<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Risztau
Pochodzenie Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Wyjazd odłożyli do dnia następnego, gdyż mieli sprawunki do załatwienia w miasteczku i chcieli zasięgnąć szczegółowych wiadomości co do drogi i miejsca wypadku. Szczęśliwym trafem, na samym wjeździe do miasta spotkali „kolegę z przyrody“, który właśnie wybierał się do nich, a o wszystkim wiedział z pierwszej ręki.
— Zasypało zupełnie, do samego szczytu! Niema nadziei! Pomocnik już pojechał. Chciałem się z nim zabrać i konia już dostałem, ale nim znalazłem siodło — wyjechali... A wy dokąd?
— I my też tam.
— I panna Helena?
— Jak pan widzi.
Student dziwnym spojrzeniem obrzucił postać dziewczyny, śmiało i swobodnie siedzącej po męsku na siodle. Ona patrzała na góry i nie zdawała się słyszeć, co mówią.
— A więc zaczekacie? Ja będę gotów natychmiast... Mam już wszystko!
— Widzi pan, my może pojedziemy dalej...
— Do niego? Ależ to świetnie... I ja z wami, rozumie się!... Wziąć broń, sucharów i co jeszcze?...
Jurek nie śpieszył się z odpowiedzią.
— Dobrze, weźmiemy pana — rzekł nakoniec. — Niech pan zabierze tylko broń i burkę... Mamy tyle, że wystarczy i dla pana...
Niebardzo on lubił tego gadatliwego młodzieńca, ale przyszło mu na myśl, że może trzeba będzie zostawić Helenę gdzie po drodze w aule, a wówczas „kolega“ przyda się jako niezbędny jej towarzysz.
W godzinę później już wjeżdżali na brzeg morza i ruszyli wzdłuż zatoki.
Słońce dogrzewało już mocno, droga była nużąca dla jeźdźców i dla koni, których kopyta tonęły z głuchym chrzęstem w gruboziarnistym, żwirowatym piasku. Biedne zwierzęta potykały się co chwila o większe, z wierzchu zawiane bryły kamieni. Pomimo zupełnej ciszy i pogodnego błękitu nieba, morze rozkołysane rzucało się i ryczało jak żywy potwór. Ten straszny łoskot i ruch, na pozór samowolny, działały jak czar, jak narkotyk. Spokój i siła wracały zwolna do zmęczonej duszy Heleny, zasłuchanej w potężny głos fal, miarowy, nie pozwalający rozmyślać. Z ciekawością szła wzrokiem za olbrzymiemi wałami, jak wzdymając się rosły, zbliżały się do ziemi, wciągając w siebie szkliste podbrzusza aż do samego dna, do piachów ławic i głazów, z rechotaniem osuwających się w rozwarte gardziele wody. A każdy bałwan w ostatniej chwili zwijał się, zarzucał czub na czoło, ociekające pianą, i stawał się podobny do ogromnej, rozwartej, kudłatej paszczęki potwora, z grzmotem walącej o brzeg. Helena czuła dziwną ulgę i dumę, gdy następnie rozszalałe wody, płytko rozlane i rozbite, pokornie lizały kopyta jej konia; a w dali nowe rosły i zbliżały się fale... Wobec tej nieubłaganej, zimnej potęgi, zielona fala gór, przysłoniona mgłą lekką i aksamitną, wydawała jej się dobrą, nieledwie przyjazną.
Jurek patrzał także na morze, ale jego zajmowały przedewszystkim siwe chmury, przyćmiewające słońce. Wiatr niósł je na góry, więc bał się deszczu. Wkrótce morze pociemniało; na jego powierzchni zakipiała rdzawa piana; przesycone elektrycznością powietrze dusiło podróżnych; stronami deszcz rozwiesił na widnokręgu swoje czarne smugi, a błyskawice coraz przelatywały po niebie. Morze ciemniało i coraz potężniejszym odzywało się rykiem. Wichry, kręcące na nim trąby, wściekle uderzyły o brzeg, obrzuciły jadących piaskiem i kamykami, konie opuściły łby i zaczęły chrapać, zaświstały zręby skał, jęknęły doliny i lasy, zafalowały z łoskotem morza.
