Rob-Roy/Rozdział XXXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Rob-Roy
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1875
Druk Drukarnia Emila Skiwskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michał Grubecki
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ  XXXI.
„O! biada zwyciężonym!“ — rzekł niegdyś Rzymianin,
Gdy od Gallów przeważnie Rzym ponosił klęski.
O biada zwyciężonym! Tylko mocą danin
I ofiar, zdołasz oręż powściągnąć zwycięzki
Gaulliada.

Upatrywałem na wszystkie strony Dugala między zwycięzcami. Nie wątpiłem wcale że rola którą odegrał, ułożoną została umyślnie, aby wprowadzić angielskiego oficera w niebezpieczny wąwóz, i nie mogłem wyjść z podziwienia nad zręcznością, z jaką ten na pozór nieokrzesany i na pół dziki góral potrafił ukryć swoje zamiary, wyznając jakby mimowolnie i tylko przez bojaźń niechybnéj śmierci, fałszywe wieści, które naumyślnie przyniósł. Uważałem, że spotkanie się nasze z góralami w pierwszym zapale zwycięztwa, zagrażałoby oczywistém niebezpieczeństwem, gdyż niedorosłe nawet chłopcy dobijały nielitościwie rannych, ale żyjących jeszcze żołnierzy. Chciałem więc miéć pośrednika w Dugalu przynajmniéj, ponieważ Campbell, czyli raczéj ukryty pod tem imieniem sławny Rob-Roy, nie był na polu bitwy.
Nie mogąc jednak odkryć Dugala, postanowiłem wrócić na pierwsze miejsce i rozmyślać nad sposobem przyniesienia pomocy biednemu memu przyjacielowi panu Jarvie; ale na wielką moją pociechę postrzegłem, że uwolniony z przykrego położenia, siedzi bezpiecznie pod skałą (na któréj wisiał niedawno), lubo z poczerniałą twarzą i podartém odzieniem. — Pośpieszyłem ku niemu winszując serdecznie, że go widzę w dobrém zdrowiu po tak okropném przypadku, ale uważałem, że zrazu przyjął mnie dość ozięble, i tylko częsty kaszel, który mowę jego przerywał, przeszkadzał mu wyrazić mi, iż niezupełnie wierzył w szczerość moich oświadczeń.
— Eche, eche!... powiadają że dobry przyjaciel... eche! lepszy od złego brata... eche, eche!... Dla kogóż ja przybyłem w ten kraj przeklęty?... eche!... przeklęty od Boga i od ludzi, jeżeli nie dla ciebie? eche, eche, eche! Czy to pięknie?... eche!... pozwolić mi wisieć tak długo... eche, eche! i nie przyjść na pomoc?
Ukazałem miejsce, na którém się podówczas znajdowałem, i przekonałem burmistrza naocznie, że niepodobna mi było dojść do niego. Równie łatwy do przebłagania, jak skory do gniewu, zacny burmistrz wrócił mi przychylność swoją i podał rękę na znak zgody. Zapytałem go jakim sposobem zdołał się wydobyć z niebezpiecznego położenia?
— Wydobyć? — zawołał pan Jarvie, — wisiałbym pewno do sądnego dnia, mając głowę po jednéj strome parowu, a nogi po drugiéj, gdyby mię tak jak i wczoraj nie poratował ten poczciwy Dugal. — Za jednym zamachem uciął mi obiedwie poły, a drugi silny chłop, którego przyprowadził, postawił mię na nogach zdrowego, jak gdyby mi się nic nie przydarzyło. — Proszę! co to jest dobre sukno! — Gdybym miał na sobie wasze francuskie kamloty, albo półsukienka, potrzaskałyby się na kawałki pod ciężarem takim jak moje ciało. — Ale niech Pan Bóg zapłaci majstrowi, co je utkał! Pływałem sobie po powietrzu tak bezpiecznie, jak bat na wodzie, przymocowany grubą liną do brzegu.
— A cóż się stało z Dugalem? — zapytałem.
— Ten poczciwina kazał mi tu czekać, póki nie wróci, gdyż, jak powiada, niebezpiecznie byłoby stanąć teraz przed jejmością. Mnie się zdaje, że poszedł pana szukać, bo ten poczciwy chłopak o niczém nie zapomni. A to co mówi o żonie Rob-Roya, jest istotną prawdą. Helena Campbell nie była bardzo łagodną będąc panną; a pewno nie przybyło jéj słodyczy po zamęźciu. Ludzie powiadają, że sam Rob nawet jéj się lęka; co do mnie, nie ukażę się przed nią póki Dugal nie wróci, zwłaszcza, iż po tak dawném niewidzeniu, pewnoby mię nie poznała. Uważam przeto, że najlepiéj będzie poczekać na Dugala.
Oświadczyłem panu Jarvie, że się zgadzam z nim zupełnie; ale los zrządził, iż przezorność ta na nic nam się tą razą nie przydała.
