyscy wiedzą, panie doktorze, że obydwaj chłopcy wuja Marka zaciągnęli się do wojska i że sam wuj Marek na zebraniach parafialnych zachęcał młodzież do wstąpienia do armji. Nie ulega wątpliwości, że Niemcy musieli zwrócić na to uwagę.
— Nigdybym nie mogła zachęcać nikogo do wstąpienia do wojska, — wtrąciła kuzynka Zofja uroczyście. — Nie miałabym sumienia namawiać młodzieży do tego, aby mordowała ludzi i aby ją mordowano.
— Nie mogłabyś? — z ironją zagadnęła Zuzanna. — Ja tam, Zofjo Crawford, czuję, że każdegobym namówiła po przeczytaniu wczorajszych wiadomości o tem, że w Rosji powymierały wszystkie dzieci do lat ośmiu. Pomyśl tylko, Zofjo Crawford, — Zuzanna podniosła w górę wskazujący palec prawej ręki, — wszystkie — dzieci — do — lat — ośmiu!
— Sądzę, że Niemcy pozabijali je na kiełbasy, — westchnęła kuzynka Zofja.
— Nie, skądże! — oburzyła się Zuzanna, chociaż z niechęcią broniła znienawidzonych Hunnów. — Jeszcze dotychczas Niemcy nie są ludożercami, o ile mi wiadomo. Dzieci powymierały z głodu i nędzy, biedne maleństwa. Tybyś tylko wszystkich posądzała o morderstwo, kuzynko Zofio. Twoje posądzenia poprostu zatruwają mi życie.
— Podobno Fred Carson z Lowbridge został odznaczony orderem waleczności, — oznajmił doktór z ponad gazety.
— Słyszałam o tem w zeszłym tygodniu, — rzekła Zuzanna. — Jest on wywiadowcą pułkowym i podobno odznaczył się jakimś bohaterskim czynem. List, w którym rodzinie swej donosi o odznaczeniu, przybył właśnie w tej chwili, kiedy babka Carson leżała już na łożu śmierci. Konała prawie biedaczka, gdy pastor, który był przy niej, zapytał, czy chciałaby, aby się za nią pomodlił. „O, tak, tak, niech się ksiądz modli“, rzekła niecierpliwie. „Może się ksiądz modlić, tylko pocichu, żeby mi nie przeszkadzać. Muszę się zastanowić nad listem mego wnuka, a miało mi już czasu pozostało“. Taką dzielną niewiastą była Almira Carson. Fred był oczkiem w jej głowie. Miała siedemdziesiąt pięć lat i ani jednego siwego włosa, jak mi opowiadano.
— Gdy mówisz o siwych włosach, przypomniało mi się, że dziś rano znalazłam na swej głowie pierwszy siwy włos, — rzekła pani Blythe.
— Ja już ten włos widziałam oddawna, pani doktorowo, tylko nic nie chciałam pani mówić. Pomyślałam sobie: „Biedaczka i tak ma dosyć przykrości“. Teraz, kiedy i pani go już zauważyła, muszę powiedzieć, że siwe włosy są rzeczą bardzo zaszczytną.
— Widocznie starzeję się, Gilbercie, — zaśmiała się pani Blythe. — Ludzie zaczynają mi mówić, że młodo wyglądam. Młodym kobietom nikt nie prawi podobnych komplementów. Ale nie martwię się mojemi siwemi włosami. Gilbercie, czy opowiadałam ci kiedyś, jak przed laty, na Zielonem Wzgórzu, ufarbowałam włosy? Nikt, oprócz mnie i Maryli nie wiedział o tem.
— To pewno z tej przyczyny ogoliłaś potem włosy do skóry?
— Tak. Kupiłam butelkę farby od pewnego niemieckiego żyda. Przypuszczałam, że po farbowaniu włosy będą czarne, tymczasem okazało się, że mi zupełnie zzieleniały. Nie było innej rady, tylko je ostrzyc.
— Przykre było wyjście z sytuacji, pani doktorowo. — współczująco zawołała Zuzanna. — Oczywiście była pani wtedy za młoda, aby znać Niemców. Całe szczęście, że ta farba była tylko zielona, że nie okazała się jakąś trucizną.
— Wydaje mi się, że to już sto lat minęło od owych dni na Zielonem Wzgórzu, — westchnęła pani Blythe. — Czasy te jakby należały do innego świata. Dzięki wojnie życie nasze podzieliło się na dwie części. Co nas jeszcze czeka, nie wiem, ale chyba dawne szczęśliwe lata już nie wrócą. Wątpię, czy ci, którzy przetrawili pół życia za dawnych czasów, będą się teraz dobrze czuli w nowych warunkach.
— Zauważyła pani, — zagadnęła panna Oliver, spoglądając z nad książki, że to wszystko, co było pisane przed wojną wydaje nam się strasznie dawne i nieaktualne? Czytając te rzeczy, człowiek ma wrażenie, że czyta starożytną Iliadę. Chociażby poezje takiego Wordswortha — przeglądałam je niegdyś po raz dziesiąty. Jego klasyczny spokój i pogoda, oraz cudowny styl, zdają się pochodzić z jakiejś innej planety i nie mają nic wspólnego z obecnem życiem.
— Jedyną książką, którą mogę teraz czytać spokojnie, jest Biblja — zauważyła Zuzanna, wsuwając ciasteczka do pieca. — Jest tam tyle ustępów, które można zastosować do wyczynów przebrzydłych Hunnów. Stary Sandy twierdzi, iż nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Kaiser zawarł przymierze z Antychrystem, ale ja w to niebardzo wierzę. Uważam, pani doktorowo, że nawet to byłoby dla niego zbyt wielkim zaszczytem.
W kilka dni potem wczesnym rankiem wpadła na Złoty Brzeg Maniusia Pryor, pod pretekstem wykończenia bielizny dla Czerwonego Krzyża, w rzeczywistości jednak, aby pomówić o swych troskach z „sympatyczną“ Rillą. Przyprowadziła ze sobą swego psa, opasłe krótkonożne zwierzę, bardzo bliskie jej sercu, gdyż był to upominek Józia Milgrave, jak jeszcze pies był małym szczenięciem. Pan Pryor wogóle nie znosił psów, lecz w owych czasach patrzył jeszcze łaskawie na Józia, jako kandydata do ręki Maniusi, więc pozwolił jej, aby wychowywała szczenię. Maniusia była tak wdzięczna ojcu za to pozwolenie, że chcąc mu się przypodobać nadała psu imię przywódcy partji liberałów, sir Wilfrida Lauriera, skracając je na Wilfy. Sir Wilfrid rósł, rozkwitał i stawał się coraz grubszy. Maniusia psuła go do tego stopnia, że nikt, oprócz niej, psiaka nie lubił. Rilla szczególnie nie znosiła go za to, że przewracał się zawsze na grzbiet i kopał wszystkich zabrudzonemi łapami. Gdy zobaczyła Mamusię o zaczerwienionych oczach, które świadczyły, że musiała przepłakać całą noc, zaprosiła ją na górę do swego pokoju, domyślając się, że Maniusia pragnie z nią pomówić. Poleciła jednak, aby sid Wilfrid został nadole.
— Och, czy nie mógłby także pójść z nami? — szepnęła błagalnie Maniusia. — Biedny Wilfrid nie będzie nam przeszkadzał, a przed domem wytarłam mu dokładnie łapki. On się tak zawsze czuje samotnie w obcem miejscu beze mnie, a jest to jedyna istota żywa, która mi przypomina Józia.
Rilla zgodziła się wreszcie i sir Wilfrid, machając uroczyście ogonem, wkroczył triumfalnie na schody.
— Ach, Rillo, — zaszlochała Maniusia, gdy znalazły się w pokoju. — Jestem taka nieszczęśliwa. Nie mogę ci wcale powiedzieć, jaka nieszczęśliwa jestem. Serce mi chyba pęknie z rozpaczy.
Rilla usiadła przy niej na kanapie. Sir Wilfrid przysiadł na ziemi przed niemi z impertynencko wysuniętym językiem i słuchał.
— Co się znowu stało, Mamusiu?
— Józio przyjeżdża dzisiaj na ostatni urlop. W sobotę miałam od niego list, przysyła listy na adres Boba Crawforda, ze względu na ojca. Wyobraź sobie, Rillo, że będzie tutaj tylko cztery dni. Musi wyjechać w piątek rano, a ja może nigdy go więcej nie zobaczę.
— Czy jeszcze ma ochotę się z tobą ożenić? — zapytała Rilla.
— Ach, tak. Namawia mnie w liście, abym uciekła z domu i wzięła z nim ślub. Ja jednak nie mogę tego zrobić, Rillo, nawet dla Józia. Jedyną pociechą jest, że będę się z nim mogła zobaczyć jutro po południu. Ojciec wyjeżdża do Charlottetown za interesami. Będziemy mogli porozmawiać swobodnie. Ale później... Rillo, jestem pewna że ojciec nie pozwoli mi nawet odprowadzić Józia w piątek na stację.
— Dlaczego, u licha, nie mielibyście właśnie jutro po południu wziąć ślubu — wpadła na pomysł Rilla.
Maniusia zaszlochała tak głośno, że o mało się nie udławiła.
— Rillo, przecież to niemożliwe.
— Dlaczego? — zapytała krótko organizatorka Młodego Czerwonego Krzyża i transporterka niemowląt w niebieskiej wazie.
— Bo... bo... nigdy nam to na myśl nie wpadło... Józio nie ma metryki... Ja nie mam sukni... Nie mogę przecież brać ślubu w czarnej... Ja... my... ty...
Maniusia zupełnie się zatraciła, a sir Wilfrid widząc jej rozpacz, odchylił wtył głowę i wydał żałosny skowyt.
Przez kilka minut Rilla tonęła w zamyśleniu, poczem rzekła:
— Maniusiu, jeżeli złożysz wszystko w moje ręce, doprowadzę do tego, że jutro po południu przed czwartą zastaniesz żoną Józia.
— Och, nie będziesz mogła tego przeprowadzić.
— Będę mogła i przeprowadzę. Ale musisz tak postępować, jak ci powiem.
— Och... nie wiem... och, ojciec mnie zabije...
— Głupstwa pleciesz. Przypuszczam, że będzie bardzo się gniewał. Ale czy więcej lękasz się gniewu ojca, niż tego, że możesz nie zobaczyć już nigdy Józia?
— Nie, — odparła Maniusia z nagłem postanowieniem, — oczywiście, że nie.
— Więc postąpisz tak, jak ci powiem?
— Tak, postąpię.
— Zatelefonuj do Józia natychmiast i powiedz mu, żeby przywiózł ze sobą metrykę i obrączki.
— Och, nie mogę, — wyszeptała Maniusia, — to byłoby... byłoby strasznie niedelikatne.
Rilla zagryzła wargi.
— Boże, daj mi cierpliwość, — pomyślała, a głośno rzekła: — Wobec tego ja to załatwię, a ty tymczasem idź do domu i przygotuj się do jutrzejszej uroczystości. Gdy zadzwonię do ciebie, przyjdź natychmiast, aby mi pomóc szyć.
Gdy tylko Maniusia wyszła. Rilla pobiegła do telefonu i poprosiła o połączenie z Charlottetown. Otrzymała połączenie wyjątkowo szybko, co było dla niej dobrym znakiem, lecz po godzinie dopiero zdołała się połączyć z obozem, w którym przebywał Józio Miligrave. W międzyczasie niecierpliwiła się ogromnie, modląc się w duszy, aby nikt taki nie włączył się do rozmowy, kto mógłby donieść o wszystkiem Księżycowemu Brodaczowi.
— Czy to Józio? Mówi Rilla Blythe... Rilla. Niech pan słucha. Przed przyjazdem do domu proszę zabrać metrykę, tak, metrykę. I kupić obrączki. Ma pan już? To doskonale. Niech pan nie omija sposobności.
Upojona powodzeniem, bo przez cały czas lękała się, że Józia w obozie nie zastanie, Rilla zatelefonowała następnie do Pryorów. Tym razem szczęście jej nie dopisało, bo telefon odebrał Księżycowy Brodacz.
— Maniusia? Ach, to pan Pryor! Proszę pana, może pan zechce poprosić Maniusię, aby przyszła do mnie po południu i pomogła mi szyć. Sprawa bardzo ważna. Dziękuję panu.
Pan Pryor przyjął tę prośbę niezbyt łaskawie, lecz nie chciał obrażać doktora Blythe i wiedział, że jak nie pozwoli Maniusi pracować w Czerwonym Krzyżu, opinia całego Glen zwróci się przeciwko niemu. Rilla pobiegła do kuchni, pozamykała za sobą wszystkie drzwi, co zaniepokoiło Zuzannę i zapytała uroczyście:
— Zuzanno, czy mogłabyś dziś po południu upiec tort weselny?
— Tort weselny! — Zuzanna skamieniała. Rilla przecież bez żadnych uprzedzeń przywiozła kiedyś do domu niemowlę. Czyżby teraz tak pośpiesznie miała zamiar wprowadzić na Złoty Brzeg męża?
— Tak, weselny tort, zwykły weselny tort, Zuzanno, ze śliwkami, jajkami i skórką cytrynową. Musimy również inne rzeczy przygotować. Pomogę ci jutro rano. Dzisiaj nie mam czasu, bo muszę przygotować suknię ślubną, moja droga.
Zuzanna uczuła, że już jest za stara na to, aby spokojnie przyjmować takie ciosy.
— Za kogo wychodzisz zamąż, Rillo? — zapytała niespokojnie.
— Zuzanno najdroższa, to nie ja jestem szczęśliwą narzeczoną. Mamusia Pryor poślubia Józia Milgrave jutro po południu, właśnie wtedy, gdy ojciec jej przebywać będzie w mieście. Wojenne zaślubiny, Zuzanno, czyż to nie jest romantyczne? Nigdy jeszcze w życiu nie byłam taka podniecona.
Podniecenie to udzieliło się wkrótce wszystkim niemal mieszkańcom Złotego Brzegu, nie wyłączając pani Blythe i Zuzanny.
— Zaraz się wezmę do tego tortu, — postanowiła Zuzanna spoglądając na zegar. — Pani doktorowo, pomoże mi pani obierać owoce i kręcić żółtka? Jeżeli pani będzie taka łaskawa, upiekę tort jeszcze na dzisiaj wieczór. Jutro rano będziemy mogły przygotować sałatki i inne rzeczy. Gotowa jestem pracować przez całą noc, byleby tylko zrobić na złość Księżycowemu Brodaczowi.
Maniusia zjawiła się we łzach i z zapartym oddechem.
— Musimy przerobić moją białą suknię na twoją figurę, — rzekła Rilla. — Zobaczysz, jak ci będzie w niej ładnie.
Obydwie zabrały się do roboty, prując, przycinając, pasując i szyjąc. Po wielkich trudach suknia była gotowa o siódmej i Maniusia przymierzyła ją w pokoju Rilli.
— Naprawdę bardzo ładna, ale żebym mogła mieć jeszcze welon, — westchnęła Maniusia. — Zawsze marzyłam o tem, żeby brać ślub w białym welonie.
Jakaś dobra wróżka widocznie postanowiła spełnić wszystkie życzenia wojennej narzeczonej. Drzwi się bowiem po chwili otwarły i do pokoju weszła pani Blythe, niosąc zwoje białego tiulu.
— Maniusiu droga, — rzekła. — Chciałabym, abyś jutro wystąpiła na swym ślubie w moim welonie. Przed dwudziestu czterema laty byłam szczęśliwą panną młodą na Zielonem Wzgórzu, a welon szczęśliwej mężatki podobno przynosi szczęście.
— O, jaka pani dobra, pani Blythe, — zawołała Maniusia ze łzami w oczach.
Welon przymierzono i udrapowano. Zuzanna wpadła na chwilę, aby wyrazić swój zachwyt, lecz nie miała czasu pozostać dłużej.
— Wsunęłam tort do pieca, — oznajmiła — i muszę go pilnować. Wieczorne gazety przyniosły wiadomość, że Wielki Książę zajął Erzerum. Dobrze to zrobi Turkom. Chciałabym teraz móc powiedzieć Carowi, jaki popełnił błąd usuwając Mikołaja.
Zuzanna pobiegła zpowrotem do kuchni i po chwili z dołu dobiegł piekielny łoskot. Wszyscy natychmiast znaleźli się w kuchni: doktór, panna Oliver, pani Blythe, Rilla i Maniusia w swym ślubnym welonie. Zuzanna siedziała na ziemi pośrodku kuchni spoglądając przerażonym wzrokiem na Doca, przemienionego znowu w Mr. Hyde‘a, który stał na kredensie z najeżonym grzbietem i podniesionym w górę ogonem.
— Zuzanno, co się stało? — zawołała pani Blythe w przerażeniu. — Przewróciłaś się? Potłukłaś się bardzo?
Zuzanna podniosła się śpiesznie.
— Nie, — odparła ponuro, — wcale się nie potłukłam, chociaż upadłam istotnie. Niech się państwo nie lękają. Chciałam złapać to przeklęte kocisko za tylne nogi i oczywiście nie udało mi się.
Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem. Doktór był zupełnie bezradny.
— Ach, Zuzanno, Zuzanno, — uśmiechał się. — Usłyszałem wreszcie, że i ty przeklinasz.
— Bardzo mi przykro, — wyszeptała Zuzanna ze zmieszaniem, — że użyłam takiego wyrażenia w obecności dwóch młodych panienek. Ale mówię panu doktorowi, że to kocisko jest naprawdę przeklęte. Chyba djabłu duszę zaprzedało.
— Sądzisz, że wówczas, gdy znika na noc, odbywa spotkania z czartem na rozstajnych drogach?
— Nie wiem, z kim się spotyka ta bestja, — odparła Zuzanna niechętnie, pocierając stłuczone kolano. — Boję się tylko, że pod wpływem wstrząsu mój tort zupełnie opadł i będzie ciężki, jak ołów.
Ale tort nie był ciężki. Niejedna panna młoda pozazdrościłaby Maniusi takiego tortu, szczególnie, gdy go potem Zuzanna przybrała kremem i owocami. Nazajutrz obydwie z Rillą pracowały całe przedpołudnie przygotowując rozmaite smakołyki na ucztę i gdy tylko Maniusia zatelefonowała, że ojciec wyjechał, zapakowano wszystko do wielkiego kosza i przeniesiono do domu Pryorów. Wkrótce przyjechał Józio w swym eleganckim uniformie, nieco podniecony, w towarzystwie najlepszego swego przyjaciela, sierżanta Marcelego Crawforda. Sporo zebrało się gości, bo niemal cała plebania i Złoty Brzeg, a poza tem kilkanaście osób z rodziny Józia, nie wyłączając jego matki, pani Angusowej Milgrave. Pani Angusowa spoglądała niezbyt chętnie na związek syna z córką znienawidzonego Księżycowego Brodacza.
Tak więc Maniusia Pryor zaślubiona została z Józefem Milgrave podczas ostatniego jego urlopu. Właściwie ślub ten powinien był być bardzo romantyczny, ale wcale takim nie był. Stanowczo zjawiło się zbyt wielu przeciwników tego związku, nawet Rilla przyznawała to pocichu. Przedewszystkiem Maniusia mimo swej białej sukni i welonu, wyglądała bezbarwnie, po drugie Józio płakał gorzko przez cały czas trwania ceremonii i to ogromnie gniewało Maniusię. Po skończonym ślubie powiedziała nawet do Rilli: „Chwilami chciałabym mu zaznaczyć, że jeżeli czuje się tak źle, to nie powinien był się ze mną żenić. Ale może biedak płacze dlatego, że wkrótce ma się ze mną rozstać“.
Nadomiar wszystkiego, Jaś, który zazwyczaj tak grzecznie zachowywał się przy ludziach, zaczął płakać ni z tego ni z owego, wołając głośno: „Lilia“. Nikt nie chciał się nim zająć, bo wszyscy pragnęli przyjrzeć się ceremonji ślubu, więc Rilla, aczkolwiek była druchną, musiała wśród ceremonji wziąć go na ręce.
Dopełnieniem przykrego nastroju był sir Wilfrid który usadowił się w kącie, za pianinem Maniusi. Gdy ksiądz związywał stułą ręce zaślubionej pary, Wilfrid począł w okropny sposób hałasować. Skomlał i szczekał, a potem wył żałośnie. Nikt nie słyszał ani słowa z tego, co mówił pan Meredith. Nikt nie patrzał na pannę młodą z wyjątkiem Zuzanny, która nie spuszczała z niej oka, uwaga wszystkich zebranych zwrócona była na psa. Maniusia drżała nerwowo, lecz zapomniała o zdenerwowaniu, gdy tylko sir Wilfrid rozpoczął swe przedstawienie. Sądziła, że pies męczy się okropnie, a ona przecież w tej chwili nie może mu przyjść z pomocą.
Rilla mimo płaczu Jasia, usiłowała podtrzymać atmosferę wesela, nie śmiała tylko spojrzeć na panią Angusową, lękając się, że wybuchnie niepowstrzymanym śmiechem.
Młoda para jednak została połączona i goście zasiedli do weselnej uczty w jadalni, w której stół był tak obficie zastawiony przysmakami, że zdawaćby się mogło, iż przygotowano je przez cały miesiąc. Każdy zresztą coś przyniósł z sobą. Pani Angusowa przyniosła wielki placek jabłkowy, który położyła chwilowo na krześle w jadalni, a potem w roztargnieniu na nim sama usiadła. Nic się coprawda nie stało pięknej jedwabnej sukni, ale za to nie było mowy, aby placek podać gościom. Wreszcie pani Angusowa zabrała go zpowrotem do domu. Nawet biedne prosię Księżycowego Brodacza nie pożywiło się tym plackiem.
Tego samego wieczoru państwo Józefostwo Milgrave w towarzystwie sir Wilfrida udali się do Latarni Morskiej Czterech Wiatrów, w której mieszkał wuj Józia i gdzie młoda para miała przepędzić swój krótki miodowy miesiąc. Una Meredith, Rilla i Zuzanna zmyły naczynia, posprzątały wszystko, poczem zostawiły zimną kolację i karteczkę od Maniusi panu Pryorowi i wróciły do domu dość późno w nocy.
— Nie wyobrażam sobie siebie samej w roli wojennej panny młodej, — westchnęła sentymentalnie Zuzanna.
Rilla odczuwała wielkie zmęczenie, może była to reakcja po podnieceniu, które trwało trzydzieści sześć godzin. Była jednak rozczarowana trochę, bo przecież to wszystko jakoś dziwnie się złożyło, a Maniusia i Józio stanowili taką mazgajowatą parę.
— Gdyby Maniusia nie dała temu przebrzydłemu psu takiego obfitego obiadu, na pewno potem nie skomlałby tak żałośnie, — rzekła z gniewem. — Ostrzegałam ją, ale twierdziła, że nie może głodzić biednego psa.
— Przyjaciel Józia był bardziej wzruszony od niego samego, — wtrąciła Zuzanna. — Życzył Maniusi wiele szczęścia. Ona tam znowu na szczęśliwą nie wyglądała, ale trudno się szczęścia spodziewać w takich warunkach.
— W każdym razie, — pomyślała Rilla, — będę mogła opisać chłopcom całą tę ceremonję. Jim na pewno pęknie ze śmiechu, gdy mu napiszę o wystąpieniu sir Wilfrida.
Lecz chociaż Rilla była tak rozczarowana uroczystością wojennych zaślubin, to w piątek rano, gdy Maniusia żegnała swego męża na stacji w Glen, nie miała już młodej parze nic do zarzucenia. Ranek był pogodny, a powietrze czyste i orzeźwiające. Z poza peronu płynęła balsamiczna woń żywicznych sosen. Księżyc gasł dopiero na zachodzie, ponad ośnieżonemi polami, a czerwona tarcza słoneczna ukazała się już nad pagórkami Złotego Brzegu. Józio trzymał w ramionach bladą swoją małżonkę, ona zaś podniosła ku niemu swą zatroskaną twarz. Rilla z trudem powstrzymywała łzy. Nie myślała teraz o tem, że Maniusia jest taka bezbarwna i mazgajowata, nie myślała o tem, że jest ona córką Księżycowego Brodacza. W oczach młodziutkiej mężatki rozgorzał płomień przywiązania i odwagi, który dodawał Józiowi otuchy.
Rilla oddaliła się nieco, zdając sobie sprawę, że nie powinna podglądać młodej pary w takiej uroczystej chwili. Odeszła na sam koniec peronu, gdzie sir Wilfrid i Wtorek siedzieli, obserwując się wzajemnie.
Sir Wilfrid zdawał się wyrażać swe bezgraniczne zdziwienie.
— Dlaczego przesiadujesz w tej starej budzie, kiedy mógłbyś wygodnie leżeć na dywanie na Złotym Brzegu i zażywać spokoju? Czyż to jest poza? A może chorujesz na jakieś zamroczenie?
Na to Wtorek lakonicznie:
— Ślubowałem, że tu czekać będę.
Gdy pociąg odszedł Rilla podeszła do drżącej Maniusi.
— Pojechał, — szeptała Maniusia, — i może nigdy już nie wróci, ale jestem już jego żoną i muszę być godna jego miłości. Idę do domu.
— Czy nie lepiej, żebyś poszła teraz ze mną? — zagadnęła Rilla z powątpiewaniem. Nie była pewna, jak pan Pryor przyjmie teraz swoją córkę.
— Nie. Jeżeli Józio może stanąć w obliczu Hunnów, to ja nie powinnam się lękać ojca, — oświadczyła Maniusia z powagą. — Żona żołnierza nie może być tchórzem. Chodź, Wilfrid. Pójdę prosto do domu, choć jestem przygotowana na najgorsze.
W domu nie czekało Maniusię nic strasznego. Możliwe, że pan Pryor doszedł do wniosku, iż trudno będzie znaleźć podobnie oszczędną gospodynię, a wiedział, że wiele domów w rodzinie Milgrave‘ów stało dla Maniusi otworem. Przypomniał sobie również, że zawarte małżeństwo nie musi trwać wiecznie bo przecież istnieje separacja i rozwód. Ponuro tylko oświadczył córce, że jest idjotką i nie rzekł nic więcej, a pani Józiowa przypasała biały fartuszek i zabrała się do pracy, jak zwykle, podczas, gdy sir Wilfrid, który nie był zachwycony pobytem w Latarni Morskiej, ulokował się spokojnie na dywanie i zasnął smacznie marząc o ceremonii wojennych zaślubin.

