Risztau/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Risztau |
Pochodzenie | Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze |
Wydawca | Spółka Nakładowa „Książka“ |
Data wyd. | 1911 |
Druk | Drukarnia Ludowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszyscy zauważyli zmianę w Helenie. Ruchy jej nabrały powagi, a w mowie i w twarzy malowała się taka słodycz, taka dla wszystkich życzliwość, że nawet Szymon, który zaczynał ją nienawidzieć i prześladować, zmiękł znowu, a jeśli gderał, to za oczy. Pozwalał sobie na to tylko w nieobecności Jurka, gdyż więcej niż kiedykolwiek zakochany chłopak za lada powodem wybuchał jak proch. Matka i Justyna niezbyt chętnie słuchały go także: jedna z przyzwyczajenia, druga dla tego, że Helena to właśnie po ostatnich przejściach stała się powiernicą jej łez i boleści. Szymon zastał je raz w takiej chwili, domyślił się, że Helena wiedziała o wszystkim, i przez kilka dni chodził jak chmura.
— Widzisz, Helu, jak to się życie plącze nawet w takim małym kółku, jak nasze — rzekł raz do dziewczyny, zastawszy ją samą. — Ty tylko nad nią się litujesz, a tymczasem... No, poradź! poradź, co robić!...
— Ożeń się z nią.
Szymon potrząsnął głową.
— Stara... Nie będę miał dzieci... Na co jej to?... A ja, widzisz, nie mam przyszłości bez rodziny... Ciężkom ukarany za omyłkę młodości!... Ona była starsza... ona wciągnęła mię... A teraz jej przywiązanie wlecze się za mną, jak przekleństwo... Przyznaj, że gdyby nie ona, tybyś może polubiła mię z czasem?...
Dziewczyna pokręciła głową.
— Dla czego? Dawniej byłaś mi życzliwą...
— Wiesz co, Szymonie... wy oba z Jurkiem powinniście sprzedać kolonję lub wyjechać na czas jakiś do Warszawy. Tam dużo kobiet ładnych i dobrych. Pomyślcie... zdecydujcie się... Najlepiej sprzedać!... Tu życie wasze bezużytecznie uchodzi...
Szymon zamyślił się.
— A więc i Jurek... powiadasz? — zapytał po chwili dziewczyny.
Helena odeszła, nie dawszy odpowiedzi.
Od tego dnia zaczął głośno mówić o sprzedaży kolonji, o marnym życiu zdala od swoich... Hela słuchała z dumą, jak powtarzał słowa Wichlickiego w swych dowodzeniach... Niezupełnie mu jednak wierzyła... On zaś kiedyniekiedy wlepiał w nią posępne źrenice, potym przenosił wzrok na matkę, na brata, mijając Justynę. Nakoniec pod pozorem wyszukania kupca zaczął coraz częściej jeździć do miasteczka i coraz częściej wracać... pijanym.
— Przez ciebie ginę! — bąkał wtedy Helenie.
Justyna w takich razach roztaczała nad nim swą opiekę, by choć na chwilę odzyskać dawny swój wpływ.
Jurek milczał, pracując za siebie i za brata, a pani Strasiewiczowa, zdawało się, nie domyślała się niczego.
— Starzeje się Szymon — ubolewała. — Te sprawy i wyjazdy do miasteczka męczą go ogromnie... Dawniej, pamiętam, dwa razy dalej chodził piechotą i nic tego nie czuł; a teraz konno jeździ i pomimo to po powrocie trzech skleić nie może i zaraz spać idzie. Teraz znowu coś długo nie wraca...
