<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Risztau
Pochodzenie Risztau; Pustelnia w górach; Czukcze
Wydawca Spółka Nakładowa „Książka“
Data wyd. 1911
Druk Drukarnia Ludowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

— Dasz sto... A jeżeli znajdziemy żywego, to dodasz, co łaska. Jeśli sam nie zechcesz iść dalej, to także dasz sto! — gadał młody Swanet, a „czapar“ tłumaczył dosłownie Jurkowi.
Góral był niewysoki, żylasty, sprężysty, niby lina, skręcona z mięśni i kości. Na głowie miał płaską, baranią bermycę, na plecach kaftan barani bez rękawów, runem na wierzch wywrócony, poniżej lśniące od tłuszczu i błota parcianki, podwiązane w kostce skrzyżowanemi rzemieniami „czewiaków“. Nagie, ogorzałe ramiona trzymał zwieszone niedbale na długim pasterskim kiju, opartym krzywizną o ziemię; za plecami miał ciężki karabin. Śmiałe, niebieskie jego oczy i płowe włosy dziwnie odbijały od miedzianej, tatarskiej twarzy, a cała postać ciemną plamą rysowała się na tęczowym tle Risztau, który, jak olbrzymi ptak, zdawał się wzlatywać na chmurach, mgłach i promieniach bijącego nań z dołu poranku.
— Wikt twój i koń twój! gdyż musimy trzydzieści wiorst zjechać w bok i znowu spuścić się w doliny.
Jurek po namyśle zgodził się na wszystko i konia zaraz najął. Nim go złapali i osiodłali, nim nowy przewodnik przebrał się do drogi, pojechał w towarzystwie jednego z tubylców obejrzeć zwał. Mieli słuszność: droga tędy na długo, a może na zawsze była zamknięta. Jak góra wysoki wał kapryśnie nawalonych głazów, chwiejnych i ostrych, odciął dolinę od świata. Z pod skalnych rumowisk, w głębokim łożysku sączył się cichy, drobny strumyk, jedyna pozostałość burzliwego niegdyś Urucha. Jurek patrzał, obchodził, oglądał, i nieulękłe jego serce po raz pierwszy poznało grozę.
Opuścili auł wśród ogólnych życzeń powodzenia. Przebyli mostek i ruszyli drogą, wiodącą w górę Czemcziry. Ale już o milę dalej wyszli z wąwozu i drożyną, wijącą się gzygzakowato po bardzo stromej pochyłości, zaczęli wdzierać się na wyżynę. Kolega z przyrody nie chciał wierzyć z początku, że konie iść będą po tej drabinie nieforemnych kamieni; sądził, że przyjdzie je wciągać na sznurach, których zapas wzięli z sobą, i cieszył się, że tyle niezwykłych rzeczy będzie miał do opowiadania w Petersburgu. Tymczasem wierzchowce skakały po głazach, jak polne koniki. Straszno było patrzeć nieraz, jak wiły się i stąpały po płytach niewiele większych od zwyczajnego stołu. Zapatrzony na drugich student nie widział, że i jego koń tosamo robi.
Tak przebyli siodło łańcucha i spuścili się na dół w niezmiernie wązką, głuchą, jałową szczelinę. Wydostali się nią nad zawrotną otchłań, bladą i niemą, jak sama śmierć. Niezamącona panowała tu cisza, chwilami tylko przerywana chrapliwym wyciem przewodnika Swaneta, który na wszelki wypadek ostrzegał jadących z przeciwnej strony, gdy wstępowali na gzymsy tak wązkie, że o cofnięciu się lub rozminięciu mowy być nie mogło, nawet o zejściu z konia. Droga prawie ciągle szła po takim zrębie naturalnym lub wyciosanym przez ludzi, a miejscami tak wązkim, że juki tarły się o prostopadle nad nim wznoszącą się ścianę. Konie z nastawionemi uszyma i szeroko rozwartemi chrapami stąpały lekko jak tanecznice, cisnąc się do urwiska, aby być jak najdalej od niebezpiecznego brzegu. Miało to swoją niedogodność, gdyż nieuważny jeździec mógł zawadzić o wysterk ramieniem lub głową i strącić się razem z wierzchowcem w siwą czeluść, gdzie w głębi, pod niemi, latały orły i wiły się wianki sępów, wyglądających jak muchy.