ROZDZIAŁ XIX.
„NIE PRZEJDĄ“.

Pewnego ponurego ranka w lutym Gertruda Oliver zbudziła się z drżeniem i pośpiesznie wbiegła do pokoju Rilli.
— Rillo, boję się... jestem przerażona, jak dziecko. Miałam znowu jeden z moich dziwnych snów. Wiem, że coś nieprzyjemnego nas czeka.
— Jakiż to był sen? — zapytała Rilla.
— Stałam znowu na stopniach werandy, tak, jak wówczas we śnie owym przed zabawą w Latarni Morskiej, a na niebie ukazała się wielka chmura, która szła od wschodu. Widziałam, że się zbliża i gdy zawisła już nade mną, zaczęłam drżeć z przejmującego chłodu. Nagle powstała burza, ale taka straszna, błyskawice oślepiały mnie, a pioruny huczały mi w uszach. Zawróciłam z przestrachem usiłując schronić się przed tym żywiołem i nagle ujrzałam na schodach mężczyznę, oficera w francuskim uniformie, który stanął przede mną na progu. Mundur jego przesiąknięty był krwią, płynącą z rany na piersiach, twarz miał bladą, a oczy błyszczące. „Nie przejdą“, rzekł przyciszonym gorącym szeptem, który dosłyszałam wyraźnie mimo huku piorunów. Potem się przebudziłam. Rillo, boję się — wiosna nie przyniesie nam ofensywy, którą radowaliśmy się tak bardzo, przyniesie nam wzamian jakiś straszny cios, który spotka Francję. Jestem tego pewna. Niemcy będą chcieli zgnębić Francuzów.
— Ale on przecież pani powiedział, że nie przejdą, — zauważyła Rilla z powagą. Nigdy nie śmiała się ze snów Gertrudy, co zawsze czynił doktór.
— Nie wiem, czy to było proroctwo, czy sen ten wyśnił mi się pod wpływem rozpaczy. Rillo, przestrach trzyma mnie jeszcze w swym lodowym uścisku. Będziemy musieli zdobyć się wkrótce na największą odwagę.
Doktór Blythe śmiał się znowu przy śniadaniu, lecz potem nigdy już nie uśmiechał się nawet, słysząc o snach panny Oliver, w dniu tym bowiem nadeszły wiadomości o ofensywie pod Verdun i w ciągu następnych tygodni wszyscy na Złotym Brzegu żyli pod znakiem przerażenia. Bywały takie dni, kiedy czekano z rozpaczą końca, a Niemcy krok za krokiem podchodzili bliżej do granicy francuskiej.
Zuzanna krzątała się po kuchni, lecz myśli jej błądziły wśród pagórków otaczających Verdun.
— Pani doktorowo, — zauważyła, wsuwając któregoś wieczoru głowę przez uchylone drzwi sypialni pani Blythe, — chyba jakiś Francuz powiesił się w Jaskrowym Lesie.[1]
A gdy się obudziła nazajutrz o świcie, zastanawiając się wciąż jeszcze nad tem, postanowiła przestudjować dokładnie mapę okolic Verdun, aby móc łatwiej orientować się w sytuacji wojennej.
— Gdy Niemcy zajmą Verdun, Francuzi zupełnie upadną na duchu, — mówiła z goryczą panna Oliver.
— Ależ oni Verdun nie zajmą, — upierała się Zuzanna, która tego dnia nie mogła jeść obiadu z obawy, że proroctwa panny Oliver się spełnią. — Przedewszystkiem wyśniło się pani, że tak nie będzie, że ów francuski oficer powiedział „nie przejdą“. Oświadczam pani, kochana panno Oliver, że gdy przeczytałam gazetę i przypomniałam sobie ten pani sen, to poprostu zlodowaciałam ze strachu. Przypomniały mi się czasy biblijne, kiedy ludzie pod wpływem snów stawali się prorokami.
— Wiem... wiem, — rzekła Gertruda, spacerując niespokojnie po pokoju. — I ja chcę wierzyć w spełnienie mego snu, lecz ilekroć przychodzą przykre wiadomości, upadam na duchu. Wtedy powtarzam sobie, że to moje przywidzenie, że stałam się histeryczką i tak dalej.
— Nie jestem wprawdzie tak wykształcona, jak pani i pan doktór, ale mam wrażenie, że nie powinniśmy martwić się o Verdun, w razie, gdyby nawet Hunnowie bitwę wygrali, — utrzymywała Zuzanna. — Joffre powiada, że odcinek ten nie posiada specjalnego strategicznego znaczenia.
— Zbyt często to powtarzają, — odparła Gertruda. — W każdym razie żadna przegrana bitwa nie prowadzi do zwycięstwa.
W maju napisał Władek do domu, że został odznaczony medalem Odwagi. Nie pisał za co otrzymał to odznaczenie, lecz inni chłopcy uważali, że Glen powinno być zawiadomione o bohaterstwie Władka.
„W każdej innej wojnie“, — pisał Jurek Meredith, „miałoby to znaczenie Krzyża Zwycięstwa, lecz w tej wojnie bohaterstwa zdarzają się tak często, że trudno, aby Krzyżem Zwycięstwa wszystkich dekorować“.
— Powinien był dostać Krzyż Zwycięstwa, — mówiła z oburzeniem Zuzanna. Nie wiedziała dokładnie kogo winić za to, więc miała pretensje niemal do wszystkich angielskich generałów.
Rilla nie posiadała się z radości. Więc to jej kochany Władek zdobył się na takie bohaterstwo, Władek, któremu przesłano do Redmond białe piórko w kopercie, Władek, który wybiegł z okopów, aby ratować rannego towarzysza pod gradem kul. Och, widziała teraz dokładnie jego bladą uduchowioną twarz i płonące spojrzenie, gdy spełniał ten bohaterski czyn! Cóż za rozkosz być siostrą takiego bohatera! A on nawet nie napisał dokładnie o tem. List jego był pełen innych wiadomości, pełen intymnych zwierzeń, które tylko obydwoje znali i które tak kochali za dawnych dni pogody i wesela.
„Myślałem o narcyzach kwitnących na Złotym Brzegu“, pisał. „Na pewno rozkwitły zupełnie i wznoszą swe główki ku błękitnemu niebu. Czy i w tym roku są takie piękne, jak zwykle, Rillo? Zdaje mi się ciągle, że muszą być znaczone krwią, jak nasze bagnety. A każde westchnienie wiosny plamić będzie fioletem Dolinę Tęczy.
„Dzisiaj jest pierwsza kwadra księżyca, jasna, srebrzysta, zawieszona nad polem śmierci. Czy zobaczysz ją także nad polami porośniętemi zbożem?
„Napisałem krótki wiersz, Rillo. Pisałem go pewnego wieczoru w okopach przy świetle wątłego ogarka, właściwie myślałem o nim wówczas i nie wiem nawet, kiedy go przelałem na papier. Dawniej miewałem takie chwile natchnienia, ale nigdy nie było ono tak realne, jak teraz. Dlatego pewno wysłałem mój wiersz do londyńskiego „Spectatora“. Wydrukowali go i przysłali mi dzisiaj egzemplarz. Sądzę, że ci się będzie podobał. Jest to jedyny wiersz, który napisałem na froncie“.
Wiersz był krótki, ale prześliczny. Po miesiącu imię Władka stało się sławne prawie na całym świecie. Wszystkie pisma przedrukowały jego wiersz, a oddziały Czerwonego Krzyża starały się o to, aby był recytowany na wszystkich propagandowych zebraniach. Matki i siostry płakały czytając go, młodzi chłopcy pod wpływem tej poezji nabierali entuzjazmu i całe niemal społeczeństwo uważało ten krótki wierszyk za symbol bólu i łez, które owładnęły Europę. Kanadyjski chłopak w wojennych okopach napisał pierwszy poetycki utwór o wojnie. „Kobziarz“ Władysława Blythe stał się niejako utworem klasycznym od chwili, kiedy został wydrukowany.
Rilla przepisała go do swego pamiętnika na samym początku opisanych zdarzeń z ubiegłego tygodnia.
„Straszny to był tydzień“, pisała, „i chociaż minął już i wiemy wszyscy, że to była pomyłka, to jednak nie możemy się otrząsnąć z okropnego wrażenia. Jestem pewna, że nigdy nie potrafiłabym się tak zachować, jak panna Oliver.
„Akuratnie tydzień temu panna Gertruda otrzymała list od matki pana Granta z Charlottetown. Pani Grant donosiła jej, że otrzymała depeszę z wiadomością, iż major Robert Grant zabity został przed kilku dniami.
— Och, biedna Gertruda! W pierwszej chwili była zrozpaczona. Na drugi dzień jednak odzyskała równowagę i poszła do szkoły. Nie płakała, nie uroniła ani jednej łzy, ale z twarzy jej wiała rozpacz.
— Muszę wrócić do pracy, — mówiła. — To jest jedynym moim obowiązkiem teraz.
„Jabym się nigdy na to nie zdobyła.
„W słowach jej nie przejawiała się gorycz z wyjątkiem tego razu, kiedy Zuzanna wspomniała coś o nadchodzącej wiośnie. Wówczas Gertruda zapytała:
— Czy naprawdę tego roku będzie wiosna?
„Potem wybuchnęła śmiechem, takim strasznym smutnym śmiechem, jak ktoś, kto się śmieje, spoglądając na śmierć.
„ — Widzicie, jaka jestem samolubna. Dlatego, że ja, Gertruda Oliver, utraciłam przyjaciela, to i wiosna nie powinna nadejść w tym roku. Nie dlatego, że tyle ludzi ginie, tylko dlatego, że on jeden został zabity.
„ — Nie należy tak się poddawać smutkowi, kochanie, — pocieszała ją mama łagodnie. — Wszyscy mniej więcej czujemy tak samo.
„A wtedy wtrąciła się do rozmowy ta okropna kuzynka Zofja. Siedziała pochylona nad skarpetką, jak „czarownica nad ogniem“, jak zwykle mówił o niej Władek.
— Nie trzeba być przesadną, panno Oliver, — rzekła, — nie można się poddawać wszystkiemu. Są takie, które utraciły mężów. To jest dopiero cios. Są również takie, które utraciły synów. Przecież pani, ani męża, ani syna nie zabito.
— Nie, — odparła Gertruda jeszcze z większą goryczą. — To prawda, że nie straciłam męża, straciłam tylko człowieka, który miał być moim mężem. Nie straciłam syna, lecz synów i córki, które miały mi się urodzić i które teraz na pewno nie urodzą się nigdy.
— Przyzwoita kobieta nie mówi w ten sposób, — oburzyła się kuzynka Zofja, a Gertruda wybuchnęła takim śmiechem, że kuzynka Zofja przeraziła się poprostu. Gdy biedna Gertruda nie mogąc już znieść dłużej tej rozmowy, wybiegła z pokoju, kuzynka Zofja zapytała mamę, czy przypadkiem pannie Oliver nie rzuciło się na umysł.
„ — Bardzo cierpiałam po stracie dwóch moich mężów. — rzekła. — Ale przecież nie robiłam takich historyj.
„Sądzę, że nie robiła! Ci biedni mężowie na pewno z radością umierali.
„Słyszałam jak Gertruda przez całą noc chodziła po pokoju. Wprawdzie byłam już do tego przyzwyczajona, ale nigdy tak długo nie spacerowała, jak tej nocy. W pewnej chwili usłyszałam jej głuchy szloch. Nie mogłam spać i nie mogłam jej pomóc. Myślałam, że ta noc już nigdy się nie skończy. Skończyła się jednak, a potem nastała „radość dnia“, jak opisuje Biblja. Radość ta jednak nie nastała z samego rana, lecz dopiero po południu. Zadzwonił telefon i ja go odebrałam. Telefonowała stara pani Grant z Charlettetown komunikując, że poprzednia wiadomość była omyłką. Robert wcale nie został zabity. Był tylko lekko ranny w ramię i leżał w szpitalu. Nie wiadomo jakim cudem zaszła ta pomyłka, ale widocznie to jakiś inny Robert Grant został zabity.
„Zawiesiłam słuchawkę i pobiegłam do Doliny Tęczy. Nie biegłam poprostu, lecz fruwałam, bo stopy moje prawie wcale nie dotykały ziemi. Spotkałam Gertrudę, wracającą ze szkoły i odrazu podzieliłam się z nią wiadomościami. Oczywiście mogłam się zdobyć na więcej rozsądku. Wstyd, żeby córka doktora mogła popełnić taki błąd! Ale tak szalałam z radości i podniecenia, że w żaden sposób nie mogłam się powstrzymać. Gertruda osunęła się na ziemię między złociste jaskry, jakby ugodzona celną kulą. Wytrzeźwiałam momentalnie przejęta lękiem. Byłam pewna, że ją dobiłam tą wiadomością. Przypomniałam sobie, że jej matka umarła nagle na serce, będąc jeszcze zupełnie młodą kobietą. Minuty wydawały mi się wiekiem, aż wreszcie przekonałam się, że serce jej bije jeszcze. Okropne to było przejście! Nigdy do owej chwili nie widziałam nikogo zemdlonego, a przecież z domu nie mogłam się spodziewać pomocy, bo wszyscy poszli na stację, aby powitać Di i Nan wracające z Redmond. Znałam się trochę na ratowaniu zemdlonych i postanowiłam zastosować te swoje wiadomości w praktyce. Na szczęście strumyk był blisko i po wielu trudach udało mi się przywrócić Gertrudę do życia. Nie powiedziała ani słowa, gdy otworzyła oczy. Prowadziłam ją ostrożnie przez łąkę, a gdy się wreszcie znalazła w swoim pokoju, rzekła z trudem: „Rob... żyje“. Potem padła na łóżko i bardzo długo płakała. Nigdy jej dotychczas nie widziałam płaczącej. Wszystkie łzy, które powstrzymywała przez ten tydzień, trysnęły wreszcie prawdziwą fontanną. Płakała prawie przez całą noc, lecz rano twarz już miała pogodną, a my wszyscy byliśmy szczęśliwi, aczkolwiek w duszach naszych trwał jeszcze lęk.
„Di i Nan przyjechały na kilka tygodni do domu. Potem wracają do pracy w Czerwonym Krzyżu do obozu ćwiczebnego w Kingsport. Zazdroszczę im. Ojciec twierdzi, że i ja przecież jestem pożyteczna społeczeństwu wychowując Jasia i poświęcając tyle czasu zajęciom w Młodym Czerwonym Krzyżu. Ale one mogły tam mieć bardzo ciekawe przygody.
„Kad się poddało. Przyniosło nam to chwilową ulgę, bo przecież martwiliśmy się już tak długo. Kuzynka Zofja była ponura, jak zwykle, chodziła po domu i mruczała, że Anglicy muszą i tak coś stracić.
— Ładnie tracą, — cieszyła się Zuzanna. — Gdy tracą coś, to zawsze potem muszą coś odzyskać! Trzeba także coś robić dla kraju, więc uporządkuję kartofle w ogrodzie, a ty mogłabyś wziąć nóż i pomóc mi, Zofjo Crawford. Rozerwałoby ci to trochę myśli i przestałabyś się martwić wojną.
„Zuzanna jest wspaniała i świetnie potrafi postępować z kuzynką Zofją.
„Co do Verdun, to walki trwają dalej, a my ciągle żyjemy między nadzieją i przerażeniem. Jestem jednak pewna, że sen panny Oliver jest proroctwem zwycięstwa Francji. „Nie przejdą“.

ROZDZIAŁ XX.
SPRAWY MIŁOSNE SĄ STRASZNE.

„Z dnia na dzień przychodziły coraz bardziej emocjonujące wieści dobre i złe, a byliśmy tem tak zajęci, że nie miałam nawet czasu ani ochoty w ciągu ostatnich kilku tygodni pisać mojego pamiętnika. Lubię zapisywać w nim wszystko regularnie, bo ojciec powiada, że pamiętnik z lat wojny będzie rzeczą bardzo ciekawą dla przyszłych pokoleń. Najgorsze to, że zapisuję często w pamiętniku tak intymne rzeczy, iż trudno je będzie dać potem własnym dzieciom do przeczytania. Właściwie chociażby ze względu na te moje przyszłe dzieci powinnam mieć więcej rozsądku i nie pisać o rzeczach, których one czytać nie będą mogły!
„Pierwszy tydzień czerwca był znowu straszny. Austrjacy zdawali się pokonywać Włochów i nadeszła pierwsza okropna wiadomość o bitwie w Jutlandji, którą Niemcy poczytywali za swoje wielkie zwycięstwo. Nigdy chyba tego dnia nie zapomnę. Poprostu drżeliśmy z niecierpliwości. A jeżeli flota angielska zawiedzie, to co? „Czuję się tak, jakbym otrzymała palący policzek od serdecznego przyjaciela“, — mówiła panna Oliver i mam wrażenie, że wszyscy mniej więcej czuliśmy się tak samo. Jedyna Zuzanna utrzymywała równowagę. „Nikt mnie nie przekona, że Kaiser pokonał angielską flotę“, — mówiła z przeświadczeniem. „Zaręczam wam, że to jest zwykłe kłamstwo Niemców“. Po upływie kilku dni przekonaliśmy się, że miała słuszność i że istotnie było to zwycięstwo wojsk angielskich, a nie triumf Niemców. Później Zuzanna chodziła po domu, powtarzając: „Nie mówiłam?“
„Śmierć Kitchenera dobiła Zuzannę. Po raz pierwszy widziałam ją tak bez humoru. Wszyscy odczuliśmy ze smutkiem tę wiadomość, lecz Zuzanna wpadła kompletnie w rozpacz. Dowiedzieliśmy się o tem wieczorem przez telefon, Zuzanna jednak nie wierzyła, dopóki nazajutrz nie przeczytała powtórzenia tej pogłoski w gazetach. Nie płakała, nie mdlała, ani też nie dostała ataku histerycznego, lecz zapomniała wsypać soli do zupy, a takie rzeczy Zuzannie nigdy się nie zdarzały. Mama, panna Oliver i ja z trudem powstrzymywałyśmy łzy, Zuzanna zaś spoglądała na nas z sarkazmem, mówiąc:
„ — Zarówno Kaiser, jak i jego sześciu synów cieszą się dobrem zdrowiem. Ludzkość więc nie wyginie na ziemi. Poco płakać, pani doktorowo? — tak się zachowywała Zuzanna w ciągu dwudziestu czterech godzin, a potem zjawiła się kuzynka Zofja, aby jej złożyć serdeczne kondolencje.
„ — Straszne wiadomości, nieprawdaż, Zuzanno? Musimy być teraz przygotowani na najgorsze. Powiedziałaś kiedyś — pamiętam doskonale te słowa, Zuzanno Baker, — że całą ufność pokładasz w Bogu i Kitchenerze. Tak, Zuzanno Baker, teraz pozostał ci tylko Bóg.
„Mówiąc to, kuzynka Zofja przyłożyła chusteczkę do oczu, jakby śmierć Kitchenera była dla niej naprawdę wielką stratą.
„Co do Zuzanny, to przemowa kuzynki Zofji doskonale na nią podziałała. Odrazu wróciło jej życie i ostrość języka.
„ — Uspokój się, Zofjo Crawford! — rzekła z powagą. — Możesz być głupia, ale przecież nie jesteś zupełną kretynką. Nie należy płakać, bo wszakże Wszechmogący czuwa nad Koalicją. Co do Kitchenera, to śmierć jego jest bezwarunkowo wielką stratą dla nas. Wyniki wojny jednak nie zależą od jednego życia ludzkiego, a teraz, kiedy Rosjanie znowu nacierają, będziemy wkrótce świadkami zmiany na lepsze.
„Zuzanna wypowiedziała to tak energicznie, że przekonała samą siebie i nabrała humoru, lecz kuzynka Zofja potrząsnęła przecząco głową.
„ — Żona Alberta chciała swemu dziecku dać imię Brusiłowa, — rzekła, — ale ja jej poradziłam, żeby zaczekała i przekonała się, jaki obrót przyjmą sprawy. Rosjanom przecież nie zawsze się udaje.
„Rosjanie jednak spisali się wspaniale i uratowali sytuację Włoch. Aczkolwiek codzienne wiadomości przynosiły nam wiele zadowolenia, to jednak nie byliśmy tak uradowani, aby wywiesić flagę. Verdun martwiło nas jeszcze ciągle, jak twierdziła panna Gertruda. Bylibyśmy w lepszych humorach, gdyby te wszystkie zwycięstwa odbywały się na Zachodnim Froncie. — Kiedy wreszcie Anglicy wystąpią? — westchnęła Gertruda pewnego ranka. — Czekamy już tak długo.
„Największem zdarzeniem bieżących tygodni był przemarsz wyszkolonego batalionu przez naszą okolicę przed wysłaniem go na front. Wojsko maszerowało z Charlottetown do Lowbridge, potem dokoła Portu i przez Górne Glen do dworca St. Mary. Wszyscy wylegli, aby żołnierzy zobaczyć, z wyjątkiem starej ciotki Fanny Clow i pana Pryora, który ostatnio wogóle nigdzie się nie ukazywał.
„Przykry i żałosny był widok tych maszerujących żołnierzy. Byli między nimi zupełnie młodzi chłopcy i mężczyźni w starszym wieku. Ujrzeliśmy wśród nich Ludwika Mac Allistera z za Portu, miał dopiero lat szesnaście, lecz przysiągł, że skończył osiemnaście, aby go tylko przyjęto na ochotnika. Był tam również Angus Mackenzie, z Górnego Glen, mający już lat pięćdziesiąt pięć, lecz utrzymujący, że skończył dopiero czterdzieści cztery. Byli również dwaj Południowo-Afrykańscy weterani z Lowbridge i trzech osiemnastoletnich Baxterów z za Portu. Wszyscy wznosili na ich cześć okrzyki, a krzyczał również Foster Booth, który mimo czterdziestu lat kroczył ramię w ramię ze swym synem Karolem mającym dopiero lat dwadzieścia. Matka Karola umarła przy jego urodzeniu, a gdy Karol zaciągnął się do wojska, ojciec jego orzekł, że musi pójść z nim również i obydwaj teraz maszerowali na wojnę. Na stacji Wtorek stracił zupełnie głowę. Biegał dookoła wyjeżdżających, jakby chciał przesłać za ich pośrednictwem jakąś ważną wiadomość Jimowi. Pan Meredith żegnał żołnierzy serdeczną przemową, a Rita Crawford recytowała „Kobziarza“. Żołnierze śmieli się i powtarzali za nią jedną strofkę: — Pójdziemy, pójdziemy, nie stracimy wiary, — ja zaś ze swej strony byłam dumna, że to mój najdroższy brat napisał ten wiersz, który prawie wszyscy w Glen umieli napamięć. Potem spoglądałam na zielone góry i dziwiłam się, że niemal ci wszyscy żołnierze byli tymi samymi chłopcami, z którymi niegdyś bawiłam się, jak byli jeszcze dziećmi. Coś widocznie nagle zrodziło się w ich duszach, coś oderwało ich od ziemi ojczystej, szli na zew Srokatego Kobziarza.
„Fred Arnold był również w tym batalionie, a mnie widok jego sprawiał szczególną przykrość, gdyż orientowałam się, że idzie na wojnę przeze mnie, zabierając z sobą głębokie rozczarowanie. Niestety nie mogłam mu pomóc.
„Ostatniego wieczoru Fred przyszedł na Złoty Brzeg, powiedział mi, że mnie kocha, i prosił, abym mu przyrzekła, że zostanę jego żoną, gdy wróci. Był straszliwie poważny, a ja czułam się tak okropnie, jak jeszcze nigdy w życiu. Nie mogłam mu złożyć tego przyrzeczenia, a zdawałam sobie sprawę, że okrucieństwem z mojej strony było wysyłać Freda na front bez iskierki nadziei w duszy. Płakałam, jak dziecko, lecz przypuszczam, że posiadam jednak w swem usposobieniu coś bezdusznego, bo wśród tego płaczu i w chwili największej rozpaczy Freda poczęłam się zastanawiać nad długością jego nosa. Właściwie takich bredni nie powinnam notować w swoim pamiętniku. Jest to jednak najszczersza prawda. Gdyby nos Freda był piękny, jak jego oczy i usta, to możeby sprawa przybrała całkiem inny obrót. Jestem stanowczo dziewczyną bez serca.
„Gdy biedny Fred uświadomił sobie że z mego przyrzeczenia nic nie będzie, zmartwił się bardzo, lecz zachował się, jak gentleman. Gdyby okazał mi choć odrobinę impertynencji, może byłoby mi lżej znieść tę chwilę. Ale z drugiej strony przecież nigdy nie dawałam mu najmniejszej nadziei, że mnie choć odrobinę interesuje. W każdym razie postąpiłam podle. Jeżeli Fred Arnold z wojny nie wróci, wyrzuty sumienia będą mnie dręczyły przez całe życie.
„Powiedział mi na odchodnem, że jeżeli nie może mieć nadziei, iż go pokocham, to chciałby chociaż zabrać z sobą moją przyjaźń i prosił, abym go pocałowała na pożegnanie, zanim odejdzie — może na zawsze.
„Nie rozumiem dlaczego kiedyś wyobrażałam sobie, że sprawy miłosne są takie przyjemne i interesujące. Teraz uważam, że są poprostu okropne. Nie mogłam obdarzyć nawet biednego Freda przelotnym pocałunkiem, ze względu na moje przyrzeczenie dane Krzysiowi. Stanowczo jestem brutalna. Powiedziałam mu, że przyjaźń moją będzie miał zawsze, lecz, że nie mogę go pocałować, bo dałam słowo komuś innemu.
„A on na to: — Na pewno masz na myśli Krzysia Forda?
„Skinęłam głową. Nie mogłam odpowiedzieć słowami, bo przecież to była święta tajemnica moja i Krzysia.
„Gdy Fred wreszcie odszedł, pobiegłam do mego pokoju i płakałam tak długo, że mama przyszła na górę, aby się dowiedzieć, co mi się stało. Powiedziałam. Słuchała mego opowiadania, jakby ze zdziwieniem, które określić można byłoby nastepującemi słowami: — Czy to możliwe, że któryś z młodzieńców chciałby poślubić to dziecko? Jednakże rozumiała mnie dobrze, bo należy do tych, którzy „znają Józefa“ i jej zrozumienie sprawiło mi pewną ulgę. Matki są stanowczo najlepszemi przyjaciółkami.
— Ach, mateczko! — szlochałam. — Chciał mnie pocałować na pożegnanie... a ja nie mogłam i to gnębi mnie najbardziej”.
„ — Dlaczego go nie pocałowałaś?[2] — zapytała mama chłodno. — Chociażby ze względu na okoliczności mogłaś to uczynić.
„ — Nie mogłam, mateczko. Przyrzekłam Krzysiowi, gdy wyjeżdżał, że nigdy nie pocałuję nikogo do jego powrotu.
„Dla mamy wiadomość ta była zupełnie czemś nowem. Pochyliła się nade mną i zapytała drżącym głosem:
„ — Rillo, jesteś zaręczona z Krzysztofem Fordem?
„ — Ja... nie wiem, — zaszlochałam.
„ — Nie wiesz? — powtórzyła mama.
„Opowiedziałam jej znowu cała historję, a w miarę opowiadania wydawała mi się coraz głupsza, bo przecież nie miałam najmniejszych powodów podejrzewać, że Krzyś myślał o mnie na serjo. Odczułam w owej chwili straszne zawstydzenie.
„Mama siedziała przez chwilę w milczeniu. Potem usiadła na krawędzi mego łóżka i chwyciła mnie w ramiona.
„ — Nie płacz, Rillo ma Rillo. Nie powinnaś czynić sobie żadnych wyrzutów, ze względu na Freda. Jeżeli syn Ewy West prosił cię o zachowanie wierności, sądzę, że możesz się uważać za jego narzeczoną. Ale, dziecko i ja cię straciłam, wojna zbyt szybko uczyniła z ciebie kobietę.
„Nigdy nie będę zbyt dorosłą, aby nie czuć się dobrze w objęciach mamy. Mimo wszystko jednak serce bolało mnie bardzo, gdy w dwa dni potem ujrzałam Freda w szeregach.
„Cieszę się jednak ogromnie, że mama twierdzi, iż jestem zaręczona z Krzysiem“.