Na stole, na ganeczku, paliła się lampa, stały naczynia do herbaty i zimny już samowar. Jurek zszywał rzemieniami złamaną szuflę od zboża, Justyny nie było, a Hela stała wsparta o słupek ganeczku i tęsknie patrzała wdal. Noc była srebrna, księżycowa, jak wówczas, kiedy żegnała Wichlickiego, miesiąc temu prawie. Myślała więc, gdzie jest teraz, co robi i kiedy mógłby powrócić, a przynajmniej dać coś wiedzieć o sobie. Skrzypnięcie furtki wyrwało ją z zamyślenia — wracał Szymon. Był pijany jak zawsze, ale w zachowaniu się jego uderzyło ją coś osobliwego. Zwykle zatrzymywał się u wejścia do kuchni, by pod pozorem rozkulbaczenia konia odwlec chwilę pierwszego spotkania; teraz szedł prosto przed ganek, plącząc się w wylatującej mu z rąk trędzli. Śliczny konik górski, którego prowadził, zestrachany siadał na zadzie i chrapał. Jurek zbiegł ze schodów i niecierpliwie wyrwał mu z rąk uzdę. Szymek z niejakim wahaniem zatrzymał się przed gankiem: pewnie schody wydały mu się za wysokie.
— Bądź spokojna — mruknął niespodzianie, utkwiwszy w Helenie nawpół nieprzytomne oczy. — Teraz będziesz moją... Sam naczelnik okręgu... sam gubernator nie poradzi... nie znajdzie... Dość!... Uruch znikł... i nikt go nie znajdzie... Będziesz moją!... Filozof rozsiał się... rozwiał... jak chciał... w nieskończoność... Basta!... Aha!... i nie wróci...
Helena w jednej chwili znalazła się obok niego.
— Co mówisz? Kto znikł?...
— Uruch!... Puść mię... oberwiesz mi rękaw... Mówię ci... nieskończoność... żywota... Co cię obchodzi?... Wszak ja zostałem...
— Kto znikł?... Kto ci powiedział? — nalegała Helena, w której umyśle zrodziło się podejrzenie, że Szymon udaje pijanego.
— Uruch znikł... Uruch, powiadam... Poczciwy Guczir-ogły wsadził mię na koń... Przyjechałem zaraz...
— Jurku, to pewnie Wichlicki!... — krzyknęła Helena, blednąc jak chusta.
— Właśnie... Wichlicki! Nicpoń, który mi odebrał...
— Ależ on pijany! Niech idzie do swego pokoju!... — oburzyła się pani Strasiewiczowa.
Wszyscy byli zmieszani. Jurek patrzał posępnie na brata, którego napróżno siliła się podnieść Justyna. Szymon bronił się i mruczał:
— Czemu mię ruszasz, wstrętna? Jestem zupełnie spokojny.
— Jurku, czyś rozkulbaczył konia? Muszę natychmiast jechać do miasteczka — rzekła cicho, ale stanowczo Helena.
— Ty? teraz? w nocy? Niczego się nie dowiesz, a brzydka może cię spotkać przygoda... Mamo, czy słyszysz? chce jechać...
— Ależ głupstwo, nie pojedzie!... Helenko, co ci się stało?... Wstydź się!... Cały rój nieszczęść na mój dom!... Szymek pijany plecie Bóg wie co... Kara boska... Rzecz niesłychana... Syn mój... mój syn — pijak!... Dawno domyślałam się, że coś jest... Syn Wojciecha Strasiewicza — pijak!... I ta dziewczyna!... Helu, idź natychmiast do pokoju!... Rój nieszczęść... — biadała staruszka.
Dziewczyna nie ruszała się, stała jak zastygła w blasku miesiąca, głowę oparła o filar ganeczku i powtarzała uparcie:
— Muszę! muszę! muszę!...
Na rzęsach wpół przymkniętych oczu drżały powstrzymywane łzy. Jurek patrzał na nią z pod oka, na twarzy jego malował się przejmujący ból i walka.
— Jeżeli chcesz koniecznie, pojadę! — rzekł nakoniec. — Choć w miasteczku śpią i pewnie nic się nie dowiem.
— Naturalnie, śpią!... Pojedziesz jutro!... Co się jej przywidziało!... Toż to nakoniec nieprzyzwoicie... Musimy, widzę, pogadać z sobą, moja panno!... Za co jeszcze karzesz nas, Boże! — biadała staruszka, biorąc Helenę za rękę.
Dziewczyna nie opierała się, spojrzała tylko na Jurka. Chłopak kiwnął jej głową. Znała od dzieciństwa ten ruch jego i była pewna, że pójdzie teraz choćby „na dno piekła“. W pokoju pani Strasiewiczowa puściła rękę Heleny i postawiła na stole wziętą z ganku lampę.