Podróżni byli radzi, że, okrążywszy cypel, znaleźli się w dolinie rzeki Czemcziri, do której wpadał Uruch. Kolega z przyrody miał nawet nadzieję, że się przed ulewą schronią pod które drzewo, ale lało już na dobre, drogą płynęły mętne burzliwe strumienie, konie ślizgały się, deszcz zalewał im oczy; las po obu stronach dudnił jak stos pustych beczek, a oni wciąż jechali. Wówczas zrozumiał, że „to nie na żarty“, i stał się niezmiernie wesoły. Nucił, gwizdał, nie chciał włożyć burki, naśladując Jurka, który swoją oddał Helenie i jechał pod nawałnicą, ociekający wodą, smukły jak posąg w pracowni rzeźbiarza, pokryty mokremi płachtami. Lało jak z cebra, coraz rzęsiściej, coraz gwałtowniej. Woda zaczęła płynąć strumykiem z każdej fałdy jeźdźców, z każdego rogu ich odzieży, kapać z włosów końskich. Szczęściem, deszcz był ciepły i wiatr ciepły, choć gwałtowny; straszyły ich tylko częste błyskawice, od szczytu do szczytu gór zapalające ciemne, skłębione niebiosa i na mgnienie oka ukazujące najmniejszy kamyk na ziemi, najmniejszą trawkę, listki roślin, dygoczących od burzy. Po błyskawicy następował grzmot piekielny, powtarzany przez miljony ech; potym znowu spadała na oczy szara „czadra“ dżdżu, a z łoskotu wypływał monotonny jęk dębów przydrożnych, bitych, szarpanych przez wicher...
Tak jechali godzin kilka szeroką, słabo porosłą, do stepu podobną doliną, kierując się od błyskawicy do błyskawicy więcej instynktem, niż wzrokiem. Stopniowo góry zaczęły się zwężać i w mglistym ich pasmie wyraźnie jasna zarysowywała się szczerba. Były to słynne wrota „Djabelskiego wąwozu“, jednego z tych, które pochłonęły wiele krwi w różnych wojnach Kaukazu. Strzegły ich dwa czarne, poszarpane urwiska z nurzającemi się w chmurach wierzchami; dołem płynęły brudno-żółte tumany, jak gdyby pod niemi paliło się wielkie, smolne ognisko. Wnosić można było po pędzie i kotłowaniu się obłoków, jaki tam dął wicher. Kiedyniekiedy piorun spadał krwawą wstęgą, wszystko rozbijał, roztrącał i na mgnienie oka oświetlał ostre złomy i nagie wiszary w głębi.
Przed wrotami wypoczęli chwilkę w nędznym, ciemnym „duchanie“. Kazali dać sobie butelkę czerwonego wina i bryłkę osetyńskiego sera, a koniom siana. Jurek wytarł je słomą i wprowadził pod dach. Stojący za szynkwasem Czerkies z kindżałem za pasem dał im do zrozumienia, że się domyśla, kto są i dokąd jadą. Niewielu rosyjskiemi słowami, wśród których „siedzi“ główną odgrywało rolę, usiłował wyrazić swoje dla Wichlickiego współczucie, upewniając jednocześnie, że nie żyje. Helena próbowała dowiedzieć się od niego, czy wysoko, w górach, taka sama szaleje burza; ale on powtarzał wciąż swoje, niecierpliwie przebierał palcami; nakoniec umilkł, zaczerwienił się i przykro zaśmiał, pokazując szereg żółtych, ostrych zębów.
— Niech pani da pokój, bo jeszcze panią pchnie nożem — ostrzegał „kolega z przyrody“.
Nawałnica zaczynała przechodzić, więc Jurek naglił do drogi, gdyż w „Djabelskim wąwozie“ nie było nic prócz głazów; gdyby ich tam noc zaskoczyła, nie mieliby nawet z czego ognia rozniecić. Wjechali niby w ogromny korytarz, pokryty chmurami. Mgły włókniste, podobne do siwych mchów lub pajęczyn, wieszały się i pełzały po czarnych, prostopadłych skałach. Deszcz mżył drobny, zimny, przejmujący, a huk oddalającej się szczytami burzy słabym dźwiękiem przebijał się przez tumany i wściekły tętent pędzącej środkiem rzeki. Tam, zdawało się, nie woda płynie, lecz przewalają się rudo-siwe, żelaziste wściekłe kołtuny, rozczesane na poczwarne zwoje stalowych nici i pianę przez złomy dna i boków. Ryk, świst, wycie — wszystkie głosy szaleństwa, rozpaczy i śmierci składały się na ich piekielny śpiew.