ROZDZIAŁ XXI.
WTOREK PRZECZUWA.

— Dzisiaj mija dwa lata od owej zabawy w Latarni Morskiej, kiedy Janek Elliott przyniósł nam wiadomości o wojnie. Pamięta pani, panno Oliver?
Kuzynka Zofja odpowiedziała zamiast panny Gertrudy:
— Ach, rzeczywiście, Rillo. Dobrze pamiętam ten wieczór i ciebie, jak przyszłaś do kuchni, aby się pokazać w swej balowej toalecie. Czyż nie ostrzegałam cię, że nie wiemy, co nas czeka? Mało się wówczas zastanawiałaś nad przyszłością.
— Wszyscy mało zastanawialiśmy się — wtrąciła ostro Zuzanna, — nie byliśmy przecież obdarzeni potęgą proroctwa. Trudno było powiedzieć komuś, Zofio Crawford, że czeka go jeszcze w życiu dużo zmartwień.
— Wszyscy sądziliśmy, że wojna skończy się za kilka miesięcy, — szepnęła Rilla w zamyśleniu. — Gdy spoglądam w przeszłość, wydaje mi się dziwnem, żeśmy mogli tak szybki koniec przewidywać.
— A teraz, po dwóch latach zakończenie to nie jest bliższe, niż było wówczas, — dorzuciła ponuro panna Oliver.
Zuzanna porywczo odłożyła robotę.
— Teraz, kochana panno Oliver, uczyniła pani niezbyt rozsądną uwagę. Przecież jesteśmy w każdym razie o dwa lata bliżej zakończenia wojny, chociaż miałaby się ona skończyć nie wiem kiedy.
— Albert czytał w dzisiejszej gazecie, że według zdania ekspertów wojennych wojna potrwa jeszcze pięć lat, — zawołała radośnie kuzynka Zofja.
— To niemożliwe, — wybuchnęła Rilla, poczem dodała z westchnieniem; — Dwa lata temu mówiliśmy: „Przecież dwóch lat nie potrwa“. Ale jeszcze pięć lat!
— Jeżeli Rumunja przyjmie udział, czem się tylko pocieszam, zobaczycie, że skończy się to wszystko nie za pięć lat, tylko za pięć miesięcy, — oświadczyła Zuzanna.
— Nie mama zaufania do cudzoziemców, — westchnęła Zuzanna, — a spójrz na Verdun. Jeden z twoich sławnych znawców wojennych powiada: „Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Verdun się nie podda“. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, Zofio Crawford. A weź pod uwagę zwycięstwa nad Sommą tego lata. Wielka ofensywa rozpoczęła się i Rosjanie trzymają się doskonale. Generał Haig twierdzi, że oficerowie niemieccy, których wziął do niewoli, przyznają, iż przegrali wojnę.
— Nie można wierzyć temu, co mówią Niemcy, — zaprotestowała kuzynka Zofja. — Niema sensu wierzyć ich słowom, Zuzanno Baker. Anglicy stracili miljony ludzi pod Sommą i jak daleko zaszli? Trzeba patrzeć faktom prosto w oczy, Zuzanno Baker.
— W każdym razie zmietli Niemców, a w tym wypadku mniejsza o to, czy to się stało o kilka mil na wschód, czy na zachód. Nie jestem znawczynią wojny, — przyznała Zuzanna szczerze, — lecz uważam, że mogłabyś trochę inaczej zapatrywać się na to wszystko. Hunnowie nie pochłonęli jeszcze całej mądrości świata. Słyszałaś historję Aleksandra Mac Calluma z Górnego Glen? Jest on w niewoli niemieckiej i matka jego otrzymała od niego list w zeszłym tygodniu. Pisze, że traktują go bardzo dobrze, że jeńcy mają mnóstwo pożywienia i że wogóle w niewoli jest, jak w raju. Lecz gdy podpisywał swe imię i nazwisko, zakończył je dwoma szkockiemi słowami: „Wszystko kłamstwo“, a niemiecki cenzor nie rozumie po szkocku i był pewny, że tak brzmi pełne imię Aleksandra. Zostawię jednak sprawy wojenne generałowi Haigowi i zabiorę się do przystrajania mego czekoladowego tortu. Gdy był już zupełnie gotowy postawiłam go na górnej półce, potem jednak umieściłam go na niższej i mały Kitchener wsunął się do kuchni i oczywiście zjadł mi cały krem. Mamy dzisiaj gości na kolacji, więc mój tort musi jakoś wyglądać.
— Czy ojciec tej biednej sierotki nie dał o sobie znaku życia? — zapytała kuzynka Zofja.
— Owszem, miałam od niego list w lipcu. — odparła Rilla. — Twierdzi, że gdy tylko otrzymał wiadomość o śmierci swej żony i o zabraniu dziecka przeze mnie — pan Meredith widocznie mu o tem doniósł — napisał natychmiast, lecz ponieważ nie otrzymał odpowiedzi, sądzi, że jego list musiał zaginąć.
— Miał czas dojść do tego wniosku przez dwa lata, — zauważyła Zuzanna z przekąsem. — Niektórzy ludzie myślą bardzo wolno. Jim Anderson wyszedł z opresji cało, chociaż całe dwa lata przesiedział w okopach. Głupcy zawsze mają szczęście, jak mówi stare przysłowie.
— Napisał bardzo sympatycznie o Jasiu i twierdzi, że chciałby go zobaczyć, — mówiła Rilla. — Doniosłam mu wszystko o małym i posłałam mu jego fotografię. W przyszłym tygodniu Jaś kończy dwa lata.
— Kiedyś nie byłaś specjalną wielbicielką dzieci, — wtrąciła kuzynka Zofja.
— Dzisiaj nie o wiele więcej je lubię, jeżeli chodzi o ogół, — odparła Rilla szczerze. — Kocham jednak Jasia i muszę przyznać, że nie byłam znowu tak uradowana, jak powinnam gdy otrzymałam list Jima Andersona, w którym pisze, że jest zupełnie zdrów i cały.
— Przecież nie pocieszałaś się chyba nadzieją, że biedak zostanie zabity, — zawołała kuzynka Zofja z oburzeniem.
— Nie, nie! Myślałam tylko, że postara się zapomnieć o Jasiu, pani Crawford.
— Wówczas twój ojciec musialby ponieść koszty wychowania małego — zauważyła kuzynka Zofja praktycznie. — Obecna młodzież jest strasznie lekkomyślna.
W tej chwili Jaś we własnej osobie wbiegł do pokoju, a twarzyczka jego była tak różowa i promieniejąca zdrowiem, że nawet kuzynka Zofja musiała wyrazić swą pochwałę.
— Naprawdę wygląda teraz bardzo ładniutko, chociaż ma może zbyt wielkie kolorki, co nie oznacza zupełnego zdrowia. Nigdy nie przypuszczałam, że będziesz umiała go tak wychować i powiedziałam nawet o tem żonie Alberta. Oburzyła się na mnie i rzekła: „Bardziej wierzę w Rillę Blythe, niż przypuszczasz, ciotko“. To były jej słowa. Żona Alberta zawsze miała o tobie dobre zdanie.
Kuzynka Zofja westchnęła, jakby akcentując, że żona Alberta jest jedyną osobą na świecie, która się z nią nie zgadza. Lecz z drugiej strony kuzynka Zofja bardzo lubiła Rillę na swój specyficzny sposób. Młodym dziewczętom nie wolno jednak okazywać zbytniej serdeczności, mogłyby prędko się zdeprawować.
— Czy pamiętasz powrót do domu z Latarni Morskiej przed dwoma laty? — szepnęła do Rilli Gertruda Oliver.
— Oczywiście że pamiętam, — uśmiechnęła się Rilla, a uśmiech jej był dziwnie senny i jakby nieprzytomny. Pamiętała coś więcej jeszcze, tę godzinę spędzoną z Krzysztofem na wybrzeżu. Gdzie dzisiejszego wieczoru jest Krzyś? A Jim i Jurek i Władek i wszyscy inni chłopcy, którzy tańczyli i flirtowali w Latarni Czterech Wiatrów owego wieczoru jej radości i szczęścia? Siedzą w wilgotnych okopach nad Sommą, wsłuchani w huk armat, w jęk rannych i zapomnieli już pewno zupełnie o przecudnej melodji, którą grał im na skrzypcach Ned Burr. Dwaj z pośród nich spali snem wiecznym w swych mogiłach we Flandrji — Olek Burr z Górnego Glen i Czesio Malley z Lowbridge. Inni leżeli ranni w szpitalach. Dotychczas nic się tylko nie stało chłopcom z plebanji i chłopcom ze Złotego Brzegu. Może w całości i zdrowiu przetrwają tę wojnę.
Rumunja przyłączyła się do wojny, a Zuzanna doszła do wniosku, że król i królowa są najładniejszą parą, jaką widziała dotychczas na ilustracjach. Tak minęło lato. Na początku września przyszła wiadomość, że żołnierze kanadyjscy przetransportowani zostali nad Sommę i w Glen zapanował większy niepokój. Po raz pierwszy pani Blythe straciła humor i doktór począł się sprzeciwiać jej pracy w Czerwonym Krzyżu.
— Ach, pozwól mi pracować, Gilbercie. — szeptała gorączkowo. — Gdy pracuję, mogę mniej myśleć, a gdy nic nie robię wyobrażam sobie najgorsze rzeczy, które są poprostu dla mnie męczarnią. Przecież dwaj moi chłopcy biorą udział w tych krwawych walkach nad Sommą, a Shirley od rana do nocy wertuje literaturę lotniczą i nic nie mówi. Widzę jednak postanowienie, płonące w jego oczach. Nie, nie mogę próżnować, nie wymagaj tego ode mnie, Gilbercie.
Lecz doktór był nieubłagany.
— Nie mogę pozwolić na to, abyś się zamęczała, Aniu, — mówił. — Gdy chłopcy wrócą, to przecież muszą mieć zdrową i radosną matkę. Z dnia na dzień gorzej wyglądasz. Skoro nie wierzysz, zapytaj Zuzannę.
— O, jeśli Zuzanna i ty staniecie przeciwko mnie! — wzdychała Ania bezradnie.
Pewnego dnia nadeszła radosna wiadomość, że Kanadyjczycy zajęli Courcelette i Martenpuich, zdobywając wielu jeńców i kilka dział. Zuzanna wywiesiła flagę opowiadając wszystkim, że generał Haig poznał się jednak na dobrych żołnierzach. Nie wszyscy jednak tą wiadomością byli uradowani. Kto wie za jaką cenę zdobyto tak ważne pozycje?
Rilla zbudziła się tego ranka, gdy szary świt zaglądał w jej okno. Z trudem uniosła ociężałe powieki. O świcie świat wyglądał całkiem inaczej, niż zwykle. Powietrze było chłodne i wilgotne, a sad i Dolina Tęczy tchnęły jakąś tajemniczością. Nad pagórkami unosiła się srebrzysta mgła. Wiatru nie było. Rilla dosłyszała wyraźnie melancholijne wycie psa od strony stacji. Czyż to był Wtorek? Jeżeli tak, to dlaczego tak wył przeciągle? Rilla zadrżała, w wyciu tem było coś dziwnie smutnego, coś wzruszającego. Przypomniała sobie słowa panny Oliver, gdy wracały kiedyś wieczorem do domu i słyszały wycie psa: „Gdy pies tak wyje, anioł śmierci przelatuje nad nami“. Rilla nasłuchiwała z bijącem sercem. Tak, to był Wtorek, teraz wiedziała na pewno. Czyją śmierć tak opłakiwał, czyjej duszy przesyłał pozdrowienie?
Rilla wróciła do łóżka, lecz nie mogła zasnąć. Przez cały dzień oczekiwała z przerażeniem czegoś, nie mówiąc nic o tem nikomu. Poszła na stację, aby zobaczyć Wtorka.
— Ten pies państwa wył od północy do wschodu słońca, — oświadczył zawiadowca stacji. — Nie wiem, co mu się stało? Żona moja nie spała zupełnie, a ja wyszedłem, aby go uspokoić, lecz nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Siedział w poświacie księżyca na końcu peronu, co chwilę podnosił w górę łeb i wył, jakby mu się serce krajało. Nigdy dotychczas tego nie czynił, zawsze spał spokojnie w swej budzie i nie ruszał się od pociągu do pociągu. Tej nocy jednak musiał coś przeczuwać.
Wtorek leżał w swej budzie. Pokręcił ogonem i polizał dłoń Rilli, nie dotknął jednak śniadania, które mu przyniosła.
— Lękam się, że jest chory, — rzekła Rilla z niepokojem. Nie miała sumienia odejść i pozostawić go samego. Żadne jednak przykre wiadomości nie nadeszły ani tego dnia, ani następnego. Niepokój Rilli powoli znikał. Wtorek nie wył już więcej, obserwując, jak zwykle przychodzące pociągi. Gdy kilka dni minęło mieszkańcy Złotego Brzegu uczuli ulgę i poweseleli na nowo. Rilla krzątała się po kuchni, pomagając Zuzannie przy śniadaniu i nucąc tak radośnie, że kuzynka Zofja słyszała przez drogę ten jej śpiew i zwróciła się do pani Albertowej:
— „Śpiew przed jedzeniem, płacz przed spaniem“, tak mówili nasi ojcowie.
Lecz Rilla Blythe nie uroniła ani jednej łzy przed nocą. Gdy tego popołudnia przyszedł do niej ojciec o posiwiałych włosach i zmienionej twarzy i zakomunikował jej, iż Władek został zabity podczas zdobywania Courcelette, zatoczyła się i bez przytomności padła w jego ramiona. W ciągu długich następnych godzin przytomność jej nie wróciła.

ROZDZIAŁ XXII.
„A ZATEM, DOBREJ NOCY“.

Blady płomień wojennego entuzjazmu, którym owładnięty byt cały świat, zamieniał się powoli w garstkę tlących jeszcze popiołów. Młody organizm Rilli prędzej zwyciężył rozpacz, niż organizm jej matki. Przez długie tygodnie pani Blythe leżała, obezwładniona smutkiem i rozpaczą. Rilla doszła do wniosku, że mimo bólu w sercu musi dalej żyć, dopóki to życie jest jej przeznaczone. Poza tem czekało na nią mnóstwo roboty, bo Zuzanna przecież sama nie mogła wszystkiemu podołać. Ze względu na spokój matki postanowiła wziąć się do czegoś. We dnie zachowywała pozory spokoju, lecz w nocy leżała w łóżku i płakała, aż wreszcie łez jej zbrakło i jakaś dziwna skamieniałość owładnęła nią zupełnie.
Przylgnęła teraz jeszcze bardziej do panny Oliver, która ze wszystkich najlepiej ją rozumiała. Tak mało ludzi naogół rozumie czyjś ból. Współczucie obcych, którym zdało się, że niosą swemi dobrotliwemi słowami ulgę, sprawiało Rilli ból jeszcze dotkliwszy.
— Przyzwyczaisz się do tej myśli, — mówiła wesoło pani Williamowa Reese. Pani Reese miała trzech dorosłych synów, z których żaden nie poszedł na wojnę.
— Całe szczęście, że to spotkało Władka, a nie Jima — dodawała panna Salomea Clow. — Władek był członkiem kościoła, a Jim nigdy nie był zbytnio pobożny. Niejednokrotnie namawiałam pana Mereditha, aby porozmawiał z Jimem poważnie przed wyjazdem jego na front.
— Biedny, biedny Władek, — wzdychała pani Reese.
— Nie jest wcale biedny, — wtrąciła się Zuzanna, stając na progu kuchni i pragnąc przyjść z pomocą Rilli, która już dłużej nie mogła znieść tej rozmowy. — Nie był i nie jest biedny. Był bogatszy, niż wy wszyscy. Nie tak, jak pani, która trzyma synów w domu. Oni są biedni, biedni i pozbawieni duszy. Biedni chociaż posiadają majątek, wielkie stada, lecz dusze ich nie mają skrzydeł.
— Przyszłam tutaj, aby pocieszyć strapionych, a nie po to, aby mnie obrażano, — oburzyła się pani Reese na wychodnem, nie żegnając się z nikim.
Po jej wyjściu Zuzanna umknęła do kuchni i wsparłszy głowę na stole, poczęła gorzko płakać. Potem wróciła do roboty, zagadując od czasu do czasu małego Jasia. Rilla podziwiała Zuzannę za tę jej odwagę.
— Nie mogę pozwolić, abyś zamęczała się dla wojennego dziecka, — mówiła Zuzanna z powagą.
— Całe szczęście, że mam chociaż jakąś pracę, Zuzanno, — szlochała biedna Rilla. — Wołałabym wcale nie kłaść się w nocy. To takie straszne, gdy człowiek zasypia i zapomina o wszystkiem, a potem nazajutrz budzi się i wspomnienie wraca na nowo. Czy ludzie do wszystkiego się przyzwyczajają, Zuzanno? Nie mogę zapomnieć słów, które wypowiedziała pani Reese. Czy Władek bardzo cierpiał? On zawsze był taki niewytrzymały na ból. Ach, Zuzanno, gdybym wiedziała, że nie cierpiał, dodałoby mi to siły.
Przeznaczenie chciało, że Rilla dowiedziała się wkrótce, jak ostatnie chwile swego życia przepędził jej ukochany brat. Nadszedł list od dowódcy Władka, w którym ten donosił, że Władek został zabity od kuli podczas walk pod Courcelette. Tego samego dnia przybył list Władka do Rilli.
Nie otwierając go Rilla pobiegła do Doliny Tęczy i dopiero tam, gdzie po raz ostatni rozmawiała serdecznie z bratem, przeczytała ten pośmiertny list od niego. Strasznie dziwne ma się uczucie, gdy czyta się list od kogoś, kto już nie żyje. Jest to uczucie goryczy i radości, dziwnie połączonych z sobą. Po raz pierwszy od chwili, gdy się dowiedziała o śmierci Władka, miała to niewytłumaczone wrażenie, że on jednak żyje jeszcze. Ten chłopak, który w wigilję swej śmierci pod Courcelette pisał ten list, nie mógł przecież umrzeć od kuli niemieckiej.
„ — Ruszamy do ataku jutro, Rillo ma Rillo“, pisał Władek. „Wczoraj pisałem do mamy i Di, lecz coś mnie natchnęło, żeby jeszcze do ciebie napisać. Właściwie dzisiaj nie miałem zamiaru pisać do nikogo. Pragnę ci, siostrzyczko, powiedzieć niektóre rzeczy przed jutrem.
„Ty i Złoty Brzeg jesteście dzisiaj dziwnie blisko przy mnie. Po raz pierwszy nie odczuwam dzielącej nas odległości. Zawsze dom wydawał mi się daleki, tak bezgranicznie daleki, oddzielony ode mnie smugą krwi i cierpień. Dzisiaj jest on tuż przy mnie, zdaje mi się, że nawet mogę go zobaczyć, że mogę usłyszeć twój głos. Widzę wyraźnie poświatę księżyca, opromieniającą wierzchołki pagórków. Musi być teraz jesień w domu, przystań tonie we mgle, a wzgórza dookoła Glen parują. Dolina Tęczy tonie w powodzi kwitnących aster, które podczas dawnych dni nazywaliśmy „pożegnaniem lata“. Wołałem tę nazwę, niż nazwę „astry“ — była ona dla mnie bardziej poetyczna.
„Rillo, wiesz, że miewałem zawsze jakieś wizje. Przypominasz sobie Srokatego Kobziarza — nie, ty tego pamiętać nie możesz, — byłaś wówczas za młoda. Pewnego wieczoru, bardzo dawno temu, gdy Nan, Di, Jim i Meredithowie, oraz ja siedzieliśmy w Dolinie Tęczy, nawiedziła mnie wizja, która była proroctwem dzisiejszych dni. Rillo, widziałem Kobziarza, idącego przez Dolinę a za nim ciągnęła się smuga srebrzystego pyłu. Wszyscy obecni myśleli, że blaguję, ale ja naprawdę go widziałem w owej chwili. Wyobraź sobie, Rillo, że po raz drugi widziałem go wczoraj. Widziałem, jak szedł przez pole, od strony naszych okopów do okopów niemieckich, widziałem jego wysoką postać, jak trzymał kobzę, aż za nim szły masy chłopców w mundurach. Rillo, powiadam ci, że go widziałem, to nie była fantazja. Słyszałem wyraźnie wygrywaną przez niego melodię, potem zniknął. Ale widziałem go i orientowałem się, co to znaczy, orientowałem się, że ja jestem wśród tych, którzy idą za nim.
„Rillo, Kobziarz zagra mi melodję śmierci jutro. Czuję to na pewno. Wyobraź sobie, że nie lękam się wcale. Gdy dowiesz się o tem, że zostałem zabity, przypomnij sobie moje słowa. Zdobyłem tutaj w okopach swą wolność, uwolniłem się od lęku. Nigdy już lękać się nie będę — nawet śmierci, nawet życia, jeżeli będę żył dalej. Życie może byłoby dla mnie trudniejsze, bo nigdy już nie będzie posiadało dawnego piękna. Lecz, czy mi życie sądzone, czy śmierć, nie lękam się, Rillo ma Rillo, i nie jest mi przykro, że tutaj przyszedłem. Jestem zadowolony. Nigdy nie będę już pisał poezyj, o czem marzyłem niegdyś — lecz wywalczę w Kanadzie prawa dla poetów przyszłości, dla poetów i marzycieli nietylko Kanady, ale całego świata. Tak, zadowolony jestem, że tu przyszedłem, Rillo. Walczymy wszyscy za przyszłość i zwyciężymy, nie wolno o tem wątpić ani przez chwilę, Rillo. Bo nietylko żywi walczą — umarli walczą także. Armja umarłych nie może zostać przez nikogo zwyciężona.
„Czy na twarzy twej błądzi uśmiech, Rillo? Mam nadzieję, że tak. Światu potrzebny jest śmiech i odwaga ostatnio bardziej, niż niegdyś. Nie mam zamiaru prawić kazań, to nigdy nie było moją specjalnością. Pragnę tylko coś ci powiedzieć, co może ci być pomocne w tych dniach najgorszych, kiedy dowiesz się, że ja nie żyję. O tobie myślę równie często, jak o samym sobie. Sądzę, że Krzyś wróci do ciebie i że rozpoczną się dla was długie lata szczęścia. Opowiesz swym dzieciom o ideałach, za które walczyliśmy, za które umieramy — nauczysz ich, aby żyli również dla tych ideałów. To będzie twoją misją, Rillo. Jeżeli ty i wszystkie dziewczęta spełnicie tę misję, my, którzy do domu już nie wrócimy, uświadomimy sobie, żeście nie zawiodły naszych nadziei.
„Chciałem napisać dzisiaj do Uny, ale nie mam już czasu. Przeczytaj jej ten list i powiedz, że pisząc go, miałem na myśli ją i ciebie, was dwie najdroższe, najcenniejsze dziewczynki. Jutro, gdy wyruszymy do ataku, będę myślał o was — o twoim uśmiechu, Rillo ma Rillo, i o odwadze, pałającej w oczach Uny. Wiem, że obydwie zachowacie wiarę we mnie — ty i Una. A zatem — dobrej nocy. O świcie ruszamy do ataku“.
Rilla przeczytała ten list kilka razy. Rumieniec otuchy wypłynął na jej bladą twarzyczkę, gdy wreszcie wstała, mając dokoła siebie astry, które Władek tak kochał, ozłocone promieniami jesiennego słońca. Na chwilę wreszcie opuścił ją ból samotności.
— Nie zawiodę wiary, Władku, — rzekła stanowczo. — Będę pracować — będę uczyć innych i siebie — będę się śmiać, tak, będę się śmiać przez wszystkie te lata z myślą o tobie, coś poszedł za melodją Srokatego Kobziarza.
Rilla zamierzała zachować list Władka, jako swój najdroższy skarb. Lecz widząc zmienioną twarzyczkę Uny Meredith, która przeczytała ów list, odrazu zmieniła zamiar. Czyż mogła jej ten list oddać? O nie, nie mogła się przecież wyzbyć tej ostatniej pamiątki po Władku, jego ostatniego listu. Chyba to nie było z jej strony samolubstwem. Ale Una, której pozostało tak mało, w której oczach płonął taki ogień rozpaczy, która jednak zdobywała się na to, aby nie płakać...
— Uno, czy chciałabyś zachować ten list? — zapytała Rilla.
— Owszem, jeżeli zechcesz mi go dać, — odparła Una szeptem.
— To weź go sobie.
— Dziękuję, — wyszeptała Una. To było wszystko, co powiedziała, lecz w głosie jej brzmiało coś takiego, że Rilla nie żałowała już swego poświęcenia.
Una Meredith wzięła list, a gdy Rilla odeszła, przycisnęła go mocno do pobladłych warg. Wiedziała, że miłości nie zazna już w życiu, miłość została pogrzebana w wilgotnej ziemi „gdzieś we Francji“. Tylko ona o tem wiedziała i może Rilla, nikt inny nie zdawał sobie z tego sprawy. Una nie miała nawet prawa obnosić swego smutku po świecie. Musiała kryć się z tym smutkiem i oddawać mu się tylko w samotności. Ale i ona z pewnością przez całe swe życie zachowa wiarę.