— Powiedz, dziecko, co to znaczy? — spytała, siadając na fotelu i obrzucając wychowankę pełnym troski wejrzeniem. — Za otwarcie i za gorąco bierzesz do serca los tego obcego mężczyzny... Czy było co między wami? Nie mówiłaś mi!... Zaufałam mu... wydawał mi się uczciwy... dużo mówił o szlachetności... I tobie ufałam, że, wychowana w prawidłach cnoty, jako Polka, nie pozwolisz sobie nigdy... Tymczasem... ani piórem opisać... Durzył się w tobie, a ty w nim, rzecz zwykła u młodych, ale teraz zaczynam się lękać, że... skorzystał z naszej łatwowierności... Bóg karze wciąż moją nieoględność!... Strach pomyśleć, że będę miała los twój na sumieniu... jeśli on ciebie zgubił i sam... zginął...
— Nie mów tak, ciociu!... on mój mąż! — wybuchnęła nagle dziewczyna, chyląc się do nóg staruszki.
— Co?... Co takiego?... Co on zrobił?... Mów wszystko! nic nie taj, jak na spowiedzi!...
— Nic nie zrobił!... Mówił... że przyjedzie. Jechać musiał. On biedny, bardzo biedny, stokroć od nas biedniejszy. Ma matkę, która teraz została sama... Ciociu, ja umrę... czuję, że nie przeżyję, jeśli się co stanie... Przysięgłam!...
— Uspokój się: każda z nas tak mówi. Powiedz lepiej, czy on ci co obiecywał... Kiedy widziałaś się z nim? Czy raz tylko?...
— Raz. Przyszedł w nocy przed samym wyjazdem. Mówił, że nie mógł wytrzymać, że bardzo kocha... że chciał później, kiedy już zdobędzie niezależność. Ale że nie mógł odjechać bez pożegnania... Przekonał się o tym w ostatniej chwili...
— I cóż?... całował cię?... Nieszczęście z temi dziewczętami!
— Trochę... bardzo mało, ciociu!... Taki dobry! taki mężny! taki słodki!... Serce pęka, ciociu, że może już... Ach, gdyby już prędzej wiedzieć!... Ja się zabiję!...
— Bój się Boga, dziewczyno! Wielki grzech tak mówić!... wielki grzech! — mówiła staruszka, rozżalona trochę, ale już spokojniejsza.
— Nie sama cierpisz!... Zrozum mię, dziecię... Myślałam, że z czasem promień szczęścia wejdzie przez ciebie do naszej rodziny... Bóg nie chciał!... Przyszedł obcy... Rój nieszczęść!... Dobrze, że choć katolik...
Dziewczyna, oparta o kolana staruszki, drżała febrycznie; nagle zerwała się.
— Dokąd idziesz?
— Zaraz wrócę, ciociu!
Pobiegła do pokoju Jurka i w ciemnościach zaczęła obmacywać ścianę, na której zwykle wisiał karabin. Karabina nie było. W tej chwili pani Strasiewiczowa stanęła z lampą na progu.
— Widzisz, poszedł! Chodź, dziecko, będziemy razem czekały na niego. Będzie, jak Bóg zechce!... Tylko pamiętaj, żeśmy cię zawsze szczerze kochali...
Usiadła na fotelu, kazała dziewczynie uklęknąć przy sobie i położyć głowę na kolanach; rozpuściła złote jej warkocze i zaczęła przebierać chudemi palcami miękkie, długie sploty.
— Widzisz, dziewczyno, taki jest los większości kobiet. Każda kocha choć raz w życiu głęboko, gorąco... Nieszczęśliwa, która nie zaznała tego!... Ale rzadko której uda się z ukochanym człowiekiem połączyć... Większość wyciąga do nich ręce, jak do cieni... Albo obojętni, albo zbliżyć się nie mogą... Może to i dobrze, gdyż te małżeństwa z miłości zazwyczaj nie bywają szczęśliwe... Szarpią się całe życie, jak ja z Wojciechem... Najlepiej wtedy w małżeństwie, gdy mąż kocha żonę, a żona... dzieci. Wówczas jest spokój i zgoda, a to już wielki los w życiu kobiety... Większość cierpi bez potrzeby, i ani piórem... Nic dziwnego, że się ten Wichlicki w tobie zadurzył... ciebie kochają wszyscy!...