Słychać było, jak w głębi wód toczą się ogromne kamienie, a wszystko w łożysku i obok ruszało się i drżało. Drżenie to odczuwali nawet jeźdźcy: udzielało się im ono przez nogi koni, stąpających jak po szkle po oślizgłych głazach drożyny, wijącej się wzdłuż brzegów. Drożyna wybiegała czasami na sam zrąb, lizany i bity przez fale; wówczas Helena z zabobonną trwogą odwracała oczy, gdyż ogarniało ją nieprzeparte pragnienie spiąć wierzchowca i rzucić się z nim w ten ryczący chaos, w te sploty wężowe. Ale rozumny, górski konik wzmachem głowy wyciągał z jej rąk cugle i szedł, węsząc drogę, baczny i pewien siebie, wśród ostrych płyt i odłamów. A jednak jeździli tędy nawet na kołach! Miejscami mijali leżące pogruchotane osie, ułamki kół; spotkali nawet ciężką skrzypiącą arbę, zaprzężoną w czarne bawoły, oślizgłe od deszczu, jak wodne szczury. Krajowiec w wyrudziałej burce i brudnej baraniej czapce siedział na dyszlu jarzma, prawie na ogonie zwierząt, i poganiał je krótkim, ostrym prętem. W pudle arby leżały worki i siedziały pod ogromnym parasolem otulone w „czadry“ kobiety. Spotkali się na tak wązkim przyczółku skały, że nasi jeźdźcy musieli się cofnąć i zjechać na bok, aby ich przepuścić. Krajowcy wiedzieli widocznie, z kim się spotkali, gdyż woźnica kiwnął im głową, a jego towarzyszki cały czas nie spuszczały z nich oczu, połyskujących tajemniczo przez szpary w zasłonach. Jedna z nich obróciła nawet głowę i niespodzianie odsunęła tkaninę. Kolega z przyrody, który jechał ostatni, ujrzał z zachwytem smukłą, urodziwą twarzyczkę, filuternie uśmiechniętą, i czarne, ogniste oczy. Trwało to jedno mgnienie oka, poczym zasłona spadła znowu, a na „arbie“ siedziały skromnie dalej białe, tajemnicze poczwarki kobiet pod ogromnym parasolem, za szerokiemi plecami oszukanego, ale pewnego siebie mężczyzny.
Deszcz ustał, chmury rozproszyły się; przez niewidzialne ich szczeliny przekradły się do wąwozu czerwone promienie zachodu i spoczęły na zrębach urwisk. Dolina rozszerzała się u wejścia do gardzieli łączącego się z nią poprzecznego wądołu; na przeciwnym jej brzegu, mniej spadzistym, gdzieniegdzie porosłym krzewami i trawą, zabłysły ognie.
— Auł! Jesteśmy na miejscu.
Przebyli ryczącą rzekę po mostku bez poręczy, lichym, trzęsącym się i uginającym pod jednym nawet jeźdźcem, i znaleźli się u stóp pochyłości, na której przygarbiach, jak gniazda jaskółcze, przylgnęły nędzne, z kamienia zbudowane „sakle“ o płaskich dachach i małych otworach na drzwi i okna, krwawych od wewnętrznego ognia.
Kilku górali wyszło na spotkanie; kobiety i dzieci ciekawie wyglądały z kątów. Jurek skierował konia prosto ku chacie, przed którą stały posiodłane wierzchowce, a w grupie mężczyzn widać było dwuch „czaparów“ naczelnika okręgu, z czerwonemi naszywkami na czarnych czerkieskach.
— Aha, to panowie — przywitał ich z pewnym zdziwieniem urzędnik. — I pani także!... Nie zlękliście się jechać w taki czas? Przyznaję, że nie jestem tak śmiały i muszę za to pokutować tu do jutra. Niech pani siada! Siadajcie, panowie!
Zrobił miejsce Helenie za stołem, przy którym sam siedział na nizkiej „tachcie“, przykrytej pstrym, brudnym dywanem.
— To gospodarz, a to książę z dolnego aułu! — przedstawił dwuch krajowców, którzy wyciągnęli do przybyłych ręce. — A co? będziemy mieli świeży „szaszłyk“?... Zabrać to!... — wskazał stojące na stole butelki po winie, czarki i talerze z okruchami sera.
Z tłumu wyskoczył sługa, zabrał naczynia, a okruchy starł połą beszmetu; inni tymczasem dorzucili chróstu na ogień, palący się we wgłębieniu glinianej podłogi. Po chwili „sakla“ napełniła się dymem i rozjaśniła czerwonym blaskiem. Z cienia wyłoniły się smukłe postacie ludzi, wyłącznie mężczyzn, malowniczo kupiących się pod ścianami. Byli tu dostatnio ubrani i ubodzy w brudnych, połatanych, nawet dziurawych beszmetach i „czochach“, ale wszyscy mieli broń. Na ciemnym tle ich odzieży pięknie połyskiwały głownie szabel, okucia kindżałów, rzędy lśniących na piersiach „gazyrów“ i oczy duże, czarne i ogniste. Wszyscy ciekawie przypatrywali się Helenie.