ROZDZIAŁ XXIII.
MARY ZJAWIA SIĘ W SAMĄ PORĘ.

Jesień roku 1916 była okresem pełnym goryczy dla Złotego Brzegu. Powrót pani Blythe do zdrowia postępował bardzo wolno, nic więc dziwnego, że smutek gościł w sercach wszystkich. Każdy starał się ukryć ten smutek przed innymi i „znieść go w samotności“ dzielnie. Rilla śmiała się nawet od czasu do czasu. Nikt na Złotym Brzegu nie przejmował się tym jej śmiechem, który pochodził raczej z ust, niż z serca. Lecz nazewnątrz niektórzy ludzie mówili o nastroju Rilli bardzo szeroko, a Irena Howard zaznaczała, że zdziwiona jest tem, jak Rilla przyjmuje wszystko lekkomyślnie.
— Poco była ta poza bezgranicznego przywiązania do Władka, skoro nie wzięła sobie wcale do serca jego śmierci? Nikt nie widział łez w jej oczach, nikt nie słyszał, aby wymieniła kiedykolwiek jego imię. Najprawdopodobniej już dawno o nim zapomniała. Biedny chłopak, jestem pewna, że rodzina niebardzo odczuła jego stratę. Mówiłam o nim z Rillą na ostatniem zebraniu Młodego Czerwonego Krzyża. Wspominałam, jaki był dzielny i odważny i zaznaczyłam, że teraz już niema dla mnie życia, skoro Władek umarł. Byliśmy takimi przyjaciółmi, przecież ja byłam tą pierwszą osobą, której powiedział, że się zaciągnął do wojska. A Rilla odpowiedziała mi na to tak chłodno i obojętnie, jakby mówiła o kimś obcym: „Był on jednym z tych odważnych i nieprzeciętnych chłopców, którzy oddali wszystko dla swej Ojczyzny“. Chciałabym umieć patrzeć tak spokojnie na pewne rzeczy, ale ja już inna jestem. Jestem zbytnio wrażliwa i niektóre rzeczy za bardzo mnie przejmują. Nie potrafię się otrząsnąć. Zapytałam Rillę, dlaczego nie nosi żałoby po Władku? Odparła, że matka jej tego sobie nie życzy. Wszyscy na to patrzą ze zdziwieniem.
— Rilla przecież nie ubiera się zbyt jaskrawo, zawsze nosi białe sukienki, — zaprotestowała Basia Mead.
— Widocznie w białym kolorze lepiej jej do twarzy, — zauważyła Irena z naciskiem. — Wiemy wszyscy, że czarny kolor nie pasowałby do jej urody. Nie mówię, że z tej przyczyny nie nosi żałoby. Ale w każdym razie to jest dziwne. Gdyby mój brat umarł, nosiłabym głęboką żałobę. Nie miałabym sumienia ubierać się na jasno. Muszę przyznać, że rozczarowałam się bardzo na Rilli Blythe.
— Ja tam nie, — zawołała Basia Mead z płonącym wzrokiem, — uważam, że Rilla jest niezwykłą dziewczyną. Przyznaję, że przed kilku laty była strasznie próżna, lecz ostatnio ogromnie się zmieniła. Wątpię, czy w całem Glen znajdzie się druga dziewczyna tak mało samolubna i poważna jak Rilla. Nasz Młody Krzyż rozpadłby się w gruzy, gdyby nie jej cierpliwość i zapas prawdziwego entuzjazmu. Sama zdajesz sobie z tego sprawę, Ireno.
— Ależ ja nie mam nic przeciwko Rilli, — rzekła Irena, otwierając szeroko oczy. — Krytykuję tylko jej uczucia. Prawdopodobnie ona nie winna temu. Każda z nas przyzna, że Rilla jest urodzoną organizatorką. Organizacja wszelka jest jej żywiołem, a takich ludzi nam potrzeba. Nie patrz tak na mnie, jakbym powiedziała coś obraźliwego, Basiu. Gotowa jestem przyznać ci słuszność, że Rilla jest uosobieniem wszelkich cnót, jeżeli taki pogląd mój ma ci sprawić przyjemność. Cnotą jest również zachowywanie obojętności w obliczu ciosu, który złamałby każdą z nas.
Niektóre z uwag Ireny doszły do wiadomości Rilli, lecz nie dotknęły one jej do takiego stopnia, jak niegdyś. Nie posiadały dla niej w tej chwili żadnego znaczenia. Życie było zbyt ciężkie, aby mieć czas na zwalczanie obraźliwych plotek. Miała tyle tematu do rozmyślań i tyle roboty! Podczas tych długich ciężkich dni i tygodni jesiennych nabrała najwięcej przekonania do pracy. Wieści z wojny nadchodziły coraz gorsze, bo Niemcy przechodzili od zwycięstwa do zwycięstwa nad biedną Rumunią.
— Cudzoziemcy, cudzoziemcy, — mruczała Zuzanna z powątpiewaniem — Rosjanie, czy Rumuni, wszystko jedno ktoby to nie był, są cudzoziemcami i nie można mieć do nich zbytniego zaufania. Po Verdun straciłam wszelką nadzieję. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, pani doktorowo, czy Dobruja jest rzeką, górą czy nazwą miasta?
Wybory prezydenta Stanów Zjednoczonych odbyły się w listopadzie i Zuzanna nie mogła otrząsnąć się z podniecenia.
— Nigdy nie myślałam że dożyję takiej chwili kiedy zainteresują mnie wybory Yankesów, pani doktorowo. Świadczy to, że nigdy nie wiadomo, do czego dojdziemy na świecie i co nas będzie zaciekawiało.
Zuzanna wieczorem 7 listopada długo siedziała w jadalni, zajęta niby wykończeniem ostatniej pary skarpetek. W istocie jednak telefonowała do sklepu Cartera Flagga po informacje, a gdy nadeszły pierwsze komunikaty o tem, że Hughes został wybrany, pobiegła na górę do sypialni pani Blythe i zameldowała wzruszonym szeptem, stając u wezgłowia łóżka.
— Pomyślałam, że jeżeli pani nie śpi jeszcze, to będzie pani wynikiem zaciekawiona. Uważam, że stało się dobrze. Może on nareszcie przestanie pisać te idiotyczne noty, pani doktorowo. Nigdy nie darzyłam specjalną sympatią takich brodaczy, ale wolę jego, niż Wilsona.
Gdy nazajutrz rano przyszła sprawdzona już wiadomość, że jednak Wilson został ponownie wybrany, Zuzanna udawała, że nie zmartwiła się tem zupełnie.
— Lepszy już głupiec, którego się zna, niż głupiec nieznany, mówi stare przysłowie, — zauważyła wesoło. — Nie znaczy to, że mam Wilsona za głupca, chociaż sądząc z ostatnich jego czynów, stanowczo niepotrzebnie się urodził. Ale potrafi świetnie pisać noty, a nie mieliśmy pewności, czy Hughes posiada ten talent. W każdym razie Yankesi wykazali trochę zdrowego rozsądku. Kuzynka Zofja pragnęła, aby wybrano Roosevelta, ale jakoś nie posiadał żadnych szans. Ja również nie miałabym nic przeciwko temu, lecz Wszechmocny wie, co robi.
Zuzanna była przejęta najwyższą radością, gdy upadł Gabinet Asquitha i tekę Premjera objął Lloyd George.
— Nareszcie stanął na czele mądry człowiek, pani doktorowo. Modliłam się o to już oddawna. Teraz wkrótce ujrzymy błogosławioną zmianę. Sądzę, że możemy uważać wojnę za wygraną bez względu na to, czy Bukareszt podda się, czy nie.
Bukareszt poddał się i Niemcy odpowiedzieli odmownie na propozycję zawieszenia broni. Zuzanna również nie chciała słyszeć o tej propozycji. Gdy prezydent Wilson wysłał sławetną grudniową notę pokoju, Zuzanna szalała z gniewu.
— Woodrow Wilson proponuje pokój, zupełnie zrozumiałe. Najpierw Henry Ford starał się o to, a teraz Wilson. Pokój nie może być zawarty przy pomocy atramentu, panie Wilson, musi się pan z tem liczyć, — mówiła Zuzanna, wymachując groźnie dłońmi biednemu prezydentowi przez otwarte okno w kuchni, które było podobno najbliżej Stanów Zjednoczonych. — Llyod George w swej przemowie wyjaśni Kaiserowi, jak rzeczy stoją.
— Jaka szkoda, że prezydent Wilson nie może cię usłyszeć, Zuzanno, — wtrąciła Rilla z uśmiechem.
— Istotnie, Rillo, szkoda, że nie ma przy sobie nikogo, ktoby mu mógł dawać dobre rady. Na pewno nie ma nikogo takiego pośród swoich demokratów i republikanów. Nie orientuję się, jaka jest różnica między temi dwiema partiami, bo dla mnie polityka Yankesów jest zagadką. Ale o ile wiem, wszyscy oni są jednego djabła warci.
„Jestem szczęśliwa, że Boże Narodzenie już minęło“ pisała Rilla w swym pamiętniku w ostatnim tygodniu śnieżnego grudnia. — „Wszyscyśmy się bali tego pierwszego Bożego Narodzenia po pamiętnej bitwie pod Courcelette. Na wigilii na szczęście byli Meredithowie, lecz nikt nie udawał wesołości. Byliśmy wszyscy spokojni i przyjaźnie wzajemnie usposobieni. Jestem również ogromnie szczęśliwa, że Jaś czuje się lepiej, choć jeszcze niezupełnie dobrze. Nie wiem, czy kiedykolwiek będę umiała odczuwać zadowolenie, jak dawniej. Wydaje mi się że zadowolenie zostało we mnie zabite tą samą kulą, która przeszyła serce Władka. Może przyjdzie dzień, kiedy zrodzi się w mej duszy jakiś nowy rodzaj zadowolenia, lecz to dawne nigdy nie ożyje na nowo.
„Zima nastała bardzo wcześnie w tym roku. Na dziesięć dni przed świętami mieliśmy wielką zamieć śnieżną, jakiej nie pamiętamy już oddawna. Zamieć ta jednak była prologiem tego, co stać się miało. Następnego dnia zarówno Złoty Brzeg, jak i Dolina Tęczy wyglądały prześlicznie z drzewami pokrytemi śniegiem, które tworzyły krajobraz prawdziwie bajeczny. Ojciec i mama pojechali do Avonlea. Ojciec sądził, że zmiana dobrze zrobi mamie, a chcieli przytem odwiedzić biedną ciotkę Dianę, której syn, Jack, został ciężko ranny przed kilku tygodniami. Pozostawili mnie i Zuzannę na gospodarstwie, ojciec zaś zamierzał wrócić zaraz nazajutrz. Znam już te zamiary, nigdy nie wraca przed upływem tygodnia. Tej samej nocy burza rozpętała się na nowo i trwała bezustanku cztery dni. Była to najdłuższa i najstraszniejsza burza, jaką Wyspa Księcia Edwarda pamięta od wielu lat. Wszystko się porujnowało — drogi były formalnie zasypane, pociągi nie kursowały, a druty telefoniczne zamarznięte były zupełnie.
„I wtedy właśnie Jaś zachorował.
„Był już trochę przeziębiony, gdy rodzice wyjeżdżali, a po kilku dniach pogorszyło mu się jeszcze, lecz mnie nie przyszło na myśl, że może mu grozić jakieś niebezpieczeństwo. Nie mierzyłam mu nawet gorączki, czego nie mogę sobie wybaczyć, bo przecież to była z mojej strony szalona lekkomyślność. Prawdę powiedziawszy był to okres, kiedy zupełnie upadłam na duchu. Ponieważ mamy nie było, mogłam oddać się zupełnie rozpaczy. Byłam już zmęczona tem ciągłem udawaniem wesołości i teraz odpoczywałam, leżąc całemi dniami na łóżku i tonąc w łzach. Zaniedbałam nawet Jasia — okazałam się tchórzem, mimo przyrzeczenia danego Władkowi — i gdyby Jaś umarł, nigdybym tego sobie nie wybaczyła.
„Na trzeci dzień po wyjeździe rodziców Jasiowi pogorszyło się jeszcze bardziej i to tak nagle. Byłyśmy zupełnie same z Zuzanną. Gertruda wyjechała do Lowbridge jeszcze przed burzą i oczywiście nie mogła wrócić. Z początku nie byłyśmy bardzo przerażone, bo przecież Jaś miał już kilka razy krup i przy pomocy metody Morgana obydwie z Zuzanną dawałyśmy sobie zawsze jakoś radę. Lecz wkrótce zaniepokoiłyśmy się bardzo.
— Takiego krupu jeszcze nigdy w życiu nie widziałam, — mówiła Zuzanna.
„Co do mnie, to wiedziałam, że jest za późno na ratunek. Wiedziałam, że nie jest to taki zwykły krup — „fałszywy krup“, jak nazywają lekarze — lecz krup „prawdziwy“ — bardzo niebezpieczny i prawie zawsze kończący się śmiercią. Ojca nie było, a najbliższy doktór mieszkał w Lowbridge. Nie mogłam nawet telefonować i żadna furmanka nie mogła się przedrzeć przez zasypane drogi.
„Mały Jaś stoczył zaciętą walkę o swe młode życie. Obydwie z Zuzanną próbowałyśmy wszystkich środków, które znalazłyśmy u ojca, lecz Jaś czuł się coraz gorzej. Serce się krajało, patrząc na niego i słuchając jego ciężkiego oddechu. Oddychał z trudem, biedactwo, a twarzyczka jego posiadała barwę sino-żółtą i wyciągał rączęta, jakby błagając nas o ratunek. Przyłapałam się na myśli, że chłopcy otruci gazami na froncie musieli tak samo wyglądać i jeszcze bardziej zaniepokoiłam się o Jasia. Z każdą minutą rosło mu coś w gardle i tamowało oddech.
„Poprostu szalałam z rozpaczy! Dopiero w owej chwili zorientowałam się, jak kocham bardzo Jasia. Byłam jednak zupełnie bezradna. Walczyłyśmy z Zuzanną przeciw ukrytemu wrogowi, nie posiadając żadnej realnej broni, tak, jak biedni Rosjanie, którzy z gołemi rękami chcieli zwalczyć niemieckie karabiny maszynowe.
„Wreszcie i Zuzanna straciła wszelką nadzieję.
— Nie zdołamy go uratować. Ach, żeby twój ojciec był tutaj! Spójrz na to biedne maleństwo! Nie mam pojęcia, co robić.
„Spojrzałam na Jasia i byłam przekonana, że umiera. Zuzanna wyjęła go z kołyski, aby mógł łatwiej oddychać, lecz mam wrażenie, że nie przyniosło mu to żadnej ulgi. Moje biedne wojenne maleństwo ze swą słodką twarzyczką dusiło się teraz w naszych oczach, a my nie mogłyśmy mu pomóc niczem. I jaką wartość miała ta nasza rozpacz? Jaś umierał jedynie z mojej winy — dlatego, że zupełnie przestałam dbać o niego!
„Nagle o jedenastej w nocy zadźwięczał dzwonek u drzwi. Taki przeraźliwy dzwonek, który echo roznosi po domu, mimo szalejącej burzy na dworze. Zuzanna nie mogła pójść otworzyć, bo trzymała na kolanach Jasia, więc ja sama zbiegłam nadół. W hallu zatrzymałam się na chwilę, opanowana jakimś dziwnym lękiem. Przypomniałam sobie historję, którą mi niegdyś opowiadała Gertruda. Jedna z jej ciotek była pewnej nocy sama w domu, czuwając przy łóżku chorego męża. Nagle usłyszała pukanie do drzwi. Gdy poszła i drzwi uchyliła, nikogo za progiem nie było. Lecz gdy otworzyła drzwi, powiew śmiertelnego zimnego wiatru wpadł do wnętrza i popłynął prosto na górę, jakby na dworze panowała mroźna zima. W tej samej chwili ciotka Gertrudy usłyszała czyjś płacz. Gdy wbiegła na górę do pokoju, zastała już swego męża nieżywego. Uwierzyła w to, jak twierdzi Gertruda, że wówczas, gdy otworzyła drzwi, wpuściła do mieszkania śmierć.
„Właściwie mnie samą zdziwił ten paniczny przestrach. Byłam jednak tak przemęczona, że nie miałam siły w pierwszej chwili drzwi otworzyć, lękając się, że za progiem czeka śmierć. Potem pomyślałam, że nie trzeba być przesądną, pobiegłam bez zastanowienia i drzwi otworzyłam.
„Istotnie zimny wiatr wniknął do wnętrza i przepełnił cały hall mroźnem powietrzem. Lecz na progu ujrzałam jakąś postać. Była to Mary Vance, opatulona od stan do głowy, a przyniosła ona z sobą Życie, nie Śmierć, aczkolwiek w owej chwili jeszcze o tem nie wiedziałam. Spojrzałam na nią ze zdziwieniem.
— Nie możesz mnie wyrzucić, — uśmiechnęła się Mary, wchodząc i zamykając za sobą drzwi. — Przyszłam przed dwoma dniami do Cartera Flagga i burza mnie tam zaskoczyła. Stara Agata Flagg tak mi już działała na nerwy, że za wszelką cenę postanowiłam się stamtąd wydostać i przyjść do was. Ta moja podróż nie była taka łatwa, jak ci się zdaje. Chwilami myślałam, że już nie dojdę. Poprostu psia pogoda!
„Wróciłam do rzeczywistości i pomyślałam, że muszę biec na górę. Pośpiesznie wyjaśniłam to Mary i zostawiłam ją samą w hallu, bo otrząsała się ze śniegu. Na górze przekonałam się, że Jaś przetrwał jakoś straszny atak, lecz po chwili następny atak schwytał go znowu w swoje kleszcze. Pochyliłam się nad nim i załamałam ręce. Byłam poprostu nieprzytomna i potrafiłam tylko rozpaczać i płakać. Ach, jak się wstydzę teraz, gdy pomyślę o tem. Co miałam jednak robić, próbowałyśmy już wszystkiego. Nagle w pewnej chwili usłyszałam głos Mary Vance tuż za sobą:
— Przecież to dziecko umiera!
„Odwróciłam się do niej z wściekłością. Czyż nie wiedziałam, że on umiera, mój mały Jaś? Chętnie wyrzuciłabym Mary Vance przez okno w owej chwili. Stała przy mnie chłodna i zrównoważona, spoglądając na moje dziecko swemi wyblakłemi oczami, jakby patrzyła na duszące się kocię. Nigdy nie lubiłam Mary Vance, ale tej nocy poprostu jej nienawidziłam.
— Próbowałyśmy już wszystkiego, — rzekła Zuzanna. — To jest zwykły krup.
— To nie jest krup, tylko dyfteryt, — rzekła Mary porywczo, sięgając po fartuch. — Niema ani chwili czasu do stracenia. Ja wiem, jak na to poradzić. Gdy mieszkałam za Portem u pani Wiley przed laty, dziecko Wilhelma Crawforda umierało na dyfteryt, chociaż wezwano kilku doktorów. Gdy stara ciotka Krystyna Mac Allister dowiedziała się o tem, powiedziała, że może go uratować babskiem lekarstwem. Ale dziecko umarło przed jej przyjściem. Opowiadała potem pani Wiley, jakie to było lekarstwo, a ja oczywiście wszystko sobie dokładnie zapamiętałam. Mam doskonałą pamięć. Zawsze przechowuje wszystko w głowie, dopóki nie nadejdzie chwila, kiedy mogę mieć z tego jakiś użytek. Czy jest w domu siarka, Zuzanno?
„Owszem, mieliśmy siarkę. Zuzanna zeszła nadół z Mary po siarkę, a ja tymczasem trzymałam Jasia. Nie miałam absolutnie nadziei. Mary Vance może blagować ile chce — zawsze blagowała — ale ja nigdy nie uwierzę, że jakieś babskie lekarstwo może uratować Jasia. Po chwili Mary wróciła. Przewiązała dokoła swych ust kawałek grubej flaneli i niosła w ręku starą patelnię Zuzanny, napełnioną tlącemi węglami.
— Podziwiaj, — rzekła dumnie. — Nigdy tego nie robiłam, ale wiem, jak to się robi. Pomoże, albo nie pomoże, w każdym razie to dziecko i tak umiera.
„Wsypała łyżkę siarki na rozpalone węgle, poczem podniosła Jasia, pochyliła go nad patelnią twarzyczką wdół, tuż nad płonącemi węglami. Nie wiem dlaczego wtedy nie podskoczyłam i nie odebrałam jej Jasia. Zuzanna twierdzi, że tylko dlatego, iż całkiem podświadomie wierzyłam w pomoc Mary, a sama w owej chwili byłam zupełnie bezradna. Nawet Zuzanna wyglądała, jak zahipnotyzowana, obserwując Mary od progu. Jaś wił się w silnych ramionach Mary, dusił się i kaszlał. Czułam, że znosi nieludzkie tortury. A potem nagle, po chwili, która mnie się wydała godziną, odkaszlnął i wypluł cały kłąb flegmy, który go dusił. Mary podniosła go i położyła w kołysce. Twarzyczkę miał białą, jak marmur, a łzy płynęły mu po policzkach, lecz ten straszny wyraz z oczu zniknął i począł oddychać swobodnie.
— Czyż to nie był świetny kawał? — rzekła Mary wesoło. — Nie miałam pojęcia, jak to się robi, lecz postanowiłam spróbować. Przewietrzę mu jeszcze gardło raz, czy dwa razy do rana, aby zabić wszystkie zarodki, lecz zobaczysz, że teraz wszystko będzie dobrze.
„Jaś zasnął spokojnie i oddychał równomiernie. Mary „przewietrzyła go“ jeszcze dwukrotnie w ciągu nocy, a gdy nadszedł ranek, Jaś miał gardło zupełnie czyste i temperaturę prawie normalną. Gdy upewniłam się o tem, spojrzałam z większą sympatją na Mary Vance. Siedziała na kanapie obok Zuzanny i opowiadała jej jakąś historję, którą prawdopodobnie Zuzanna słyszała już ze cztery razy. Nie zastanawiałam się teraz nawet nad tem, czy Mary mówiła prawdę, czy blagowała. Miała prawo blagować, bo przecież uratowała Jasia od straszliwej śmierci. Mniejsza o to, że niegdyś goniła mnie przez cale Glen z suszonym sztokfiszem, mniejsza o to, że nazwała śmiesznemi moje marzenia owej nocy podczas zabawy w Latarni Morskiej, mniejsza o to, że największą jej rozkoszą było rozsiewanie plotek. Nigdy już nie uczuję antypatji do Mary Vance. Zbliżyłam się i pocałowałam ją.
— Co ci się stało? — zapytała.
— Nic, tylko jestem ci wdzięczna, Mary.
— Wcale się nie dziwię. Dzieciak umarłby na waszych rękach, gdybym się w porę nie zjawiła, — rzekła Mary z pozorną obojętnością.
„Potem przygotowała dla mnie i dla Zuzanny doskonałe śniadanie, które zjadłyśmy z apetytem i „wróciłyśmy na nowo do życia“, jak twierdziła Zuzanna. Dopiero do dwóch dniach Mary mogła wrócić do domu. Jaś przez ten czas powrócił prawie zupełnie do zdrowia, jeszcze przed przyjazdem ojca. Ojciec wysłuchał naszego opowiadania w milczeniu. Zapatruje się dość sceptycznie na wszelkie tak zwane „babskie środki“. Roześmiał się tylko i rzekł: — Po tem wszystkiem Mary Vance powinna być wzywana na konsylja w niebezpiecznych wypadkach.
„Tak minęło Boże Narodzenie i na szczęście zakończyło się lepiej, niż przypuszczałam. Teraz zbliża się Nowy Rok, a my ciągle mamy nadzieję, że „Wielka Ofensywa“ zakończy wreszcie wojnę. Biedny Wtorek dostał reumatyzmu w swej wilgotnej budzie, lecz postanowił również „wytrwać“. Shirley zaczytuje się całemi dniami opisami o łamaczach lodów. Ach, roku 1917, co nam ze sobą przyniesiesz?“