Skończyły się nareszcie omszone wiszary i przed podróżnemi otworzył się rozległy widok na szmat ziemi pofałdowany, pełen garbów i cielsk górskich, spadających coraz niżej, a czarnych i kędzierzawych od pokrywających je lasów. Dolinami wiły się rzeki, na zboczach gdzieniegdzie blado zaznaczały kwadraty uprawnych pól, bielały auły, a daleko na widnokręgu widać było drobne, jak ziarnko maku, miasteczko, a dalej jeszcze morze zlewało się z niebem. Czuli już nad sobą zimny wierzchołek Risztau, lecz nie widzieli go, gdyż zasłoniony był poblizkiemi szczytami.
Droga odtąd poszła już prosto na dół, ale nie wydała im się przykrą, gdyż, jakkolwiek stroma, porosła była krzewami i lasem bukowym; oko więc i noga miały się na czym zatrzymać. Do buków przyłączyły się rychło graby, cisy, dęby i leszczyna, zmieszana z dereniem. Owionęło ich gorące, znanemi woniami nasycone powietrze dolin, i piersiom ich, nawykłym już do świeżego powietrza wyżyn, wydało się duszno. Pnącze, winna latorośl, powiewny chmiel i bluszcz ciemny gęsto były rozwieszone na coraz potężniej w górę strzelających pniach i konarach. Gaje włoskich orzechów, słodkich kasztanów, morw i drzew owocowych swym zapachem, kształtami i rozmaitością uliścienia łagodziły ponurą jednostajność górnej, aż tutaj spływającej puszczy. Na drożynach dawały się spostrzegać ślady blizkiej sadyby ludzkiej: kał bydląt i pnie drzew ściętych.
Wkrótce usłyszeli szczekanie psa i wjechali niespodzianie na małą wśród lasu polankę. Na wzgórku, wpół zakryta zielonemi wstęgami wysoko wyrosłej kukurydzy, stała „sakla“, zbudowana z białego wapienia. Przewodnik zatrzymał się u wrót ogrodzenia, zeskoczył z konia i krzyknął. We drzwiach ukazała się kobieta wysoka, zgrabna i cała biało odziana. Na widok obcych mężczyzn cofnęła się, nasuwając pośpiesznie na twarz, po same oczy, koniec chustki, zawiązanej na głowie. Odpowiedziała jednak, poczym przewodnik spokojnie usiadł pod płotem.
— Mużik nie tu... my sidi... on chodi... — rzekł do Heleny zepsutą ruszczyzną.
Siedzieli długo, czekając na gospodarza, nie zdejmując siodeł, ani juków. Gdy przyszedł nakoniec, nietylko przyjął ich uprzejmie, rozmówiwszy się poprzednio z przewodnikiem, lecz zgodził się nawet dopilnować koni, gdyż dalszą drogę mieli już odbyć piechotą.
Nazajutrz wyruszyli o świcie, mając na plecach dobrze wyładowane worki, a broń w ręku. Nawet Helenie dano mały tłumoczek, a zamiast karabina mocny, okuty kij. Wkraczali w obszary mało znane, dzikie i zupełnie bezludne. Przewodnik mówił, że był tu kilka razy; Jurek też przed kilku laty polował tu na żerany, ale obaj w wyborze drogi kierowali się więcej instynktem, niż pamięcią. Z początku jaką taką wskazówkę dawały nadcięte zeschłe gałęzie i stare zarosłe „zaciosy“ na drzewach; ale i te wkrótce znikły. Coraz częściej musieli przedzierać się przez las niebotyczny, bez śladu drogi, siekąc kindżałami pnącze, tamujące przejście. Gorszej, zdawało się, nie mogło być przeprawy: jeżyny, kolące głogi, złomy zębate, gęste, splątane krzewy, nagie opoki. Jednakże, gdy stanęli u stóp pierwszego, wydętego jak bania garbu, Jurek rzekł łagodnie:
— Widzisz, Helu, jak przykrym będzie wejście!... Może wrócisz i zaczekasz na nas w sakli?...