— Ciociu, zdaje się, że psy szczekają! Pójdę, zobaczę, może to Jurek wraca...
— Gdzieby miał wracać! Tak daleko! przywidziało ci się!... Już ja temu Wichlickiemu natrę uszu za to, że mi tak dziecko dręczy... Oddam mu, bo cóż mam robić?... Choć doprawdy — niewart! Mieliśmy cię jedną i zabrał nam... a miał tam prze cie tyle innych do wyboru.
— Ciociu! — przerwała Helena gwałtownie — serce mi rozdzierasz, kiedy tak mówisz... On mnie upewniał, że mnie tylko jednej pragnie, bo mamy jednakowe myśli i... polecimy w przyszłość jak para łabędzi, jak dwie strzały razem z łuku wypuszczone. On mówił, że będę mu potrzebną, że.. on oprze się na moim ramieniu...
— Każdy tak mówi, dziecko moje! Ale gdybyś sama miała dzieci, tobyś zrozumiała, co to jest mieć syna... pijaka, a drugiego, który na zawsze zostanie samotnym... Będą cierpieć i cierpieć!...
— Ciociu, Stanisław chce wszystko to odmienić... On mówi, że szczęście powinno być powszechne...
— Cóż, że on chce!... nic z jego chcenia!... Tymczasem sam, zaraz na początku...
Dziewczyna podniosła głowę i z przestrachem spojrzała w oczy staruszki.
— Ciocia coś wie?...
— Nic, nic! Nie patrz tak, jak postrzelona koza!... Pewnie wróci i ożeni się z tobą. Przecie Szymek wyraźnie mówił, że zginął nie on, lecz jakiś Urucha...
— Uruch, to rzeczka, do której źródeł poszedł Wychlicki.
— Więc cóż, że rzeczka... Rzeczki często giną na Kaukazie; w szczeliny wpadają, łożysko zmieniają... A on wróci... Do ciebie nie miałby wrócić!...
Westchnęła.
— Ciociu, ty połóż się i uśnij, a mnie puść na urwisko, tam bliżej!... Jak tylko usłyszę Jurka, przybiegnę i obudzę cię...
— Nie, dziecko moje, nie usnę... Ciebie samej nie puszczę... Przeziębisz się... Rosy teraz bywają chłodne... Wiesz co? — obie pójdziemy!... Poszukaj mego szala, sama włóż okrywkę, a ja pójdę tymczasem... do tego... Boże mój, Boże!... Rój nieszczęść!...
Wróciwszy od Szymona, staruszka rozpłakała się. Trzeba ją było utulić, do łóżka położyć, a wycieczki zaniechać. Helena nie mogła odejść od niej, gdyż budziła się co chwila i zaraz jej wołała; więc do świtu przesiedziała u okna z ciężkim sercem, ze wzburzoną duszą, wpatrzona, wsłuchana w błękitną noc.
Spłonęła zorza, wzeszło słońce, boki gór wynurzyły się z mgły i szafir nieba dobrze już rozżarzył się upałem, a Jurka wciąż jeszcze widać nie było. W domku na podgórzu życie szło zwykłym trybem. W kuchni krzątała się Justyna, od obory dolatywał głos Szymona. Helena zwlekała z wyjściem: czuła wstręt do spotkania się z tym dwojgiem. Trzeba jednak było przyrządzić śniadanie. Nawyknienie do pracy, przypuszczenie, że może, nie pytając, dowiedzieć się czegoś o Stanisławie, popchnęło ją do drzwi. Gdy nacisnęła klamkę, pani Strasiewiczowa obudziła się i zawołała ją. Aż ręce złożyła, ujrzawszy spalone usta i gorejące oczy dziewczyny.
— Nie spałaś wcale! A Jurek? Jeszcze go nie ma? Szymka pytałaś? Nie? Zawołaj go do mnie!