ROZDZIAŁ XXIV.
I SHIRLEY POSZEDŁ.

— Nie, panie Woodrow, nie będzie spokoju bez zwycięstwa, — rzekła Zuzanna, przekłuwszy grubą igłą imię prezydenta Wilsona widniejące na pierwszej stronicy gazety. — My, Kanadyjczycy pragniemy spokoju, lecz jednocześnie pragniemy zwycięstwa. Panu, panie Woodrow wystarczy spokój bez zwycięstwa, — i Zuzanna położyła się tego wieczoru do łóżka z przyjemną świadomością, że dogadała prezydentowi.
Lecz w kilka dni później przybiegła do pani Blythe w najwyższem podnieceniu.
— Pani doktorowo, co pani na to? Z Charlottetown przyszła telefoniczna wiadomość, że Woodrow Wilson posłał tego niemieckiego ambasadora do wszystkich diabłów. Powiadają, że to oznacza wojnę. Zaczynam już sądzić, że jednak serce Woodrowa leży na właściwem miejscu, chociaż z głową jego nie jest tak dobrze jak nam się zdawało. Powiedziałam kuzynce Zofji o tem, gdy mi zaznaczyła, że takie posunięcie Wilsona jest początkiem końca Koalicji.
Pewnego dnia Shirley, siedzący na końcu stołu w jadalni i wymachujący nogami, czarny od stóp do głowy, odezwał się chłodno:
— Mamo i ojcze, w zeszły wtorek skończyłem lat osiemnaście, czy nie uważacie, że powinienem już pójść do wojska?
Matka spojrzała nań z pobladłą twarzą.
— Dwaj moi synowie już poszli, a jeden z nich nigdy nie powróci. Czy ciebie również muszę oddać, Shirley?
Stary biblijny okrzyk: „Józefa niema i Symeona niema, a chcecie jeszcze zabrać mi Benjamina.“ Wszystkie matki podczas tej wielkiej Wojny powtarzały mimowoli pełen narzekania okrzyk starego Patriarchy z przed tylu tysięcy lat.
— Chciałabyś, żebym był łazikiem, mamo? Pragnę wstąpić do pułku lotniczego. Co ty na to, ojcze?
Ręce doktora drżały nieco, gdy nasypywał proszki zalecone Agacie Flagg na reumatyzm. Doktór wiedział, że ta chwila nastąpi, ale nie był na nią zupełnie przygotowany. Odrzekł bezdźwięcznie:
— Nie chcę ci przeszkadzać, skoro uważasz, że to jest twoim obowiązkiem. Lecz nie wolno ci pójść dopóki matka ci nie pozwoli.
Shirley nie rzekł nic więcej. Nie należał on do tych chłopców, którzy tracą napróżno słowa. Ania również nic więcej nie powiedziała. Myślała teraz o mogile małej Joyce, na starym cmentarzu za Portem — małej Joyce, która teraz byłaby dorosłą kobietą, gdyby żyła — o białym krzyżu we Francji i o szarych oczach małego chłopca, który odbywał pierwszą lekcję o swych obowiązkach na kolanach matki — o Jimie przebywającym w okopach, o Nan, Di i Rilli, trwających w oczekiwaniu tej chwili, kiedy nadejdą owe złociste lata radości młodzieńczej, która tak szybko mijała. I zastanawiała się Ania nad tem, czy będzie mogła znieść jeszcze jeden taki cios. Podczas tej wojny ofiarowała i tak wiele.
Jednakże tego samego wieczoru powiedziała Shirleyowi, że może pójść.
Zuzannie nic jeszcze nie mówiono. Nie wiedziała o niczem do następnego tygodnia, kiedy Shirley zaprezentował jej się w kuchni w uniformie lotnika. Zuzanna nie czyniła awantur takich, jak wtedy, kiedy Jim i Władek szli na wojnę. Rzekła tylko przyciszonym głosem:
— Więc i ciebie zabierają.
— Zabierają? Nie. Sam idę, Zuzanno.
Zuzanna usiadła przy stole, złożyła swe pomarszczone dłonie, któremi tyle dobrego zrobiła dla dzieci ze Złotego Brzegu i usiłując powstrzymać drżenie, powiedziała:
— Tak, musisz iść. Dawniej nie rozumiałam tego, teraz rozumiem.
— Jesteś dzielna, Zuzanno, — rzekł Shirley. Spokój jej przyniósł mu ulgę, lękał się trochę jakiejś płaczliwej sceny. Wyszedł z kuchni, gwiżdżąc wesoło, lecz wpół godziny potem do kuchni weszła pani Blythe, Zuzanna siedziała jeszcze na tem samem miejscu, a nieumyte naczynia stały dokoła niej.
— Pani doktorowo, — rzekła. — Widocznie jestem już bardzo stara. Jim i Władek należeli do pani, Shirley jest mój. Nie mogę pozbyć się myśli, że mój chłopak będzie latał w powietrzu, że maszyna spadnie na ziemię, że Shirley się zabije, ten mały Shirley, którego piastowałam i kołysałam, gdy był niemowlęciem.
— Zuzanno... daj spokój — zawołała Ania.
— O, pani doktorowo, proszę mi wybaczyć. Nie powinnam była wypowiadać na głos swoich myśli. Chwilami zapominam, że postanowiłam być bohaterką. To.. to mnie trochę wyprowadziło z równowagi. Ale więcej już się nie zapomnę. Jeżeli w kuchni przez kilka dni nie będzie takiego porządku, jak zwykle to chyba mi pani wybaczy. W każdym razie, — dodała biedna Zuzanna, siląc się na uśmiech, — w każdym razie lotnictwo jest czystem zajęciem. Shirley nie będzie się tak brudził i błocił, jak tamci w okopach, a dobrze, bo zawsze był takiem porządnem dzieckiem.
Tak więc Shirley poszedł, nie z taką radością, jak Jim, nie z takim płomieniem poświęcenia, jak Władek, lecz z zupełnym spokojem, jak ktoś, kto musi spełnić powierzoną sobie misję. Pocałował Zuzannę po raz pierwszy od tego czasu, kiedy miał lat pięć i rzekł:
— Dowidzenia, Zuzanno, matko Zuzanno.
— Mój mały murzynku, mój mały murzynku, — szeptała Zuzanna. — Czy pan pamięta, — zwróciła się z goryczą do doktora, — czy pan pamięta, jak zbił pan kiedyś Shirleya, gdy był dzieckiem? Jestem szczęśliwa, że ja chociaż nie mam takich wspomnień.
Doktór nie pamiętał tego, lecz kładąc kapelusz przed wyjściem, zatrzymał się na chwilę w wielkim, pustym jadalnym pokoju, który niegdyś rozbrzmiewał wesołym śmiechem dziecięcym.
— Nasz ostatni syn, nasz ostatni syn, — rzekł głośno. — Dobry, rozsądny chłopak. Zawsze przypominał mi mego ojca. Sądzę, że powinienem być dumny z tego, że poszedł. Dumny byłem, gdy Jim odchodził, gdy żegnałem Władka, lecz dom nasz świecić będzie pustkami.
— Myślałem kiedyś, doktorze, — rzekł stary Sandy z Górnego Glen tego samego popołudnia, — że dom pański pewnego dnia wyda się panu zbyt obszerny.
Powiedzenie Sandy‘ego zapadło głęboko do duszy doktora. Tego wieczoru Złoty Brzeg wydał mu się wielki i pusty. Aczkolwiek Shirley przez całą zimę przebywał poza domem, to jednak prawie na każdą niedzielę musiał przyjechać. Czyżby dlatego, że on właśnie poszedł, pojawiła się nagle ta pustka?
Zuzanna pracowała przez cały dzień aż do późnego wieczora. Gdy nakręciła już zegar kuchenny i wypuściła na dwór D-ra Jekylla, stała przez chwilę w otwartych drzwiach, spoglądając w stronę Glen, które tonęło w srebrzystej poświacie księżyca. Lecz Zuzanna nie widziała znajomych pagórków, nie widziała przystani. Spoglądała w stronę obozu lotniczego w Kingsport, gdzie tej nocy przebywał Shirley.
— Powiedział mi „matko Zuzanno“, — myślała. — Wszyscy nasi chłopcy teraz poszli: Jim, Władek, Shirley, Jurek i Karol. A żadnego przecież do tego nie zmuszano. Stanowczo powinniśmy być z nich dumni. Lecz duma, — Zuzanna westchnęła z goryczą, — duma jest zimną towarzyszką i nie daje ona pełni zadowolenia.
Księżyc skrył się za niewielką chmurką na zachodzie. Glen zatonęło w cieniu, a o tysiąc mil stąd kanadyjscy chłopcy w zielonych mundurach, ci co żyli i ci co umarli byli obecnie w posiadaniu Vimy Ridge.
Vimy Ridge jest nazwą, która zapisała się krwawemi zgłoskami w kanadyjskich pamiętnikach z czasów Wielkiej Wojny.
— Anglicy nie mogli zdobyć, Francuzi nie mogli, — mówili jeńcy przebywający w niewoli niemieckiej, — ale Kanadyjczycy są tacy głupi, że pójdą w najgorszy ogień.
Głupcy“ zdobyli Vimy Ridge, płacąc za to zwycięstwo wielką cenę.
Jurek Meredith został poważnie ranny pod Vimy Ridge — postrzelony w plecy, donosiła depesza.
— Biedna Nan, — mówiła pani Blythe, gdy przyszła ta wiadomość. Pani Blythe myślała o własnych szczęśliwych dniach na Zielonem Wzgórzu. Wówczas były całkiem inne czasy. Jakżeż dzisiejsze dziewczęta cierpieć musiały! Gdy Nan w dwa tygodnie później wróciła z Redmond, wychudła jej twarzyczka wskazywała, ile przeżyć miała w ciągu ostatnich dni. John Meredith również się zmienił i nagle postarzał. Flora do domu nie wróciła. Płynęła teraz przez Atlantyk, jako polowa sanitariuszka Czerwonego Krzyża. Di chciała także z nią jechać, lecz ojciec ze względu na spokój matki stanowczo jej tego zabronił. Di więc po krótkiej wizycie w domu powróciła do pracy swej w Czerwonym Krzyżu w obozie Kingsport.
W maleńkich wąwozach Doliny Tęczy rozkwitły pierwiosnki. Rilla przyglądała im się ze smutkiem. Jim zawsze pierwsze pierwiosnki przynosił matce; potem, gdy poszedł na front, Władek go w tej czynności zastępował. Zeszłej wiosny Shirley przyniósł pierwiosnki, a teraz Rilla powinna była zastąpić chłopców. Lecz nim jeszcze zdążyła zamiar swój wprowadzić w czyn, pewnego popołudnia zjawił się na Złotym Brzegu Bolcio Meredith niosąc całe naręcze świeżych delikatnych kwiatków. Wbiegł na stopnie werandy i złożył pierwiosnki na kolanach pani Blythe.
— Dlatego, że Shirleya niema i niema kto ich pani przynieść, — rzekł rezolutnie, zawstydzony nieco.
— Więc ty pomyślałeś o tem, drogi chłopcze, — wyszeptała Ania drżącemi ustami, spoglądając na zręcznego, małego gentlemana, stojącego przed nią, z rączkami wsuniętemi w kieszenie.
— Napisałem dzisiaj do Jima, żeby się nie martwił o pierwiosnki dla pani, — rzekł Bolcio z powagą, — zaznaczyłem mu, że ja się tem zajmę. Zakomunikowałem mu, że niedługo już kończę dziesięć lat, więc wkrótce będę miał osiemnaście i wtedy pomogę im na wojnie. Nawet oni będą mogli wrócić, a ja pójdę na ich miejsce. Do Jurka też napisałem. Wie pani, że Jurek się lepiej czuje?
— Naprawdę? Mieliście od niego wiadomości?
— Tak. Mama miała dzisiaj list, w którym pisze, że niebezpieczeństwo już minęło.
— O, dzięki Bogu, — wyszeptała pani Blythe.
Bolcio spojrzał na nią z ciekawością.
— Tak samo ojciec zawołał, gdy mama powiedziała mu o liście. Ale jak wczoraj ja powiedziałem te słowa, gdy się przekonałem, że pies pana Meada nie wyrządził żadnej krzywdy memu kociakowi, ojciec spojrzał na mnie groźnie i zabronił mi wypowiadać te słowa, jeżeli chodzi o kociaka. Nie mogę zrozumieć dlaczego, pani Blythe. Czułem szaloną wdzięczność, a to na pewno Bóg uratował mego Mruczka, bo pies Meadów w innym wypadku rozerwałby go na kawałki. Więc właściwie powinienem chyba Bogu za to podziękować. Możliwie, — dodał Bolcio w zamyśleniu, — że wypowiedziałem te słowa za głośno, ale byłem strasznie zadowolony, jak się przekonałem, że Mruczek jest zupełnie zdrowy. Chciało mi się poprostu krzyczeć z radości, pani Blythe. Gdybym wypowiedział te słowa szeptem, jak pani i ojciec, to wszystko byłoby w porządku. Czy pani wie, pani Blythe, — Bolcio zniżył głos do szeptu i przybliżył się tuż do ucha Ani, — cobym zrobił Kaiserowi, gdybym mógł?
— Cobyś zrobił, dzieciaku?
— Norman Reese powiedział dzisiaj w szkole, że chętnie przywiązałby Kaisera do drzewa i zostawiłby go tak psom na pożarcie, — mówił Bolcio ze smutkiem. — A Emilja Flagg powiedziała, że zamknęłaby go do klatki i kłuła ostrym drutem. Wszyscy mniej więcej takie rzeczy powtarzają. Ale, pani Blythe, — Bolcio wysunął małą łapkę z kieszeni i położył ją z powagą na kolanach Ani, — jabym tam przemienił Kaisera w dobrego człowieka — bardzo dobrego — to wszystko, cobym zrobił. Czy nie uważa pani, że toby była dla niego najgorsza kara?
— Kochane dziecko, — wtrąciła Zuzanna, — skąd wiesz, że to byłaby kara dla naszego najzaciętszego wroga?
— Zuzanna nie rozumie, — rzekł Bolcio spoglądając na nią swemi błyszczącemi oczkami, — że gdyby stał się dobrym człowiekiem, zrozumiałby, jakie straszne rzeczy robił i czułby się wtedy bardzo nieszczęśliwy. Tak, — Bolcio zacisnął swoje drobne rączęta, — tak, zrobiłbym z Kaisera dobrego człowieka, na to stanowczo zasłużył.


ROZDZIAŁ XXV.
„RANNY I ZAGINIONY“.

„Linja załamana, lecz nie przerwana“, opiewał wielki nagłówek artykułu na pierwszej stronicy poniedziałkowej gazety, a Zuzanna powtarzała to kilkakrotnie, zajęta swą pracą w kuchni. W środę nadeszły wiadomości, że Anglicy i Francuzi odparli Niemców, lecz wojska cofały się ciągle. Ustępowanie, ustępowanie i ustępowanie! Kiedy to się skończy? Czyż pozycja przerwana zostanie znowu?
W sobotę gazety rozgłosiły wiadomość, że nawet Berlin przyznaje, iż ofensywa niemiecka zawiodła. I po raz pierwszy w tym tygodniu mieszkańcy Złotego Brzegu odetchnęli swobodniej.
— Jeden tydzień już przeżyliśmy, teraz trzeba zebrać siły na drugi, — mówiła Zuzanna.
— Czuję się, jak więzień za kratami, mający nadzieję, że go wypuszczą jednak kiedyś na wolność, — rzekła panna Oliver do Rilli, gdy szły do kościoła w Wielkanocną niedzielę. — Ciągle jeszcze przebywam za tą kratą. Cierpienia mogą się rozpocząć na nowo.
— Zeszłej niedzieli zwątpiłam zupełnie w Boga, — odparła Rilla, — lecz dzisiaj mam do Niego zaufanie. Zło nie może zwyciężyć. Duch jest po naszej stronie, a przecież posiada on więcej siły, niż ciało.
Mimo to wiara Rilli często wystawiana była na próby tej wiosny. Niepewna sytuacja trwała długie tygodnie i miesiące. Hindenburg ciągle wprowadzał w czyn swoje nowe pomysły, krytycy wojenni oświadczali, że sytuacja z dnia na dzień staje się gorsza. Kuzynka Zofja przyznawała im ciągle słuszność.
— Jeżeli wojska koalicyjne cofną się jeszcze o trzy mile, wojna będzie przegrana, — krakała.
— A od czego jest flota angielska? — pocieszała się Zuzanna.
— Powtarzam tylko opinję kogoś, kto się zna na tem, — upierała się kuzynka Zofja.
— Taki znawca nie istnieje, — odparła Zuzanna. — Ci wszyscy krytycy wojenni nie wiedzą więcej od Ciebie i ode mnie. Tyle razy już się mylili. Dlaczego ty na wszystko patrzysz tak czarno, Zofjo Crawford?
— Bo trudno zapatrywać się różowo, Zuzanno Baker.
— Ach, czyżby? Dzięki Bogu mamy już 20 kwietnia, a Niemcy jeszcze nie weszli do Paryża, chociaż ten twój znawca twierdził, że będą tam już pierwszego. Czyż to się nie przedstawia różowo?
— W mojem mniemaniu Niemcy będą w Paryżu szybciej, niż nam się zdaje, Zuzanno Baker. Więcej ci powiem, Niemcy zajmą Kanadę.
— Ale nie tę część Kanady. Stopa niemiecka nie dotknie Wyspy Księcia Edwarda, dopóki ja będę żyła, — oznajmiła Zuzanna, spoglądając groźnie przed siebie, jakby gotowa była stawić czoło Niemcom i walczyć z nimi gołemi rękami. — Nie, Zofjo Crawford, jeżeli mam być szczera to zbrzydły mi już do reszty twoje ponure proroctwa. Nie przeczę, że podczas tej wojny popełniono wiele omyłek. Niemcy nie zajęliby wielu odcinków, gdyby tam były wojska kanadyjskie. Poza tem nie należało zbytnio ufać Portugalczykom na linji rzeki Lys. Ale to jeszcze nie jest powód, abyś miała twierdzić, że wojna jest przegrana. Nie chcę się z tobą kłócić na ten temat, lecz powiem ci zupełnie otwarcie, że jeżeli masz zamiar krakać dalej, to lepiej kracz u siebie w domu.
Kuzynka Zofja pomaszerowała do domu z oburzeniem i przez następnych kilka tygodni nie ukazywała się w kuchni Zuzanny. Może i dobrze się stało, bo tygodnie te były bardzo ciężkie, gdy Niemcy atakowali wojska koalicyjne ze wszystkich stron i wszędzie prawie odnosili zwycięstwa. Pewnego dnia, na początku maja, gdy słońce złociło promieniami swemi Dolinę Tęczy, przyszła wiadomość o Jimie.
Wróg zaatakował okopy kanadyjskie — był to niewielki atak, o którym nawet komunikaty nic nie wspominały — lecz po ataku tym doniesiono, że porucznik James Blythe „został ranny i zaginiony“.
— Wieści te są o wiele gorsze, niż gdyby zawiadomiono nas o śmierci, — szeptała Rilla tego wieczoru pobladłemi wargami.
— Nie.. Nie.. „Zaginiony“, to znaczy, że pozostała jeszcze jakaś nadzieja, Rillo, — dowodziła Gertruda Oliver.
— Tak, męcząca, straszna nadzieja, która powstrzymuje człowieka od zupełnej rezygnacji, — odparła Rilla. — Och, panno Oliver, nastąpią teraz tygodnie i miesiące podczas których nie dowiemy się, czy Jim żyje, czy umarł. Może nigdy się o tem nie dowiemy. — Ja... ja tego nie przeżyję... nie będę mogła. Władek, a teraz Jim. Przyśpieszy to śmierć naszej mamy. Niech pani spojrzy na jej twarz, panno Oliver. A Florka, biedna Florka, jak ona to zniesie?
Gertruda zadrżała mimowoli. Spojrzała na obrazek, wiszący nad biurkiem Rilli i nagle znienawidziła uśmiech Mony Lizy.
— Czyż ta twarz zawsze będzie uśmiechnięta? — pomyślała z rozpaczą.
Rzekła jednak łagodnie:
— Nie, nie przyśpieszy to śmierci twej matki. Matka twoja jest dzielna. Nie wierzy w to, żeby Jim miał umrzeć. Pociesza się jeszcze nadzieją i my wszyscy powinniśmy brać z niej przykład.
— Ja nie mogę, — jęczała Rilla. — Jim był ranny, więc jakąż możemy mieć nadzieję? Jeżeli nawet Niemcy zabrali go do niewoli, to wiemy, jak się obchodzą z rannymi jeńcami. Chciałabym i ja mieć nadzieję, panno Oliver. Lecz nadzieja wszelka widocznie w duszy mojej zagasła. Nie mogę mieć nadziei bez przyczyny, a przyczyna żadna nie istnieje.
Gdy panna Oliver odeszła do swego pokoju, a Rilla położyła się do łóżka, zanosząc modły do Boga o odrobinę siły, do sypialni jej wsunęła się Zuzanna i usiadła przy niej.
— Rillo, nie martw się, kochanie. Mały Jim nie umarł.
— Skąd możesz wiedzieć o tem, Zuzanno?
— Wiem. Posłuchaj. Gdy dziś rano nadeszła ta wiadomość, pomyślałam odrazu o Wtorku. Wieczorem, gdy tylko pozmywałam po kolacji i wyjęłam chleb z pieca, pobiegłam zaraz na stację. Wtorek, jak zwykle, cierpliwie czekał na wieczorny pociąg. Zrozum, Rillo, że ten atak na okopy miał miejsce przed czterema dniami, czyli w zeszły poniedziałek. Zwróciłam się zaraz do bagażowego z zapytaniem: „Niech mi pan powie, czy ten pies nie wył przypadkiem w poniedziałek w nocy“? Bagażowy zamyślił się na chwilę, poczem odparł: „Nie, był zupełnie spokojny“. „Jest pan pewny?“ zapytałam. „Bo bardzo dużo od tego zależy!“ „Jestem najzupełniej pewny“, odpowiedział. „Nie spałem przez całą noc poniedziałkową, bo matka moja była chora. Słyszałbym wycie psa, tem bardziej, że drzwi naszego mieszkania były otwarte, a buda tego psa mieści się wpobliżu“. Powtarzam ci, Rillo, słowa tego człowieka. Pamiętasz, jak Wtorek wył owej nocy, kiedy odbywała się bitwa pod Courcelette? A przecież nie był tak przywiązany do Władka, jak do Jima. Jeżeli tak wył po śmierci Władka, to przypuszczasz, że spałby spokojnie w budzie, gdyby Jim został zabity? Nie, Rillo, mały Jim żyje, mogę ci zaręczyć. Wtorek na pewnoby wiedział, a tymczasem spokojnie czeka powrotu swego pana.
Było to absurdalne, irytujące i niemożliwe. Lecz Rilla uwierzyła. Uwierzyła również pani Blythe i doktór, aczkolwiek uśmiechał się niepewnie. I do serc wszystkich mieszkańców Złotego Brzegu wniknęła nowa nadzieja tylko dlatego, że mały pies na stacji w Glen z niezachwianą wiarą czekał wciąż powrotu swego pana. Wszyscy uwierzyli w przeczucie wiernego Wtorka.