Dziewczyna przecząco potrząsnęła głową.
Wypocząwszy krótko, zaczęli wdzierać się, przytrzymując za krzewy i trawę ostrą, ślizką, która zwykle rośnie na kamienistych gruntach. Miejscami było tak stromo, że szli prawie na czworakach. Często zastępowały im drogę wielkie, ostre szczereki głazów, występujące z wnętrza góry poprzez glinę i gnilec leśny; musieli wówczas poruszać się z nadzwyczajną ostrożnością, gdyż przepaście, idące z obu stron grzbietu, zbliżając się do siebie, zostawiały tylko wązki, skalisty grzebień dla przejścia. Niekiedy zdawało im się, że góra leci na nich, że pełzną u spodu ogromnej bryły, zwieszonej nad otchłanią. Swanet ciągle ich wyprzedzał i czekał, paląc krótką fajeczkę. Jurek dotrzymałby mu kroku, ale szedł za Heleną, pilnując, by nie upadła i nie stoczyła się w dół; student zaś, który najczęściej w tyle zostawał, wołał za niemi rozpaczliwie:
— Niech was Bóg kocha!... Poczekajcie!... Dokąd lecicie, jak szaleńcy?!... Góra jak piec, a oni rwą, nie dmuchnąwszy w wąsy!...
Był śmiertelnie blady, pot zalewał mu czoło, z trudnością łapał oddech, jak ryba wyrzucona z wody, i siadał wszędzie, gdzie tylko zatrzymywali się choćby na chwilę.
Swanet, patrząc na niego, powątpiewająco kiwał głową.
— A czy herbata prędko będzie?... Te sznury od worka wrzynają mi się w ciało... Już mam bąble. Muszę przewiązać węzełek!
— Wszystkim się wrzynają — pocieszał go Jurek. — A herbata nieprędko będzie. Musimy przejść trzy szczyty: bliżej wody niema. Wróć pan lepiej!
— Wrócę tylko z panną Heleną, inaczej... inaczej wstydzę się... Po to przecie wzięty jestem — za pazia... — żartował rozweselony znowu, gdyż zdołał nałykać się dosyta powietrza.
Jurek był pewien, że to nastąpić musi, więc nie nalegał.
Dziewczyna jednak, mimo bladości i ciężkiego oddechu, trzymała się dzielnie.
Słońce stało już wysoko; nad przepaściami i dolinami unosił się niebieskawy dymek skwarnego dnia; w powietrzu, które drgało i falowało, upalne strugi zwolna przepływały ku górze. Podróżnym, mimo leśnego cienia, gorąco dawało się we znaki. Pot oblewał ich strumieniami i w postaci wielkich czarnych plam występował na wierzchniej odzieży; pragnienie paliło im usta, a nie mieli go czym ugasić, gdyż zdroje rzadkie są tu na szczytach. „Kolega z przyrody“, nie mogąc się powstrzymać, pił brunatną, obrzydliwą, robactwa pełną wodę, która stała we wgłębieniach poczwarnie wygiętych korzeni olbrzymich buków lub dębów.
Gdy stanęli na pierwszym popasie, Helena i student padli wyczerpani na gołą ziemię i zasnęli w jednej chwili. Jurek rozpalał ognisko, a Swanet z kociołkiem w ręku spuścił się na dno przepaści po wodę.
Droga była już odtąd łatwiejsza, choć w dalszym ciągu podnosiła się i spuszczała po ogromnych zębach grzebienia, które jednak nie miały już tej stromości i nie były tak długie.
Swanet nawoływał do pośpiechu, wodę obiecując dopiero na noclegu. Po drodze ogarnęła ich chmura, idąca od Risztau, i drobny rzęsisty deszcz zlał ich do nitki. Nie zatrzymali się jednak. Jurek pocieszał ich, że to zwykły „deszcz górski“, po którym zaraz się wypogodzi. Istotnie, nim dotarli do kotliny, w której mieli nocować, ciepły wiatr wysuszył im odzież. Było jeszcze dość wcześnie. Czerwone promienie błąkały się w koronach popielatych buków, które tu dorastały do niezwykłych rozmiarów. Swanet poszedł zobaczyć, czy gdzie na skałach nie pasą się kozy; reszta towarzystwa zabrała się do rozpakowania rzeczy, rozniecania ognia. Helena chciała iść po wodę, ale Jurek nie puścił jej samej, gdyż mogła spotkać się z niedźwiedziem. Poszli więc razem. Przechodząc przez zarosłe paprocią bagienko, pokazał jej ślady wielkich drapieżnych łap, odciśniętych na wydeptanym przez dziki błocie.