Szymon nie przyszedł, lecz przysłał zamiast siebie Justynę. Obie kobiety zamknęły się i rozmawiały długo. Po wyjściu Justyny staruszka była spłakana i rozżalona. Gdy Helena przyniosła jej herbatę, zastała ją już ubraną i modlącą się na klęczkach przed obrazem.
— Szymek nic nie wie... Bądź cierpliwą. Jurek zaraz wrócić powinien... Moja kochana, nie wiem już co robić... głowa mię od tego wszystkiego rozbolała... Żyliśmy spokojnie, cicho... zdawało się, że tak do końca żyć będziemy... a tu nagle tak się wszystko poplątało... Moja ty biedaczko!... Przebolisz, przebolisz, i znów wszystko będzie dobrze!...
Pogładziła ją po twarzy.
— Ciocia coś wie? — spytała z trwogą dziewczyna.
— Och, wiem! ale nie ciebie się to tyczy... Wszystko od Boga!...
Pod koniec śniadania Jurek ukazał się na ścieżce. Helena porwała się biec do niego, ale staruszka przytrzymała ją za rękę. Jurek, zmęczony i chmurny, opowiedział w krótkich słowach, co się stało: zwał kamieni zasypał wąwóz Urucha. Woda rzeki zatamowana nie płynie. Wichlicki był w wąwozie w chwili zawalenia się, ale czy został zasypany, czy się gdzie dalej w górach znajdował, niewiadomo. O wypadku zawiadomił Osetyn, który mieszkał w wiosce u wejścia do wąwozu, gdzie Wichlicki zostawił część swego bagażu. Z miasteczka telegrafowali do Towarzystwa, które wysłało Wichlickiego, a pomocnik naczelnika okręgu miał jechać jutro na miejsce wypadku, aby zarządzić poszukiwania i spisać zostawione rzeczy. Helena, która podczas opowiadania tak bardzo zbladła, że aż ją pani Strasiewiczowa wpół chwyciła, wyprostowała się nagle.
— Pojadę!... Oni go nie znajdą... nie będą nawet szukali... Jurku, braciszku złoty!... Ty, który w górach szpilkę zgubioną odnajdziesz... mój miły!... mój drogi!... mój dobry — jedź!
Pochyliła się nizko przed nim i szukała rąk jego, by je całować. Chłopak wzruszony cofał się i z troską w twarzy patrzał na nią.
— Lubiłeś mię przecie! A on — to ja... dusza moja! Leży tam rozbity... i sępy go szarpią... Wszak on twój rodak, Jurku!... brat!...
— Mógł się uratować — mruknął Jurek. — Wichlicki jest bardzo śmiały, a Selim najlepszy w okolicy przewodnik... Uspokój się!... Jeżeli myślisz, że ja mu co pomogę — pójdę... pójdę już... dokąd zechcesz!...
Schwyciła go za szyję.
— Widzisz! może żyje! Musisz i mnie zabrać... Zostawisz w tej wiosce... ale tu nie mogę... Może żyje, mówisz, może żyje... Więc prędzej!... Mam czterysta rubli Wichlickiego... Kupimy konie i dziś wieczorem jeszcze... Prawda, Jurku, że trzeba się śpieszyć?... — mówiła gorączkowo, a na bladą jej twarz ciemny wystąpił rumieniec.
Pani Strasiewiczowa, oszołomiona z początku tym niezwykłym projektem, zgodziła się jednak po rozmowie z Jurkiem.
— Jeżeli go nie zasypało, to pewno utonął — mówił chłopak. Ale podróż ją uspokoi...
— Otóż to, weź ją, koniecznie weź. Sam się bardzo nie narażaj, ale, jeżeli można, odszukaj ciało... Chłopak wart przecie katolickiego pogrzebu... poczciwy był i pewnie zdolny. Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie!
Cały dzień zeszedł im na gorączkowych przygotowaniach do drogi. Szymon poszedł kupić drugiego konia u Ormian; inni pakowali rzeczy, przygotowywali zapasy. Pani Strasiewiczowa często podczas zajęć spoglądała na Jurka i na Helę i uśmiechała się nieznacznie, ale natychmiast, wzdychając, robiła pośpiesznie znak krzyża, by odpędzić szatana, który ją kusił, każąc cieszyć się z nieszczęścia bliźniego.