ROZDZIAŁ XXVI.
ODPŁYW NADCHODZI.

— Szukacie panie jakiejś nowej gwiazdy? — zapytał pan Meredith, zbliżając się do panny Oliver i Rilli, które stały w ogródku, wpatrzone w niebo.
— Tak, znalazłyśmy ją. Proszę spojrzeć, świeci ona nad wierzchołkiem najwyższej jodły.
— Przyjemnie jest patrzeć na coś, co istniało również przed trzema tysiącami lat, nieprawdaż? — zagadnęła Rilla. — Astronomowie twierdzą, że z ukazaniem się nowej gwiazdy następuje jakaś zmiana na dobre. Odnalezienie tej gwiazdy napawa mnie nową nadzieją, — dodała z zatamowanym oddechem.
— Nawet to zdarzenie nie może nic zmienić w ustroju świata, nie może zmienić faktu, że Niemcy wciąż zbliżają się do Paryża, — dorzucała Gertruda niechętnie.
— Chciałbym być astronomem, — rzekł pan Meredith w zamyśleniu, spoglądając na gwiazdę.
— Tak, to musi być niezwykła przyjemność, — przyznała panna Oliver, — przyjemność nieziemska. Chciałabym mieć jakiegoś astronoma w gronie moich przyjaciół.
— Opowiadaliby wtedy pani plotki ze świata niebieskiego, — zaśmiała się Rilla.
— Ciekaw jestem, czy astronomowie interesują się także ziemskiemi sprawami? — zagadnął doktór.
— Prawdopodobnie ci, którzy studiują kanały na Marsie nie mają zupełnie pojęcia o tem, co się dzieje na froncie zachodnim.
— Czytałem kiedyś, — rzekł pan Meredith, — że Ernest Renan pisał jedną ze swych książek podczas oblężenia Paryża w roku 1870 i „radował się ogromnie tem, iż książka mu się udaje“. Takiego należy tylko nazwać filozofem.
— Ja również czytałam, — wtrąciła panna Oliver, — że na krótko przed śmiercią twierdził, iż żałuje życia tylko dlatego, że chciałby zobaczyć, co ten „niezwykle interesujący młodzieniec, cesarz niemiecki“, będzie robił w życiu. Gdyby Ernest Renan żył dzisiaj i widział, co ten interesujący młodzieniec zrobił dla ukochanej jego Francji, nie mówiąc już o całym świecie, wątpię, czy posiadałby taki spokój ducha, jak w roku 1870.
— Ciekawa jestem, gdzie Jim jest dzisiaj, — pomyślała Rilla, nawiedzona nagłem wspomnieniem.
Już miesiąc minął od ostatniej wiadomości o Jimie. Mimo wielu usiłowań nic konkretnego dotychczas się nie dowiedziano. Przybyły wprawdzie dwa, czy trzy listy, które pisał jeszcze przed owym atakiem, a później zaległa nieprzerwana cisza. Teraz Niemcy znowu byli nad Marną, kierując się ku Paryżowi i od czasu do czasu nadchodziły wieści o ofensywie austrjackiej na froncie włoskim. Rilla przestała patrzeć na gwiazdę, bo wspomnienie Jima spowodowało znowu dotkliwy ból w jej sercu. Nawiedziła ją jedna z tych chwil, kiedy ostatnia iskierka nadziei gasła i kiedy opanowywała ją zupełna rezygnacja. Zdawało jej się wówczas, że poprostu niemożliwem będzie przeżycie jeszcze jednego dnia. Żeby chociaż wiedzieli, co się stało z Jimem — każda świadomość jest lepsza od niepewności. Jeżeli Jim żył, to przecież napisałby kilka słów. Na pewno nie żył. Tylko oni nigdy się o tem nie dowiedzą, nigdy nie będą mieli tej pewności, a Wtorek będzie oczekiwał każdego pociągu, aż wreszcie ze starości zdechnie. Wtorek był biednym, wiernym psem, zreumatyzowanym teraz, który nie wiedział nic więcej o losie swego pana, ponad to, co wiedziała rodzina.
Rilla miała niedobrą noc i nie spała prawie do świtu. Gdy obudziła się po godzinnej drzemce, ujrzała Gertrudę Oliver siedzącą w jej pokoju przy oknie i wpatrzoną w różową jutrzenkę. Jej wyraźny, piękny profil, otoczony mnóstwem czarnych włosów, znaczył się bladym konturem na ozłoconem promieniami niebie. Rilla przypomniała sobie, jak Jim zawsze zachwycał się zarysem brwi i podbródka panny Oliver. Na to wspomnienie zadrżała. Wszystko, co przypominało jej Jima, sprawiało ból. Śmierć Władka pozostawiła w sercu niezagojoną ranę, lecz rana ta była czysta i zabliźniała się powoli, jak wszystkie rany, chociaż smutek pozostał na zawsze. Lecz myśl o zniknięciu Jima była całkiem inną rzeczą. W ranie tej tkwiła jakaś trucizna, która nie pozwalała jej się goić. Połączenie nadziei z rozpaczą, nieustanne czekanie codziennie na list, który nie nadchodził, który może nie nadejdzie nigdy, komunikaty w gazetach o złem obchodzeniu się z jeńcami, wszystko to podwajało ten ból jeszcze.
Gertruda Oliver odwróciła głowę. W oczach jej płonął niesamowity ogień.
— Rillo, miałam znowu sen.
— O, nie, nie, — zawołała Rilla z drżeniem. Sny panny Oliver zwiastowały zawsze jakieś nowe nieszczęście.
— Ale to był dobry sen, Rillo. Posłuchaj, śniłam, jak przed laty, że stałam na stopniach werandy i spoglądałam na Glen. Całe Glen pokryte było wzburzonemi falami, które pieniły się u moich stóp. Lecz, gdy patrzałam tak, fale te poczęły odpływać coraz szybciej w stronę zatoki i Glen pozostało okryte zielenią, a nad Doliną Tęczy zawisła prawdziwa tęcza, utkana z najprzecudniejszych kolorów. Wówczas się obudziłam. Rillo, Rillo Blythe, odpływ się rozpoczął.
— Chciałabym w to uwierzyć, — westchnęła Rilla.
Aczkolwiek po paru dniach nadeszły wieści o wielkiem zwycięstwie Włochów nad Austriakami, Rilla nie mogła pozbyć się zwątpienia, które zawładnęło nią w tym strasznym miesiącu. A gdy w połowie lipca Niemcy przeszli Marnę — rozpacz rozpętała się na nowo. Śmieszna była nadzieja, że nad Marną powtórzy się cud.
A jednak nadszedł, nadszedł tak samo, jak w roku 1914! Rozpoczął się odpływ nad Marną. Wojska francuskie i amerykańskie ruszyły na wroga ze zdwojoną energją i sytuacja uległa nagłej zmianie.
— Koalicja odniosła dwa wielkie zwycięstwa, — rzekł doktór 20 lipca.
— To jest początek końca, czuję to, — odparła pani Blythe.
— Dzięki Bogu, — westchnęła Zuzanna, załamując swe drżące ręce, poczem dodała prawie szeptem: — Ale ten koniec nie powróci nam naszych chłopców.
Mimo to jednak pobiegła i wywiesiła flagę. Gdy chorągiew poczęła powiewać na wietrze, Zuzanna podniosła rękę i zasalutowała, jak nauczył ją kiedyś tego Shirley.
— Wszyscy przyczyniliśmy się do tego, żebyś zwyciężyła, — rzekła. — Czterysta tysięcy naszych chłopców wyruszyło za morza, pięćdziesiąt tysięcy poległo. Lecz ty jesteś godna tego!
Wiatr rozwiał jej siwe włosy i zatrzepotał białym fartuchem, mimo to jednak postać Zuzanny w tej chwili była prawie imponująca. Była ona jedną z tych kobiet, odważnych, dzielnych, cierpliwych i bohaterskich, które przyczyniły się do zwycięstwa ojczyzny. W imieniu tych wszystkich kobiet Zuzanna salutowała teraz przed symbolem tego kraju, za który młodzież walczyła.
Doktór obserwował ją, stojąc w otwartych drzwiach.
— Zuzanno, — rzekł, gdy wchodziła do wnętrza domu, — muszę ci wyrazić moje pełne uznanie!

ROZDZIAŁ XXVII.
PANI MATYLDA PITMAN.

Rilla i Jaś stali na tylnej platformie wagonu w owej chwili, gdy pociąg zatrzymał się na małej stacyjce Millward. Wieczór sierpniowy był tak gorący, że w tłocznych przedziałach trudno było wytrzymać. Właściwie nikt z pasażerów nie wiedział, dlaczego pociąg stanął na stacji Millward. Nikt nie miał zamiaru tu wysiąść ani też nikogo tu nie było na peronie. Jedyny pobliski dom znajdował się o cztery mile od stacji i otoczony był gęstemi krzewami porzeczek, oraz rozłożystemi lipami.
Rilla jechała do Charlottetown, gdzie miała przepędzić noc u przyjaciółki, a następnego dnia zająć się sprawunkami dla Czerwonego Krzyża. Zabrała z sobą Jasia, częściowo dlatego, aby nie robić zbytniego ambarasu Zuzannie i matce, a częściowo z tej przyczyny, iż chciała go teraz mieć jak najwięcej przy sobie zanim rozstanie się z dzieckiem na zawsze. Niedawno otrzymała list od Jamesa Andersona. Leżał ranny w szpitalu. Nic będzie mógł już wrócić na front i jak tylko przyjdzie do siebie, natychmiast przyjedzie po Jasia.
Rilla była ogromnie tą wiadomością zmartwiona. Kochała Jasia gorąco i trudno byłoby teraz się z nim rozstać. Gdyby chociaż Jim Anderson był innym człowiekiem, gdyby posiadał własny dom i gdyby mógł dać wychowanie dziecku! Nie miała nawet nadziei, żeby Anderson pozostał w Glen. Nie miał tu nikogo i prawdopodobnie zamierzał osiedlić się na stałe w Anglji. Nie będzie miała nawet sposobności widywania swego małego Jasia. Pod opieką takiego ojca, jak się przyszłość małemu ułoży? Rilla nawet miała prosić Andersona, aby pozostawił dziecko u niej, lecz po otrzymaniu jego listu, straciła wszelką nadzieję.
— Żeby chociaż pozostał w Glen, gdziebym mogła opiekować się Jasiem, byłabym o wiele spokojniejsza, — myślała. — Ale jestem pewna, że tego nie uczyni i Jaś zupełnie zniknie mi z oczu. A mądre z niego dziecko, posiada ambicję i zdaje się, że będzie bardzo pracowity. Ojciec jednak nie będzie miał środków na to, aby go kształcić. Jasiu, mój najdroższy wojenny chłopcze, co się z tobą stanie?
Jaś zdawał się nie zastanawiać nad swym losem. Obserwował teraz z uwagą małe kominki znaczące się na czerwonej dachówce budynku stacyjnego. Gdy pociąg ruszył z miejsca, Jaś pochylił się naprzód, aby wyjrzeć raz jeszcze i wysunął rączkę z dłoni Rilli. Rilla była tak zajęta swojemi myślami, że zapomniała zupełnie pilnować chłopca i nie zorientowała się w tem, co się w tej chwili stało. Jaś stracił równowagę, zsunął się ze stopni wagonu na peron, a stamtąd na piaszczystą ścieżkę.
Rilla dostrzegła to i straciła zupełnie głowę. Nie namyślając się dłużej, wyskoczyła również z wagonu.
Na szczęście pociąg posuwał się jeszcze bardzo wolno i Rilla wyskoczyła szczęśliwie.
Nikt z pasażerów nie dostrzegł tego wypadku i pociąg, przyśpieszając biegu, pomknął dalej. Rilla pobiegła natychmiast do Jasia, będąc pewna, że zastanie go albo nieżywego, albo też pogruchotanego na kawałki. Lecz Jaś z wyjątkiem wielkiego guza i większego jeszcze przerażenia, był zupełnie zdrów i cały. Przerażony był tak okropnie, że nawet nie płakał, za to Rilla, widząc, że nic mu się nie stało, wybuchnęła głośnem łkaniem.
— Wstrętny stary pociąg, — zauważył Jaś z niechęcią. — Wstrętny stary Bóg, — dodał, spoglądając w niebo.
Głośny śmiech wydarł się z piersi Rilli, co jej ojciec nazwałby histerią. Opanowała się jednak zanim jeszcze histerja zupełnie nią owładnęła.
— Rillo Blythe, wstyd mi za ciebie. Wróć do równowagi. Jasiu, nie pozwalam ci tak mówić.
— Bóg wyrzucił mnie z pociągu, — oznajmił Jaś stanowczo. — Ktoś przecież mnie wypchnął, ty nie, więc Bóg.
— Nie, kochanie. Wypadłeś, boś wychylił się zanadto. Mówiłam ci, żebyś tego nie robił. Wiedz o tem, że to twoja własna wina.
Jaś przyjrzał jej się uważnie, jakby chciał sprawdzić, czy tak myśli, jak mówi, poczem spojrzał znowu w niebo.
— Przepraszam Cię, Panie Boże, — rzekł głośno.
Rilla również spojrzała w niebo. Wygląd nieba zupełnie jej się nie podobał. Ciężka ołowiana chmura sunęła od północo-zachodu. Co było robić? Tego wieczoru nie było już innego pociągu. Czy będą mogli dotrzeć do domu Hanki Brewster oddalonego stąd o dwie mile? Rilla na pewnoby tam szybko dobiegła, ale z Jasiem nie jest taka łatwa historia. Czy drobne jego nóżki wytrzymają?
— Spróbujemy, — postanowiła Rilla z rezygnacją. — Nie możemy siedzieć na peronie i oczekiwać burzy, a deszcz przecież może padać całą noc. Jak tylko dostaniemy się do Hanki, to będziemy mogli u niej przenocować.
Gdy Hanka Brewster była jeszcze Hanką Crawford mieszkała z rodzicami swemi w Glen i chodziła do szkoły z Rillą. Były wówczas serdecznemi przyjaciółkami, chociaż Hanka była o trzy lata starsza od Rilli. Wyszła zamąż bardzo młodo i mieszkała stale w Millward. Ze względu na ciężkie obowiązki, kilkoro dzieci i niezbyt sympatycznego męża, życie Hanki nie było usłane różami, to też rzadko kiedy odwiedzała rodzinny dom. Rilla była u niej raz jeden wkrótce po ślubie, lecz od tego czasu nie widziała jej już przez kilka lat. Wiedziała jednak, że obydwoje z Jasiem przyjęci zostaną przez Hankę z otwartemi ramionami.
Pierwszą milę drogi przebyli jakoś nieźle, lecz druga okazała się trudniejsza. Gościniec był ogromnie wyboisty i miejscami zasypany kamieniami. Jaś był już taki zmęczony, że Rilla musiała go nieść na rękach przez ostatnie pół mili. Dobrnęła wreszcie do domu Brewsterów prawie nieżywa. Postawiła Jasia na ziemi i westchnęła z ulgą. Niebo było zasnute czarnemi chmurami, zaczął padać kroplisty deszcz, a odgłos piorunów zbliżał się z każdą chwilą. Nagle Rilla uczyniła nieprzyjemne odkrycie. Zasłony we wszystkich oknach były opuszczone, a drzwi zamknięte. Widocznie Brewsterów nie było w domu. Rilla pobiegła do małej stodoły, lecz i ta również była zamknięta. Nie widziała już teraz żadnego ratunku. Niewielki biały domek nie posiadał nawet ani werandy, ani ganku.
Zmrok coraz gęstszy zapadał i Rilla wpadała w rozpacz.
— Gotowa jestem wyłamać któreś z okien, — pomyślała rezolutnie. — Hanka nie będzie miała do mnie o to żalu. Przecież muszę się gdzieś skryć przed burzą.
Na szczęście jednak nie doszło do tego, bo okazało się, że okno w kuchni było tylko przymknięte. Rilla wsadziła przez okno Jasia, a potem wskoczyła sama właśnie w owej chwili, kiedy burza rozpętała się na dobre.
— O, zobacz te kawałki piorunów, — wołał Jaś w zachwycie, tańcząc po kuchni.
Rilla zamknęła okno, z trudem znalazła lampę i zapaliła ją. Znajdowali się w małej schludnie utrzymanej kuchence. Drzwi z kuchni prowadziły do ładnie urządzonego salonu, z drugiej zaś strony do spiżami, która była bardzo obficie zaopatrzona.
— Muszę się tu rozgościć, — pomyślała Rilla. — Hanka nie będzie miała nic przeciwko temu. Przygotuję coś na kolację dla Jasia i dla siebie, a jeżeli deszcz będzie padał dalej i nikt się nie zjawi, pójdę na górę do sypialni i położymy się spać. W takich razach trzeba działać przytomnie. Gdybym nie przeraziła się tak tego upadku Jasia z pociągu, poprosiłabym uprzednio kogoś z pasażerów, żeby pociąg zatrzymał. Wówczas obydwoje z Jasiem nie znajdowalibyśmy się w takiej przykrej sytuacji. Dzięki Bogu, że nie mokniemy na deszczu.
— Ale ten dom, — dodała, rozglądając się wokoło, — jest teraz o wiele ładniejszy, niż wydawał mi się niegdyś. Więc jednak Hanka i Tadeusz zaczęli się poważnie zajmować gospodarstwem. A ja kiedyś posądzałam Tadeusza, że nie posiada ani odrobiny przedsiębiorczości. Widocznie wszystko się u nich zmieniło na lepsze, skoro mogli sobie sprawić takie piękne meble. Ogromnie jestem zadowolona ze względu na Hankę.
Burza powoli mijała, lecz deszcz padał coraz większy. O jedenastej Rilla doszła do wniosku, że nikt już do domu nie wróci. Jaś dawno już zasnął na kanapie, zaniosła go więc na górę do sypialni i położyła do łóżka. Potem rozebrała się, włożyła nocną koszulę, którą znalazła w nocnym stoliku i wsunęła się z uczuciem zadowolenia pod przesiąkniętą zapachem lawendy kołdrę. Była tak zmęczona swojemi przygodami, że zasnęła natychmiast.
Spała do ósmej rano następnego ranka i obudziła się z dziwnem jakiemś uczuciem. Usłyszała nad sobą nieprzyjemny basowy głos:
— Hej tam, dość już tego spania. Co to wszystko ma znaczyć?
Rilla otworzyła oczy. Nigdy jeszcze w życiu nie budziła się z takiem uczuciem. W pokoju dostrzegła trzy osoby, jedną z nich był mężczyzna, którego dotychczas nigdy nie widziała. Mężczyzna był bardzo wysoki i miał długą czarną brodę, a w oczach wyraz gniewu. Obok niego stała kobieta, wysoka, szczupła, o czarnych włosach, na których sterczał jakiś śmieszny kapelusz. Była jeszcze bardziej zagniewana i zdziwiona od owego mężczyzny. W drzwiach stała druga kobieta, drobna staruszka, która musiała mieć lat najmniej osiemdziesiąt. Mimo swej drobnej postaci robiła wrażenie osoby energicznej. Była ubrana na czarno i miała śnieżno-białe włosy, bladą twarz, oraz przenikliwe czarne oczy. Twarz jej wyrażała również zdziwienie, lecz Rilla dostrzegła, że na twarzy tej nie było gniewu.
Zorjentowaiła się teraz Rilla, że coś tu było nie w porządku. Mężczyzna odezwał się jeszcze bardziej zagniewanym tonem:
— Moja panno, kim jesteś i co tu masz za interes?
Rilla wsparła się na łokciu, spoglądając na niego bezradnie. Usłyszała, że siwa pani stojąca w drzwiach szepnęła coś do siebie.
— Więc jednak musi być realną istotą, — pomyślała Rilla, — chyba to nie jest sen. — A głośno zapytała:
— Więc to nie jest mieszkanie Tadeusza Brewstera?
— Nie, — odrzekł olbrzym, — dom ten należy do nas. Kupiliśmy go od Brewsterów zeszłej jesieni. Oni przenieśli się do Greenvale. My się nazywamy Chapley.
Biedna Rilla opadła na poduszki zupełnie przygnębiona.
— Bardzo państwa przepraszam, — rzekła. — Myślałam, że Brewsterowie tu mieszkają. Pani Brewster jest moją przyjaciółką. Jestem Rilla Blythe, córka doktora Blythe z Glen St. Mary. Jechałam do miasta z moim... z tym chłopczykiem i wypadł mi z pociągu. Wyskoczyłam za nim, a nikt z pasażerów tego nie zauważył. Nie mogliśmy wrócić do domu w nocy, a ponieważ burza nadciągała, przyszliśmy tutaj. Ponieważ nie zastaliśmy nikogo w domu, weszliśmy przez okno i... i rozgościliśmy się.
— To jest zupełnie widoczne, — zaznaczyła kobieta z ironją.
— Bardzo ładna historyjka, — dorzucił mężczyzna.
— Nie wczoraj dopiero przyszliśmy na świat, — mruknęła kobieta.
Siwowłosa pani nic nie rzekła, lecz, gdy tamci dwoje dogadywali Rilli, ona tylko kiwała spokojnie głową i stała ciągle w progu.
Oburzona nieprzyjemnem wystąpieniem Chapleyów, Rilla odzyskała równowagę zupełnie. Usiadła na łóżku i rzekła podniesionym głosem:
— Nie wiem, kiedy się państwo urodzili, nie wiem również gdzie, w każdym razie musiało to być gdzieś, gdzie nauczono państwa takich dziwnych manier. Jeśli państwo zechcą opuścić mój pokój, chciałam powiedzieć... ten pokój, będę mogła ubrać się i nie będę nadużywała dłużej gościnności państwa. Zapłacę również chętnie za pożywienie i nocleg, za które się państwu słusznie zapłata należy.
Siwowłosa pani nie wyrzekła dalej ani słowa, załamując tylko ręce. Widocznie pan Chapley zmieszany był nieco przemową Rilli, albo może przyjemna mu się wydała perspektywa zapłaty, gdyż rzekł nieco spokojniej:
— Tak to rozumiem. Jeżeli pani zapłaci to będzie wszystko w porządku.
— Nie przyjmiesz chyba pieniędzy, — odezwała się wreszcie siwowłosa pani młodym zupełnie głosem. — Jeżeli ty się nie wstydzisz, Robercie Chapley, to wstydziłaby się za ciebie twoja teściowa. Żaden wędrowiec nie będzie płacił za nocleg i pożywienie w domu, w którym mieszka Matylda Pitman. Pamiętaj o tem nawet po mojej śmierci. Wiem, że przeciągnąłeś zupełnie Amelję na swoją stronę. Lecz w tym domu Matylda Pitman jest gospodyni. Bądź łaskaw, Robercie, wyjść stąd i pozwolić się ubrać tej panience. A ty, Ameljo, zejdź na dół i przygotuj dla niej śniadanie.
Nigdy w życiu Rilla nie widziała takiego posłuszeństwa z jakiem tych dwoje dorosłych ludzi odniosło się do siwowłosej pani. Wyszli bez słowa protestu. Gdy drzwi się za nimi zamknęły, pani Matylda Pitman zaśmiała się cicho kiwając znowu głową.
— Czyż to nie jest zabawne? — zapytała. — Zawsze mogę sobie z nimi poradzić. Słuchają mnie, bo się boją, że im nie zostawię nic po sobie. Właściwie mają słuszność. Mam zamiar zapisać im tylko część tego, co posiadam. Nie mam jeszcze żadnych planów, co zrobię z majątkiem, a właściwie należałoby załatwić to wkrótce, bo przecież w osiemdziesiątym roku życia trzeba myśleć raczej o śmierci. Teraz niech się pani ubierze, kochanie, a ja zejdę nadół i doprowadzę ich do porządku. Śliczne jest to dzieciątko. Czy to pani braciszek?
— Nie, jest to wojenne dziecko, którem się zaopiekowałam, bo matka jego umarła, a ojciec był na froncie, — odparła Rilla.
— Wojenne dziecko! Hm! Pójdę sobie lepiej, nim się obudzi, bo gotów jeszcze zacząć płakać. Nie wiem dlaczego dzieci mnie nie lubią, nigdy mnie nie lubiły. Zwątpiłam już, żeby któreś dziecko do mnie się zbliżyło. Nigdy nie miałam własnych dzieci. Amelja jest moją pasierbicą. Lepiej, bo oszczędziłam sobie wielu zmartwień. Ja także nie specjalnie przepadam za dziećmi, ale to dziecko jest wyjątkowo ładne.
W tej samej chwili Jaś się obudził. Otworzył swe wielkie ciemne oczy i spojrzał jasnym wzrokiem na panią Matyldę Pitman. Potem usiadł, przeciągnął się rozkosznie i wskazując staruszkę, rzekł uroczyście do Rilli:
— Ładna pani, Lilla, ładna pani.
Pani Matylda Pitman uśmiechnęła się.
— Słyszałam kiedyś, że dzieci i warjaci zawsze mówią szczerze, — rzekła. — Przyzwyczajona byłam do komplementów za czasów młodości, ale w moim wieku rzadko się kiedy z tem spotykam. Bardzo to miłe dla ucha. A teraz, mała małpeczko, przypuszczam, że mnie nie zechcesz pocałować.
Jaś uczynił coś całkiem nieoczekiwanego. Nie był on przemądrzałem dzieckiem i rzadko kiedy darzył pocałunkami nawet mieszkańców Złotego Brzegu. Teraz jednak bez słowa stanął w łóżku w koszulce, wyskoczył, zarzucił ramionka na szyję pani Matyldy Pitman i złożył na jej policzku trzy gorące pocałunki.
— Jasiu, — zgromiła go Rilla, przerażona tą jego samowolą.
— Niech mu pani da spokój, — rozkazała pani Matylda Pitman, poprawiając sobie przekrzywiony beret na głowie. — Lubię taką szczerość. Przeważnie ludzie kryją się ze swemi uczuciami. Czy zamierza pani nadał opiekować się tem dzieckiem?
— Lękam się, że nie. Ojciec jego ma wkrótce wrócić.
— Czy to porządny człowiek?
— Bardzo porządny, ale biedny i nigdy się chyba nie wzbogaci, — odparła Rilla.
— Teraz zaczęłam się dopiero nad tem zastanawiać. Zobaczymy, zobaczymy! Mam pewien pomysł. Dobry pomysł, bo Robert i Amelja będą wściekli. Wołałabym oddać wszystko temu dziecku, bo ono jedyne było ze mną szczere. Zasłużyło na to. Teraz niech się pani ubiera i zejdzie nadół.
Rilla była jeszcze zmęczona po wczorajszym spacerze i dzisiejszej rozmowie z gospodarzami, lecz stosunkowo dość szybko ubrała Jasia, a potem zajęła się swoją garderobą. Gdy zeszła do kuchni, zastała gorące śniadanie na stole. Pana Chapleya w kuchni nie było, a pani Chapley krajała chleb z zupełnie obojętną miną. Pani Matylda Pitman siedziała w fotelu zajęta wykończaniem szarej skarpetki. Miała jeszcze wciąż na głowie beret, a na twarzy uśmiech pełen triumfu.
— Siadajcie, moi drodzy i jedzcie śniadanie, — rzekła.
— Nie jestem głodna, — wyszeptała Rilla prawie błagalnie. — Wątpię, czy będę mogła przełknąć cośkolwiek. Najwyższy zresztą czas, żebyśmy wyruszyli na stację. Ranny pociąg wkrótce będzie przejeżdżał. Bardzo przepraszamy, ale musimy już iść. Pozwolę sobie tylko zabrać kawałek chleba z masłem dla Jasia.
Pani Matylda Pitman potrząsnęła długiemi drutami.
— Siadaj, kochanie i jedz śniadanie, — rzekła, — Matylda Pitman ci rozkazuje. Wszyscy słuchają Matyldy Pitman, nawet Robert i Amelja. Ty musisz słuchać jej także.
Rilla usłuchała. Usiadła mimowoli, taki dziwny był wpływ przenikliwych oczu pani Matyldy Pitman. Amelja przez cały czas nie odezwała się ani słowem. Pani Matylda również nic nie mówiła zajęta swoją skarpetką. Gdy Rilla wypiła kawę, pani Matylda Pitman zwinęła skarpetkę.
— Teraz możecie iść, jeśli chcecie, — rzekła, — ale właściwie to jest zupełnie zbyteczne. Moglibyście zostać tutaj, jak długo wam się podoba, a Amelja ugotowałaby wam wspaniały obiad.
— Dziękuję pani, — rzekła słabym głosem Rilla, — musimy jednak naprawdę pójść.
— Niech i tak będzie, — zgodziła się pani Matylda Pitman otwierając drzwi. — Wszystko już macie przygotowane. Kazałam Robertowi odwieźć was na stację.
Gdy odjeżdżali, Jaś posyłał wciąż jeszcze rączką całusy pani Matyldzie Pitman, a ona powiewała ku niemu swą szarą skarpetką. Robert przez całą drogę nie wypowiedział ani słowa. Gdy dojechali na stację, Rilla wysiadła i podziękowała mu grzecznie. Jedyną odpowiedzią było jakieś niewyraźne mruknięcie i Robert zaciąwszy konia, odjechał zpowrotem do domu.
— Muszę stać się na nowo dawną Rillą Blythe, — pomyślała Rilla, oddychając z ulgą. — Podczas tych ostatnich godzin byłam kimś innym, kimś pozostającym zupełnie pod wpływem tej dziwnej staruszki. Zaczynam wierzyć, że mnie zahipnotyzowała. Tę całą przygodę muszę opisać chłopcom.
W tej chwili westchnęła. Gorzkie wspomnienie wróciło i zorientowała się, że mogła pisać tylko do Jurka, Karola i Shirleya. Jim, któremu najbardziej podobałaby się pani Matylda Pitman, gdzież był teraz Jim?