— Niema blizko innego źródła, więc i rysie i barsy nawet mogą tu zaglądać.
Swaneta, który wrócił z niczym, zaciekawiła wiadomość o świeżych śladach, ale, nie rozumiejąc jeden drugiego, nie mogli się rozmówić.
Noc zapadła nagła, cicha i ciemna. Drobne światełko rozpalonego ogniska, migocące wśród nieprzejrzanej kolumnady potężnych pni, robiło wrażenie wątłego kaganka, gorejącego w nawie jakiejś wyniosłej asyryjskiej lub egipskiej świątyni.
Otaczające je zamaszyste, silne postacie ludzkie, krwawą oblane łuną, wyglądały także na jakieś przedhistoryczne istoty. Po upływie krótkiej chwili było już tak ciemno, że nic nie było widać prócz przedmiotów, objętych promieniem ogniska. Student teraz dopiero zaczął rozumieć pustynię i dziewicze lasy, te ogromne przestworza, gdzie od wieków tłumy drzew żyją bez dźwięku i umierają bez śladu; gdzie roją się niezliczone pułki nieznanych i przez człowieka nigdy nieoglądanych stworzeń; nie mógł więc zasnąć pomimo znużenia i wsłuchiwał się w szept boru, płynący gdzieś górą wśród znikłych w ciemności konarów. Raz zerwał się i schwycił za broń, gdy hałas i kwik jakiś rozległ się w pobliżu.
— To polatuchy się gryzą. Śpij pan — uspokoił go Jurek, który także głowę podniósł.
Spał już prawie, gdy przeciągłe dalekie rzężenie i ruch niezwykły obudziły go powtórnie. Podniósł się i spostrzegł Jurka i przewodnika siedzących już i ostrożnie sięgających po broń i ładownice. Chciał uczynić tosamo, lecz wstrzymali go gniewnym syknięciem. Potym Swanet zaczął szybko ogień, rozrzucać, a Jurek zbudził Helenę:
— Wstań, Helu, będziemy strzelali!
Coraz bliżej słychać było mamrotanie, podobne do mruczenia rozjuszonego buhaja. Nagle umilkło. Zapewne zwierz spostrzegł jasne smugi dymu, sączące się z przygaszonych głowni, ale nie zatrzymał się pomimo to: słychać było dalej człapanie łap i stuk pazurów o twardą ziemię. Sapał i parskał, a był już tak blizko, że mimo gęstych ciemności wyraźnie rysowała się czarniejsza od nich plama jego ciała. Gdy w słabej łunie najdalej odrzuconej głowni zamajaczył kudłaty, bury łeb, ciemności rozdarł krwawy błysk strzału, a ostry huk zmieszał się z ogromnym rykiem. Helenie wydało się, że ziemia zatrzęsła się pod nią, i mimowoli chwyciła Jurka za rękaw.
— Puść! Co robisz?! — syknął chłopak, pośpiesznie wyszarpując świeży nabój z ładownicy.
A tymczasem tam, gdzie niedawno paliło się ognisko, kotłowało się okropnie: iskry i węgle leciały na wszystkie strony, aż znowu buchnęły strzały, raz i drugi.
— Ogień... rozpalić ogień! — krzyczał Jurek, lękając się odstąpić na krok od Heleny, gdyż zdawało mu się, że ciemna, sycząca kula toczy się wprost ku nim.
W tejże chwili jedna z głowni, podniesiona z ziemi, opisała ognistą wstęgę i zapłonęła żółtym, smolistym płomieniem w ręku Swaneta. Jurek w mgnieniu oka wycelował i strzelił. Zwierz padł tak blizko, że czarna posoka, która mu z paszczy bryznęła, oblała bucik Heleny.
Dyszał jeszcze i charczał, ale się już nie ruszał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.