— Dobrze się stało, że was spotykam, bo zapomniałem, jak było na imię ojcu Wichlickiego, a muszę pisać raport. Państwo, zdaje się, byliście z nim w zażyłości. Leżał u was chory... Oj, oj, panie Jerzy, zgubią pana kiedy te polowania. My wszystko wiemy... Ale, właściwie powiedziawszy, pocoście przyjechali, jeśli można zapytać?...
— Rozumie się, że można. Chcemy się dostać do niego.
Urzędnik wzruszył ramionami.
— Chyba anioł na skrzydłach przeleci!... Byłem tam dziś. Wąwóz zawalony do szczytu. A skały tak prostopadłe i wysokie, że patrzącemu w górę czapka spada z głowy. Kamienie wciąż jeszcze się sypią... Gdyby można było, niech mi państwo wierzą, nie siedziałbym tutaj! Chcą iść! — zwrócił się sarkastycznie do księcia, który siedział opodal wsparty na szabli.
Propał! — odpowiedział książę krótko i poważnie pogładził szpakowatą brodę.
Podano barani „szaszłyk“, upieczony w ich oczach nad ogniskiem, i wino czerwone. Jurek nie dał się zbić z tropu rozpaczliwym wstępem i powoli, przy kolacji, to przez księcia, to przez „czapara“ tłumacza, wypytywał się obecnych o szczegóły zawalenia, długość i kierunek wąwozu. Odpowiadali mu, zdziwieni jego znajomością nazw i położenia niektórych szczytów i przełęczy. Okazało się, że do zamkniętego przesmyku było jeszcze jedno przejście szczytami od strony lodowców Risztau. Ale trzeba było górę okrążyć, wejść na nią z innej strony, a potym brzegiem przepaści, na skraju wiecznych śniegów obejść dwa wąwozy i spuścić się w dół. Droga była tak niebezpieczna, że z obecnych nikt się nie podejmował być przewodnikiem.
— Dam sto rubli, jeśli znajdziemy żywego lub ciało; połowę, jeśli się nie uda... — rzekł Jurek.
Nikt się nie odezwał.
— Cóż?... Zgódźcie się który!... Przecie dobra zapłata za trzy dni pracy... — zachęcał ich urzędnik, ujęty śmiałością Jurka.
— A pani pójdzie?
— Pójdę — odrzekła prosto Helena.
— Widzicie: pani chce iść, a wy... chyba tchórze jesteście!
Tłum się poruszył, ale żaden głos się nie odezwał.
— Sami pójdziemy! Tylko się, Jurku, dobrze o drogę rozpytaj! — wyrzekła z mocą Helena.
— Zuchy!... zuchy!... Niema co mówić!... — wykrzyknął urzędnik. — Ale teraz radzę pani iść spać, bo pewnie zmęczona. Pięćdziesiąt wiorst konno, to nie żarty! Gospodarz już czeka na panią. My tu się rozlokujemy, w „kunackiej“...
Dziewczyna udała się za gospodarzem do sąsiedniej izby, gdzie ją zaraz otoczyły kobiety. Mówiły do niej głosem śpiewnym, łagodnym, pieściły jej warkocze, dotykały ubrania.
— Gdzie to? gdzie?... — pytała ich na migi.
Podprowadziły ją do drzwi i pokazały ogromny, śnieżny kołpak Risztau, spoczywający, niby na cokóle, na bezładnie nawalonych bryłach czarnych, nagich szczytów. Cienka smuga chmur poziomo przecinała napół ten biały wierzchołek, zakrywający pół świata; gwiazdy migotały nad nim w pogodnym niebie, a lodowate wiatry wiały od niego.
— Jakże tam musi być zimno! — szepnęła dziewczyna, tłumiąc łzy i drżenie.
Stała długo, zasłuchana w jednostajny szum rzeki, pędzącej wśród gór; aż gospodyni, przystojna, młoda góralka, dotknęła jej ramienia i z uprzejmym uśmiechem wskazała ławę, zasłaną poduszkami i kobiercem.
Ogień dogasał; w sąsiednich saklach nikły światła, milkły głosy; rzeka tylko ryczała i puszczone swobodnie konie kwiczały, gryząc się na łączce.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.