ROZDZIAŁ XXVIII.
SŁÓWKO OD JIMA.
4 sierpnia, 1918.

„Dzisiaj upływa cztery lata od owej tanecznej zabawy w Latarni Morskiej — cztery lata wojny. Wydaje się, jakby to już dwanaście lat minęło. Miałam wówczas lat piętnaście, dzisiaj mam dziewiętnaście. Przypuszczałam, że te cztery lata będą jednem pasmem radości mego życia, a były one latami wojny, latami smutku i trosk, lecz trzeba ciągle mieć nadzieję, że to wszystko przetrzymamy.
„Dzisiaj przechodząc przez hall usłyszałam, jak mama z ojcem rozmawiali o mnie. Nie miałam zamiaru podsłuchiwać — słyszałam mimowoli, idąc przez hall na górę — i prawdopodobnie dlatego usłyszałam coś takiego, co się nigdy nie zdarza ludziom specjalnie podsłuchującym. Rodzice mówili dobrze o mnie. A ponieważ mówiła to mama, postanowiłam zapisać jej słowa w moim pamiętniku, aby kiedyś, gdy je czytać będę, dodały mi otuchy, aby świadczyły o tem, że jednak nie żyję na świecie bezużytecznie.
„ — Rilla wyrosła nadzwyczajnie w ciągu tych ostatnich czterech lat. Była dawniej takiem lekkomyślnem stworzeniem. Przeistoczyła się w prawdziwą kobietę i jest dla mnie pociechą. Nan i Di oddaliły się nieco ode mnie — tak rzadko przebywają w domu — lecz Rilla jest mi coraz bardziej droga. Stałyśmy się przyjaciółkami. Nie wiem, jakbym bez niej przeżyła te straszne lata, Gilbercie.
„Tak mama powiedziała, a ja odczułam zadowolenie i smutek, dumę i gorycz! Przyjemnie jest wiedzieć, że mama tak o mnie myśli, lecz właściwie nie zasłużyłam na to. Nie jestem znowu tak dobra i silna. Bywają takie chwile, kiedy jestem rozkapryszona, niecierpliwa, bezradna i zrozpaczona. To mama i Zuzanna podtrzymują całą rodzinę. Ja osobiście pomagałam niewiele.
„Ostatnie wiadomości z wojny są o wiele lepsze. Francuzi i Amerykanie ciągle odpierają Niemców. Czasami lękam się, że jest za dobrze — po czterech latach zmartwień trudno uwierzyć w szczęśliwe zakończenie.
„Radujemy się wszyscy. Zuzanna nie zdejmuje flagi, a my tylko cierpliwie czekamy. Zbyt wiele kosztowało to zwycięstwo. Całe szczęście, że te wszystkie poświęcenia nie idą na marne.
„Ani słowa nie było od Jima. Mamy wciąż nadzieję, bo cóż nam innego pozostaje? Lecz bywają takie godziny, kiedy czujemy, choć nigdy nie mówimy o tem, że ta nasza nadzieja jest niedorzecznością. Chwile takie zdarzają się coraz częściej. Może nigdy nie dowiemy się prawdy. Ta myśl jest najstraszniejsza. Dziwię się, jak Flora może przenieść to wszystko. Sądząc z jej listów, ani na chwilę nie straciła nadziei, lecz musi przeżywać również chwile zwątpienia, jak i my wszyscy“.

20 sierpnia, 1918.

„Kanadyjczycy znowu stoczyli walkę, a pan Meredith otrzymał dzisiaj depeszę, że Karol został lekko ranny i leży w szpitalu. W depeszy nie zaznaczono, jaka to była rana, jak zwykle zresztą. Wszyscy jesteśmy ogromnie niespokojni.
„Codziennie nadchodzą wiadomości o nowych zwycięstwach“.

30 sierpnia 1918.

„Państwo Meredith mieli dzisiaj list od Karola. Rana jego była „bardzo lekka“, lecz kula trafiła w prawe oko i wzrok stracił na zawsze!
„ — Jedno oko wystarczy przy zbieraniu ślimaków, — pisze wesoło Karol. A my wiemy, że mogłoby być gorzej! Mógł przecież stracić dwoje oczu! Płakałam jednak całe popołudnie po przeczytaniu listu Karola. Te jego piękne, rozmarzone, błękitne oczy!
„Jest tylko jedna pociecha, że nie wróci więcej na front. Ma przyjechać do domu, gdy tylko wyjdzie ze szpitala. Pierwszy z naszych chłopców wraca. Kiedy wróci reszta?
„Jest jeden, który nigdy nie wróci. W każdym razie nie zobaczylibyśmy go, gdyby nawet wrócił. Ale będzie tu z nami — gdy nasi kanadyjscy żołnierze powrócą, będzie cieniem wśród armji poległych. Nie zobaczymy tej armji, ale oni wszyscy będą z nami!“

1 września 1918.

„Obydwie z mamą pojechałyśmy wczoraj do Charlottetown na pokaz filmu „Serca Świata“. Zachowałam się okropnie — ojciec będzie mi dokuczał tem przez całe życie. Lecz to wszystko wydawało mi się takie rzeczywiste i tak byłam tem przejęta, że zapomniałam o całym świecie, wpatrzona w to, co się działo przed mojemi oczami. A przy samym końcu ujrzałam szalenie podniecającą scenę. Bohaterka walczyła z niemieckim żołdakiem, który chciał ją wywlec w pole. Wiedziałam, że ona ma nóż — widziałam, jak go ukryła — i nie mogłam zrozumieć, dlaczego nie użyje tego noża i nie zabije nim wroga. Myślałam, że zapomniała zupełnie o nim. I gdy najbardziej podniecająca scena nastała, straciłam zapełnię głowę. Zerwałam się na równe nogi w tej przepełnionej publicznością sali i zawołałam głośno: — Przecież pani ma nóż w pończosze!
„Zachowaniem swojem wzbudziłam ogólną sensację!
„Najzabawniejsze było to, że w owej chwili, kiedy wypowiedziałam te słowa, dziewczyna sięgnęła po nóż i zatopiła go w piersi żołnierza!
„Publiczność wybuchnęła głośnym śmiechem. Oprzytomniałam i upadłam na krzesło, straszliwie zmieszana. Mama trzęsła się ze śmiechu. Opanowała mnie złość. Dlaczego mnie mama nie przytrzymała i nie zapobiegła temu mojemu dziecinnemu wystąpieniu? Wytłumaczyła, że nie było na to czasu.
„Na szczęście w sali panowały ciemności i zdaje się, że nikt mnie nie widział. A przecież zawsze sądziłam, że jestem opanowana i dorosła! Dopiero po chwili odzyskałam zupełną równowagę“.

20 września 1918.

„Na Wschodzie Bułgarja zaproponowała pokój, a na Zachodzie wojska angielskie przerwały linje pozycji Hindenburga. Jednocześnie tutaj, w Glen St. Mary, mały Bolcio Meredith uczynił coś niezwykłego. Pani Meredith była u nas dzisiaj wieczorem, aby nam o tem opowiedzieć, a mama i ja rozpłakałyśmy się. Zuzanna zaś nie mogła nic robić w kuchni.
„Bolcio zawsze ogromnie kochał Jima i nie zapomniał o nim przez te wszystkie lata. Był tak samo do Jima przywiązany, jak Wtorek. Za każdym razem powtarzaliśmy Bolciowi, że Jim wróci. Tymczasem Bolcio był wczoraj wieczorem w sklepie Cartera Flagga i słyszał, jak jego wuj Norman oświadczył, że Jim Blythe nigdy już nie wróci i że mieszkańcy Złotego Brzegu powinni tak samo stracić nadzieję, jak on ją stracił. Po powrocie do domu Bolcio płakał przez całą noc. Rano pani Meredith dostrzegła go idącego przez podwórze z wyrazem smutku w oczach, niosącego w ramionach małego ulubionego kociaka. Zapomniała zupełnie o tem, a gdy mały wrócił z rozpaczą malującą się na twarzyczce, dostrzegła znowu, że drżał na całem ciele i oświadczył jej, że utopił Mruczusia.
— Dlaczegoś to zrobił? — zawołała pani Meredith.
— Aby Jim wreszcie wrócił, — zaszlochał Bolcio — Pomyślałem, że jeżeli poświęcę Mruczusia, to Bóg wróci nam Jima. Utopiłem go więc, ach, jaki on był silny, ale teraz na pewno Jim wróci, bo Mruczuś przecież był najdroższem stworzeniem, jakie posiadałem. Powiedziałem Panu Bogu, że chętnie oddam mu Mruczka, jeżeli uratuje Jima. Na pewno zrobi to dla mnie, prawda, mamo?
„Pani Mereditlh nie wiedziała, co ma odpowiedzieć biednemu dziecku. Nie mogła przecież zasmucić go oświadczeniem, że poświęcenie jego może się zupełnie nie przydać Jimowi. Po zastanowieniu więc rzekła, że nie należy spodziewać się powrotu Jima tak prędko, że prawdopodobnie dość dużo czasu upłynie zanim Jim wróci. A Bolcio na to:
— Nie potrwa to dłużej, jak tydzień, mamo. Ach, Mruczuś był takim ślicznym kotkiem. Tak się potrafił myć. Nie uważasz, że Bóg polubi go bardzo i odeśle nam Jima zpowrotem?
„Pan Meredith martwi się, że Bolcio zawiedzie się w swej wierze do Boga, a pani Meredith jest ogromnie zalękniona, że nadzieje synka nie zostaną spełnione. Ilekroć o tem wspomnę, zawsze mi się chce płakać. Ten czyn Bolcia był taki wspaniały, taki smutny i piękny zarazem. Biedne, kochane maleństwo! Uwielbiał swego kociaka. Jeżeli to wszystko ma pójść na marne, jak wiele ludzkich poświęceń, złamie to serce biedakowi, bo przecież jest jeszcze za mały, aby zrozumieć, że Bóg rzadko odpowiada na nasze modły i że trudno przeprowadzać z Wszechmocnym ziemskie tranzakcje“.

24 września 1918.

„Klęczałam długo przy mojem oknie — wpatrzona w księżyc i zanosiłam dziękczynne modły do Boga. Radość wczorajszego wieczoru i dzisiejszego dnia była tak wielka, że graniczyła prawie z bólem i serca nasze nie mogły jej prawie ogarnąć.
„Wczoraj wieczorem siedziałam w moim pokoju o jedenastej pisząc list do Shirleya. Wszyscy już byli w łóżkach, z wyjątkiem ojca, który jeszcze do domu nie wrócił. Usłyszałam dzwonek telefoniczny, więc pobiegłam do hallu, aby nie obudzić mamy. Była to zamiejska rozmowa i gdy się odezwałam, usłyszałam głos: — Tutaj centrala telegraficzna w Charlottetown. Jest depesza z za morza do doktora Blythe.
„Myślałam, że od Shirleya. — serce mi bić przestało — w tej samej chwili usłyszałam: — Depesza z Holandji.
„Treść depeszy brzmiała:
— W tej chwili przyjechałem. Uciekłem z Niemiec. Wszystko w porządku. List wysłany.

James Blythe.

„Nie zemdlałam i nie krzyknęłam nawet. Nie byłam zadowolona, ani zdziwiona. Zupełnie nic nie czułam. Skamieniałam, jak wówczas, kiedy dowiedziałam się, że Władek idzie na wojnę. Zawiesiłam słuchawkę i odwróciłam się. W drzwiach sypialni stała mama. Miała na sobie swoje stare różowe kimono, a włosy opadały jej na plecy w wijących się lokach, oczy jej płonęły. Wyglądała teraz, jak młoda dziewczyna.
— Wiadomość od Jima? — zapytała.
„Skąd ona mogła wiedzieć? Przecież ja ani słowa przy telefonie nie powiedziałam, oprócz: — Tak, tak, tak. — Powiada, że nie wie skąd, lecz wiedziała na pewno. Obudziła się, gdy usłyszała dzwonek i była już przekonana, że to wiadomość od Jima.
— Żyje... czuje się dobrze... jest w Holandji, — odparłam.
„Mama weszła do hallu i rzekła:
— Muszę zadzwonić do ojca. Prawdopodobnie jest w Górnem Glen.
Była zimna i spokojna, tego się nie spodziewałam. Mój spokój zniknął w tej chwili. Zbudziłam Gertrudę i Zuzannę, aby się z niemi podzielić wiadomością. Zuzanna wyszeptała: „Dzięki Bogu,“ a potem: „Czy nie mówiłam ci, że Wtorek wie najlepiej?“ Po chwili ocknęła się i rzekła: „Pójdę nadół i przygotuję herbaty“. Wstała w nocnej koszuli, aby pójść do kuchni. Zrobiła herbaty, zmusiła żeby mama i Gertruda się napiły, ja zaś pobiegłam do mego pokoju, zamknęłam drzwi na klucz, uklękłam przy oknie i płakałam, jak wówczas Gertruda, po otrzymaniu wiadomości o swym narzeczonym“.

4 października, 1918.

„Dzisiaj przyszedł list od Jima. Przybył przed sześciu godzinami i wszyscy czytali go po kilka razy. Naczelniczka poczty opowiedziała wszystkim w Glen o przybyciu listu i wszyscy przybiegli, aby usłyszeć coś o Jimie.
„Jim był ciężko ranny w udo i zabrany został do niewoli w gorączce, dzięki której nie wiedział, gdzie się znajduje. Po kilku tygodniach dopiero wrócił do przytomności i wtedy napisał do nas, lecz list nie doszedł. Traktowany był zupełnie nieźle w obozie, tylko pożywienie miał marne. Nie dostawał nic oprócz kawałka czarnego chleba, gotowanej brukwi i odrobiny zupy, a my przecież podczas tych dni zajadaliśmy najsmaczniejsze potrawy! Pisał do nas bardzo często, lecz domyślał się, że listy nie dochodziły, bo nie otrzymywał żadnej odpowiedzi. Gdy tylko wrócił do zdrowia, usiłował zbiec, lecz został schwytany i sprowadzony zpowrotem do obozu. W miesiąc później przedsięwziął wraz z jednym ze swych kolegów nową ucieczkę i tym razem udało im się dotrzeć do Holandji.
„Nie może jeszcze tak prędko wrócić do domu. Nie czuje się tak dobrze, jak pisał w depeszy, gdyż rana nie jest zupełnie zagojona i musi pozostać jeszcze w Anglji w szpitalu, aby się zupełnie wyleczyć. Twierdzi jednak, że będzie się czuł zupełnie dobrze, a my wiemy, że żyje, że wróci kiedyś i to nam wystarcza!
„Dzisiaj również otrzymałam list od Jima Andersona. Ożenił się z Angielką, dostał zwolnienie i wraca do Kanady wraz ze swą żoną. Nie wiem, czy się mam cieszyć, czy martwić. Zależy to od tego, jakim typem kobiety jest żona Jima Andersona. Otrzymałam jeszcze jeden list, tajemniczy nieco. Pisany jest przez jednego z adwokatów z Charlottetown, adwokat ten pragnie zobaczyć się ze mną w sprawie związanej z majątkiem „nieboszczki pani Matyldy Pitman“.
„Czytałam wzmiankę o nagłej śmierci pani Pitman w „Przedsięwzięciach“ przed kilku tygodniami. Ciekawa jestem, czy to ma coś wspólnego z Jasiem“.


5 października 1918.

„Byłam dzisiaj rano w mieście i odbyłam konferencję z adwokatem pani Pitman, szczupłym małym człowieczkiem, który mówił o swej klientce z takim szacunkiem, iż domyśliłam się, że musiał tak samo być pod jej wpływem, jak Robert i Amelja. Na krótko przed śmiercią spisała nowy testament. Posiadała trzysta tysięcy dolarów i całą tę sumę zapisała Amelji Chapley. Lecz pozostawiła również pięć tysięcy dla mnie na wychowanie Jasia. Procenty z tej sumy miały być przeznaczone na jego wykształcenie, a cała suma miała zostać wypłacona w dwudziestą rocznicę jego urodzin. Naprawdę Jaś urodził się w czepku. Ja go wyratowałam z rąk okropnej pani Conover, Mary Vance uratowała go od śmierci, a nawet Opatrzność czuwała nad nim, gdy wypadł z pociągu. Teraz miał być spadkobiercą dość pokaźnej sumki. Widocznie, jak twierdziła pani Matylda Pitman i jak ja zawsze uważałam, Jaś nie jest przeciętnem dzieckiem i Opatrzność zawsze nad nim czuwać będzie.
„W każdym razie jest zabezpieczony i Jim Anderson będzie mógł przyzwoicie go wychować. Jeżeli tylko ta angielska macocha okaże się dobrą kobietą, będę już zupełnie spokojna o przyszłość mego wojennego dziecka.
„Ciekawa jestem, co Robert i Amelja o tem myślą. Z pewnością teraz będą zabijać gwoździami okna, ile razy na dłużej wyjdą z domu!“


ROZDZIAŁ XXIX.
ZWYCIĘSTWO!

— Dzień „szalejącego wiatru i zdradzieckich chmur“, — mówiła Rilla pewnego niedzielnego popołudnia, a było to 6 października. Na dworze panował taki chłód, że rozpalono ogień na kominku w jadalni i wesołe płomienie rzucały refleksy po ścianach. — Przypomina raczej listopad, niż październik, a listopad to taki brzydki miesiąc.
W pokoju znajdowała się kuzynka Zofja, która przebaczyła już Zuzannie, oraz pani Marcinowa Clow, która tym razem nie złożyła niedzielnej wizyty, lecz wpadła na chwilę, aby pożyczyć trochę lekarstwa na reumatyzm, co przecież było tańsze, niż lekarstwo zapisane przez doktora.
— Obawiam się, że będziemy mieli ostrą zimę, — prorokowała kuzynka Zofja. — Krety pobudowały sobie kryjówki dokoła stawu, a to jest najlepszy znak ostrej zimy. Boże, jak to dziecko wyrosło! — Kuzynka Zofja westchnęła, jakby była bardzo nieszczęśliwa z tego powodu. — Kiedy się spodziewasz przyjazdu ojca?
— W przyszłym tygodniu, — odparła Rilla.
— Mam nadzieję, że macocha nie będzie maltretować biedactwa, — westchnęła kuzynka Zofja, — ale mam pewne wątpliwości. W każdym razie odczuje chłopak różnicę między tym domem i tamtym. Zepsułaś go strasznie, Rillo.
Rillla uśmiechnęła się i przylgnęła policzkiem do loków Jasia. Wiedziała, że grzeczny, rozkoszny mały Jaś nie był zepsuty. Mimo to jednak w sercu jej panował niepokój. Sama także często myślała o nowej pani Anderson i zastanawiała się do jakiego typu kobiet należała ta Jasia macocha.
— Nie mogę przecież oddać Jasia kobiecie, która nie będzie go kochać, — buntowała się w duszy.
— Mam wrażenie, że deszcz zacznie padać, — rzekła kuzynka Zofja. — Mieliśmy już strasznie dużo deszczu tej jesieni. Dla starszych ludzi takie pogody są prawdziwem zabójstwem. Za moich młodych lat tak nie bywało. Przeważnie październik był bardzo pogodny. Czasy się zmieniają i klimat się zmienił.
Przemowę kuzynki Zofji przerwał dzwonek telefonu. Pobiegła do hallu Gertruda Oliver:
— Tak. Co? Co takiego? Czy to możliwe? Czy to urzędowo sprawdzone? Dziękuję, dziękuję.
Wróciła do pokoju z płonącym wzrokiem i zarumienioną twarzą. W tej samej chwili z poza chmur wyjrzało słońce i złociste promienie wniknęły przez okno. Oświetliły one twarz Gertrudy, która wyglądała teraz, jak kapłanka przynosząca jakąś wieść, mistyczną.
— Niemcy i Austrja proponują pokój, — rzekła.
Rilla oszalała na kilka minut. Zerwała się i poczęła tańczyć po pokoju, klaszcząc w dłonie, śmiejąc się i płacząc.
— Usiądź, moje dziecko, — rzekła pani Clow, która nigdy nie podniecała się niczem i ominęła wszelkie zmartwienie w swej długiej wędrówce życia.
— Ach — wołała Rilla. — Dość długo chodziłam w rozpaczy i lęku po tym pokoju. Niechaj teraz potańczę z radości. Warto było przetrwać te długie okropne lata, aby doczekać tej chwili i ujrzeć ją. Zuzanno, wywieś flagę, musimy roztelefonować tę wiadomość po całem Glen.
— Czy będziemy mieli teraz tyle cukru, ile zechcemy? — zapytał nagle Jaś.
Popołudnie to było niezapomniane. Gdy wiadomość rozprzestrzeniła się po Glen, ludzie biegali w podnieceniu po całej wsi i zaglądali nawet na Złoty Brzeg. Przyszli Meredithowie, zostali na kolacji, wszyscy mówili, a nikt nie słuchał. Kuzynka Zofja usiłowała protestować, że Niemcom i Austrji nie można ufać, że to pewno plotka, lecz nikt nie zwracał na jej słowa najmniejszej uwagi.
— Ta niedziela jest nagrodą za to wszystko, co przeżyliśmy w marcu, — mówiła Zuzanna.
— Lękam się, — dowodziła sennie Gertruda, zwracając się do Rilli, — życie stanie się monotonne, gdy pokój zapanuje. Po tych czterech latach niepokojów, naprężenia nerwów i oczekiwania zwycięstwa, wszystko będzie teraz nieciekawe. Nie będziemy już oczekiwali każdego przybycia poczty.
— Jeszcze teraz dosyć nałykamy się strachu, — odparła Rilla. — Pokój nie zapanuje w ciągu najbliższych tygodni, a podczas tych tygodni mogą się stać najokropniejsze rzeczy. Podniecenie moje minęło. Zwyciężyliśmy, ale za to zwycięstwo zapłaciliśmy drogo!
— Niema zbyt wysokiej ceny za swobodę, — rzekła Gertruda. — Uważasz, że cena ta była za wysoka, Rillo?
— Nie, — wyszeptała Rilla z zapartym oddechem. Widziała teraz oczami wyobraźni mały krzyż na polach walki we Francji. — Nie, jeżeli ci, co żyją będą godni tego, jeżeli zachowają wiarę.
— Zachowamy wiarę, — odrzekła Gertruda. Nagle podniosła się z krzesła. Cisza zaległa przy stole, a Gertruda Oliver zaczęła recytować sławny wiersz Władka: „Kobziarz“. Gdy skończyła, pan Meredith wstał i podniósł szklankę.
— Wypijmy, — rzekł, — za milczącą armję, za chłopców, którzy polegli w myśl słów Kobziarza. „Za nasze jutro — oddali dzisiaj! Oto jest ich zwycięstwo!“

ROZDZIAŁ XXX.
MR. HYDE I ZUZANNA.

Na początku listopada Jaś opuścił Złoty Brzeg. Rilla żegnała go ze łzami, lecz z lekkiem sercem. Pani Jimowa Andersonowa numer drugi była tak miłą kobietą, że należało zazdrościć szczęścia Jasiowi. Miała rumianą twarzyczkę i błękitne śliczne oczy. Rilla z pierwszego wejrzenia przekonała się, że może jej zaufać Jasia.
— Ogromnie, lubię dzieci, panienko, — rzekła serdecznie. — Jestem do nich przyzwyczajona. Zostawiłam w Anglji sześcioro rodzeństwa. Jaś jest strasznie miłem dzieckiem i trzeba przyznać że wychowała go pani doskonale. Będę go kochała, jak swoje własne dziecko, panienko. Postaram się dać mu jakiś prawy kierunek. Wynajęliśmy małą farmę tuż za wsią i mamy zamiar się na niej osiedlić. Jim chciał zostać w Anglji, ale ja powiedziałam: „nie“. Chciałam poznać nowy kraj, a wiedziałam, że Kanada mi się spodoba.
— Jestem ogromnie zadowolona, że zamieszkacie państwo wpobliżu. Pozwoli pani Jasiowi przychodzić do mnie, prawda? Bardzo jestem do niego przywiązana.
— Nic dziwnego, panienko, rzadko kiedy widzi się milsze dziecko. Obydwoje z Jimem zachowamy dla pani wdzięczność aż od śmierci. Jaś może przychodzić do pani, kiedy zechce i chętnie przyjmę pani radę w kwestji dalszego jego wychowania. Jest on przecież prawie pani dzieckiem, jeśli tak można powiedzieć i postaram się, żeby pani miała z niego pociechę.
Tak więc Jaś odjechał ze swą niebieską wazą, chociaż nie w niej. Potem nadeszła wiadomość o zawieszeniu broni i całe Glen St. Mary omal nie oszalało. Tej nocy we wsi rozpalono wielkie ognisko, na którem spłonął manekin Kaisera. Chłopcy ze wsi rybackiej zapalili pochodnie na szczytach pagórków i łuna rozgorzała na przestrzeni kilku mil. Na Złotym Brzegu Rilla wbiegła ze śmiechem do swego pokoju.
— Teraz uczynię coś prawdziwie kobiecego[3], — zawołała, wyciągając z pudła swój zielony aksamitny kapelusz. — Podrę mój kapelusz na strzępki i przysięgam, że nigdy więcej nie kupię sobie zielonego.
— W każdym razie dotrzymałaś swego przyrzeczenia, — zaśmiała się panna Oliver.
— Przyznaję, że wybór mój wtedy był nadzwyczajny, — odparła Rilla wesoło. — Trzeba teraz pokazać ten kapelusz mamie. Nauczył mnie on jednak cierpliwości. Ach, panno Gertrudo, czuję się na nowo młodą, frywolną i głupią. Czy powiedziałam kiedyś, że listopad jest brzydkim miesiącem? Uważam, że jest najpiękniejszy w całym roku. Proszę posłuchać dźwięku dzwoneczków w Dolinie Tęczy! Nigdy nie słyszałam, żeby dzwoniły tak wyraziście. Wydzwaniają pokój, nowe szczęście i to wszystko dobre, kochane, co było dawniej i co wraca do nas. Nie postradałam zmysłów, panno Gertrudo. Cały świat dzisiaj szaleje z radości. Wkrótce wszystko się ułoży, zachowamy wiarę i rozpoczniemy budować nasz nowy świat. Ale niech pani pozwoli, abym dzisiaj szalała i radowała się.
W tej chwili Zuzanna weszła do pokoju z wyrazem zadowolenia na twarzy.
— Mr. Hyde zginął, — oznajmiła.
— Zginął! Czy chcesz powiedzieć Zuzanno, że nie żyje?
— Nie, pani doktorowo, ta bestja na pewno żyje. Ale nigdy go już więcej nie zobaczymy, jestem pewna.
— Nie bądź taka tajemnicza, Zuzanno. Co mu się stało?
— Otóż, pani doktorowo, siedział na schodach po południu. Było to zaraz potem, kiedy nadeszła wiadomość o zawieszeniu broni i wyglądał jeszcze bardziej po warjacku, niż zwykle. Mogę pani przysiąc, że ten kot był wcielonym djabłem. Nagle, pani doktorowo, zjawił się Bolcio Meredith na swych szczudłach. Nauczył się już chodzić na szczudłach wspaniale. Mr. Hyde spojrzał na niego i jednym skokiem wypadł za parkan. Potem biegł przez pola z przytulonemi uszami. Nigdy pani chyba nie widziała podobnie wyglądającej bestji pani doktorowo. Od tej chwili nie wrócił.
— O, na pewno wróci, Zuzanno. Poprostu przeląkł się Bolcia.
— Zobaczymy, pani doktorowo, zobaczymy. Proszę nie zapominać, że zawieszenie broni zostało podpisane. Aha, przypomniałam sobie, że Księżycowy Brodacz dostał ataku paraliżu zeszłej nocy. Nie chcę mówić, że dotknęła go sprawiedliwość, bo nie wolno mi wtrącać się w wyroki Wszechmocnego, ale każdy może mieć przecież swoje zdanie. Ani o Księżycowym Brodaczu, ani o Mr. Hyde nie będziemy już słyszeli w Glen. St. Mary, pani doktorowo, mogę pani zaręczyć.
O Mr. Hyde istotnie nie słyszano nic więcej. Może to przestrach trzymał go zdaleka od mieszkańców Złotego Brzegu, a może zginął gdzieś wśród lasów, czy pól. Wszyscy tak myśleli z wyjątkiem Zuzanny, która twierdziła, że Mr. Hyde „wrócił na właściwe miejsce“. Rilla żałowała go, bo bardzo lubiła tego kociaka we wszystkich jego nastrojach, zarówno w nastroju Mr. Hyde, jak i w nastroju dr. Jekylla.
— A teraz, pani doktorowo, — mówiła Zuzanna, — ponieważ sprzątanie jesienne już minęło i wszystkie jarzyny z ogrodu spoczywają w piwnicy, zamierzam odbyć miodowy miesiąc i zażyć zupełnego spokoju.
— Miodowy miesiąc, Zuzanno?
— Tak, pani doktorowo, miodowy miesiąc, — powtórzyła Zuzanna. — Prawdopodobnie nigdy nie będę miała męża, lecz miodowy miesiąc muszę przepędzić. Pojadę do Charlottetown w odwiedziny do mego żonatego brata i jego rodziny. Żona jego chorowała przez całą jesień i nikt nie wie, czy umarła, czy jeszcze żyje. Nie zwykła nikomu zwierzać się ze swych zamiarów. Prawdopodobnie z tego powodu nie cieszyła się sympatją w naszej rodzinie. Uważam jednak, że powinnam ją odwiedzić. Nie byłam w mieście od dwudziestu lat, a uważam, że powinnam zobaczyć jakiś film, o których tyle mówią dokoła. Proszę nie myśleć, że wyjadę na długo, pani doktorowo. Chciałabym posiedzieć tam ze dwa tygodnie, jeżeli pani pozwoli.
— Stanowczo zasłużyłaś na urlop, Zuzanno. Wyjedź na miesiąc, na prawdziwy miesiąc miodowy.
— Nie, pani doktorowo, dwa tygodnie zupełnie mi wystarczy. Zresztą muszę być w domu chociażby na trzy tygodnie przed świętami, aby móc przygotować wszystko. W tym roku będziemy mieli prawdziwe Boże Narodzenie, pani doktorowo. Czy można mieć nadzieję, że nasi chłopcy na święta będą już w domu?
— Nie, sądzę, że nie. Zuzanno. Jim i Shirley piszą, że prawdopodobnie nie wrócą do domu przed wiosną, a Shirley może dopiero ukaże się latem. Przyjedzie jednak do domu Karol Meredith, przyjadą Nan i Di. Będziemy mieli prawdziwą uroczystość. Postawimy krzesła dla wszystkich, jak w pierwszym roku wojny, tak, dla wszystkich, bo mój drogi chłopiec, którego krzesło zawsze będzie puste, duchem pozostanie między nami.
— O nim nigdy nie zapomnę, pani doktorowo, — rzekła Zuzanna ocierając oczy i zabierając się do pakowania swych rzeczy przed wyjazdem na swój miodowy miesiąc.

ROZDZIAŁ XXXI.
„RILLA MA RILLA“.

Karol Meredith i Miller Douglas wrócili do domu przed samem Bożem Narodzeniem i całe Glen St. Mary witało ich na dworcu z orkiestrą sprowadzoną z Lowbridge, nie szczędząc również uroczystych przemówień. Miller był wesoły mimo swej sztucznej nogi. Rozrósł się i spoważniał, a jego order Waleczności, który nosił na piersiach, skłonił pannę Kornelję do szybkiej zgody, aby odbyły się zaręczyny Millera z Mary.
Jurek Meredith i Józio Milgrave wrócili w styczniu. Pewnego wiosennego dnia, gdy rozkwitły narcyze w ogródku na Złotym Brzegu, a wąwozy Doliny Tęczy usiane były fiołkami, osobowy pociąg popołudniowy zatrzymał się na stacji w Glen. Rzadko kiedy przyjeżdżał ktoś do Glen tym pociągiem, to też nikogo nie było na peronie, oprócz zawiadowcy i małego psa, który od czterech i pół lat wychodził na każdy pociąg zatrzymujący się w Glen St. Mary. Tysiące pociągów widział już Wtorek, lecz nie ujrzał dotychczas młodzieńca, którego oczekiwał. Mimo to Wtorek czekał cierpliwie, a w oczach jego wciąż płonęła nadzieja. Może serce chwilami ściskało mu się bólem. Był stary i zreumatyzowany. Gdy wracał za każdym razem do swej budy, wlókł się prawie z łbem opuszczonym ku dołowi i oczami przymkniętemi.
Jeden tylko pasażer wysiadł z popołudniowego pociągu, a był nim wysoki młodzieniec w mundurze porucznika, opierający się na kuli. Miał opaloną twarz i kilka srebrnych włosów na skroniach. Nowy zawiadowca stacji spojrzał na pasażera z niepokojem. Przyzwyczajony był do tego, że wszyscy pasażerowie w wojskowych mundurach wysiadający z pociągów, witani byli przez tłum oczekujących na stacji. Tego pasażera nikt nie witał. Zawiadowca zainteresował się bardzo młodzieńcem.
Coś, jak wielka piłka przemknęło przez peron. Wtorek był stary? Wtorek był zreumatyzowany? Wtorek ledwo się poruszał? To niemożliwe. Wtorek był młodem szczenięciem, skaczącem i skomlącem wesoło.
Rzucił się teraz na wysokiego żołnierza z głośnem szczekaniem i skoczył mu na piersi. Usiłował wspiąć się wyżej w szalonej radości, która zdawała się rozdzierać jego małe ciało na strzępki. Lizał buty przybyłego porucznika, który z uśmiechem na ustach i łzami w oczach chwycił w ramiona Wtorka, przycisnął go mocno do piersi i serdecznie ucałował.
Zawiadowca stacji znał historję psa Wtorka. Zrozumiał teraz, kim był ów powracający żołnierz.
Długa udręka Wtorka skończyła się wreszcie. Jim Blythe wrócił do domu.
„Jesteśmy wszyscy bardzo szczęśliwi, smutni i pełni wdzięczności“, pisała Rilla w swoim pamiętniku w tydzień potem, — chociaż Zuzanna nie otrząsnęła się i nigdy nie otrząśnie z pierwszego wrażenia, jakiego doznała, gdy ujrzała Jima wchodzącego do domu wieczorem. Nigdy nie zapomnę, jak wyglądała wówczas, jak biegała nieprzytomnie z kuchni do piwnicy, znosząc do jadalni najlepsze rzeczy. Nikt z nas prawie nie zwracał na jedzenie uwagi, nikt z nas nie mógł nic przełknąć. Pożywieniem i napojem był widok Jima. Mama nie spuszczała zeń oka, jakby się lękała, że gotów jej zniknąć znowu. Jak przyjemnie pomyśleć, że w domu jest Jim i Wtorek. Wtorek nie odstępuje Jima ani na chwilę, sypia pod jego łóżkiem, towarzyszy mu zawsze przy jedzeniu. Nawet w niedzielę poszedł za nim do kościoła i wszedł do ławki, gdzie zasnął u stóp Jima. Wśród nabożeństwa obudził się i szczeknął kilka razy. Nie chciał się uspokoić, dopóki Jim nie wziął go na ręce. Nikt z obecnych jednak nie rozgniewał się, a pan Meredith po skończonem nabożeństwie podszedł i serdecznie poklepał Wtorka.
— Wiara i przywiązanie są największym skarbem w życiu. Przywiązanie psa jest również skarbem, Jim.
„Pewnego wieczoru, gdy rozmawiałam z Jimem w Dolinie Tęczy, zapytałam go, czy uczuwał kiedyś strach na froncie.
„Jim zaśmiał się.
— „Strach! Bardzo często byłem przerażony, śmiertelnie przerażony, ja, co śmiałem się zawsze z Władka. Czy wiesz, że Władek nie odczuwał nigdy strachu na wojnie. Rzeczywistość nie przerażała go, tylko lękał się imaginacji. Pułkownik jego powiedział mi, że Władek był najodważniejszym żołnierzem w pułku. Rillo, dopóki nie wróciłem do domu, nie wierzyłem, że Władek nie żyje. Nie masz pojęcia, jak mi go brak teraz. Wy wszyscy przyzwyczailiście się do tej myśli, a dla mnie jest ona całkiem nowa. Wychowaliśmy się razem i byliśmy serdecznymi przyjaciółmi, a teraz w tej starej dolinie, którą tak kochaliśmy obydwaj, będąc jeszcze dziećmi, przypomniałem sobie, że go już więcej nie ujrzę.
„Jim wraca do uniwersytetu jesienią, jak również Jurek i Karol. Przypuszczam, że Shirley także wróci. Ma przyjechać do domu w lipcu. Nan i Di będą na nowo nauczycielkami. Florka ma wrócić dopiero we wrześniu. Sądzę, że także zostanie nauczycielką, bo ślub jej z Jimem ma się odbyć dopiero wówczas, gdy Jim ukończy medycynę. Una Meredith postanowiła skończyć kursy gospodarstwa w Kingsport, a Gertruda wkrótce wychodzi za swego majora i jest „bezwstydnie szczęśliwa“, jak sama twierdzi“.
Rilla zamknęła swój pamiętnik z głębokiem westchnieniem. Nie czuła się teraz na siłach zachowania wiary. Wszyscy ułożyli sobie jakoś życie, oprócz niej. Była samotna, straszliwie samotna. Jim wrócił wprawdzie, ale nie był to ten jej ukochany brat, który odszedł wroku 1914, należał teraz w zupełności do Flory. Władek nigdy nie wróci. Nie miała nawet przy sobie Jasia. Cały świat wydał jej się nagle pusty, obszerny i pusty od wczorajszego dnia, kiedy wyczytała w dzienniku Montrealskim komunikat o żołnierzach, którzy wrócili w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Między innemi było tam nazwisko kapitana Krzysztofa Forda.
Więc Krzyś był w domu i nie pisał nawet do niej o swoim powrocie. Był w Kanadzie od dwóch tygodni, a ona nie otrzymała od niego ani słowa. Oczywiście zapomniał, jeżeli było o czem zapomnieć, o uścisku ręki, o pocałunku, o spojrzeniu, o owem przyrzeczeniu, które mu dała. Wszystko to było absurdem, była głupią, romantyczną, niedoświadczoną gąską. W przyszłości będzie mądrzejsza, mądrzejsza i bardziej dyskretna. Będzie inaczej patrzała na mężczyzn.
— Może lepiej byłoby, gdybym pojechała z Uną na kursy gospodarstwa, — pomyślała, stojąc przy oknie i spoglądając w stronę Doliny Tęczy.
Zadźwięczał dzwonek u drzwi. Rilla skierowała się ku schodom. Musi drzwi otworzyć, bo nikogo w domu niema. Niechętnie pomyślała o czyjejśkolwiek wizycie. Zeszła na dół wolnym krokiem i otworzyła drzwi.
Na progu stał wysoki młodzieniec w uniformie, o czarnych oczach, czarnych włosach i małej, prawie nieznacznej, bliźnie na policzku. Rilla patrzyła nań przez chwilę. Któż to był?
W twarzy tej było coś dziwnie znajomego, ale do kogo należała ta twarz?
— Rilla ma Rilla, — rzekł żołnierz.
— Krzyś, — wyszeptała Rilla. Oczywiście, to był Krzyś, lecz wyglądał o wiele poważniej, był zmieniony i ta blizna na twarzy!
Ujął jej dłoń i spojrzał w oczy. A w niej zbudziła się dawna Rilla z przed czterech lat. On jednak zamiast drobnego podlotka zastał dorosłą kobietę, o pięknych oczach, wyraźnie zarysowanych ustach i zarumienionych policzkach. Kobietę piękną i pożądaną, ideał swoich snów.
— Czy to Rilla ma Rilla? — zapytał z naciskiem.
Dreszcz przeniknął Rillę od stóp do głowy. Radość, szczęście, smutek, lęk, wszystkie te uczucia, które dręczyły jej serce od tylu lat, odezwały się na nowo. Chciała mówić, lecz nie mogła wydobyć głosu. A po chwili:
— Tak, — odparła, sepleniąc.

Koniec.






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błędne tłumaczenie z angielskiego: I do hope the French have hung onto the Crow's Wood today — "Mam nadzieję, że Francuzi utrzymali dzisiaj Kruczy Las". Angielską wersję książki można znaleźć tutaj
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; poprawiono na podstawie wyd. 5 „Nasza Księgarnia” Warszawa 1989 w tłumaczeniu Janiny Zawiszy-Krasuckiej.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błędne tłumaczenie z angielskiego: Now I'm going to do a most unladylike and inexcusable thing — "Teraz zrobię coś, co damie nie przystoi". Angielską wersję książki można znaleźć tutaj





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.