Chociaż po ustaniu bitwy Andrzéj Fairservice ochłonął z bojaźni i uspokoił się nieco, nie śmiał jednak zléźć z małéj płaszczyzny, na któréj się znajdował; że zaś jak powiedziałem wyżéj, nie była niczém osłonioną, nie uszedł przeto bystrego wzroku góralów. — Wydawszy radośny okrzyk, kilku z nich rzuciło się na skałę; lecz inni nie zadając sobie tyle pracy, obrali sobie krótszą drogę; przyłożywszy bowiem do twarzy długie swoje strzelby, i wziąwszy na cel nieszczęśliwego Andrzeja, dali mu do zrozumienia, że jeżeli w téj chwili nie zejdzie na dół i nie zda się na łaskę, będą strzelać do niego, jak żołnierze do tarczy. Nie było czasu namyślać się; z dwojga złego obierając mniejsze, biédny Fairservice zaczął niebezpieczną podróż; pełznąc zrazu na brzuchu, potém na grzbiecie, chwytając się za każdy krzak, każdy ułamek skały, a nie zaniedbując przytém, ilekroć miał wolną choć jedną rękę, wyciągać ją ku góralom i żebrać litości; ale ci znajdując zabawę w przerażeniu Andrzeja, posunęli je do najwyższego stopnia, strzelając mu po nad głową, i śmiejąc się do rozpuku z dziwnych poruszeń i obrotów, do których go przymuszała bojaźń.
Tym sposobem dostał się przecież bez przypadku na mniéj spadzistą pochyłość; ale gdy jeszcze był o stóp dziesięć od spodu góry, pośliznął się, upadł, i potoczył jak kłębek pod nogi góralom, którzy podnosząc go z ziemi, splądrowali kieszenie, zdarli kapelusz, chustkę, surdut, kamizelkę, pończochy, trzewiki, a to tak zręcznie i prędko, że można powiedziéć bez przesady, iż upadł zupełnie ubrany, powstał obnażony jak szkielet. W tym stanie, bez względu na bose nogi, powlekli go przez krzaki po ostrych kamieniach na pole bitwy, na którém zgromadziła się reszta towarzyszów.
Na nieszczęście przechodząc niedaleko miejsca, w którém ja z panem Jarvie siedzieliśmy ukryci, jeden z tych ostrowidzów postrzegł i nas także. Za danym znakiem przybiegło ich sześciu, grożąc nam bronią, jeżeli się nie poddamy. — Wszelki opór przeciw tak znacznéj liczbie, byłby szaleństwem, gdybyśmy nawet mieli się czém bronić; musieliśmy przeto uledz przemocy. Zręczni służalce zaczęli się natychmiast krzątać około naszéj odzieży, i byliby niewątpliwie oporządzili jak Andrzeja, który drżąc od strachu i zimna, stał o kroków kilkanaście, gdyby na szczęście nie nadszedł Dugal. Po długiéj i żywéj sprzeczce, w któréj, jak wnosiłem z poruszeń jego, nie szczędził łajania i groźby, tyle dokazał, że górale zaprzestali łupieztwa, a nawet oddali nam już zabrane rzeczy. Wyrwał z rąk jednego chustkę moją, a w zapale bogobojnéj restytucyi, ścisnął mi ją tak mocno naokoło szyi, jak żeby brał naukę od mistrza, podczas pobytu swego w glasgowskiém więzieniu. Innemu, odebrał surdut pana Jarvie z uciętemi połami, i zarzucił mu go na plecy; a postrzegłszy, że coraz więcéj tłumu przybywa, prosił abyśmy zeszli z góry, zalecając prowadzącym pana Jarvie, jak największą ostrożność. Ośmielony tém postępowaniem Andrzéj Fairservice, zaczął także wzywać protekcyi i względów Dugala, błagając, aby mu przynajmniéj trzewiki oddać rozkazał; ale Dugal odpowiedział:
— Nic z tego nie będzie braciszku, — nie jesteś szlachcicem, — są tu lepsi od ciebie, a boso chodzą — i nie dając baczenia na krzyki Andrzeja, udał się z nami w dalszą drogę, łając i odpychając wszystkich, którzy nam bliżéj w oczy zajrzéć chcieli. — Stanęliśmy nakoniec przed bohatérką dnia tego. Spojrzawszy na nią, i na dzikie, srogie, lecz prawdziwie marsowe twarze tych, którzy ją otaczali, jeżeli mam wyznać prawdę, strach mię ogarnął. Nie wiem czy Helena Mac-Gregor walczyła osobiście podczas potyczki; ale krwawe plamy na twarzy, rękach obnażonych po łokcie, i na mieczu, który jeszcze trzymała; jéj oko gniewem pałające, i włosy roztargane w czarnych kędziorach, spadające na ramiona, nie dozwalały wątpić, iż musiała czynnie należeć do bitwy. — Wzrok jéj i wyraz twarzy objawiały pychę z odniesionego zwycięztwa, i radość z dokonanéj zemsty, nie zaś żądzę krwi, lub dzikie okrucieństwo. Postać Heleny przypominała mi raczéj jedną z owych natchnionych bohatérek Pisma Św., których obrazy widywałem po kościołach Francyi. Niewiedziałem w jakich wyrazach przemówić do téj nadzwyczajnéj niewiasty, gdy pan Jarvie zastąpił mnie, przyjmując na siebie rolę mówcy:
— Cieszę się niewypowiedzianie, — rzekł drżącym głosem, zupełnie nieodpowiednim uczuciu, jakie wyrażały słowa, — że traf szczęśliwy dozwolił mi powitać małżonkę krewnego mego Roba. — Jakże się macie? — rzekł znowu po chwili wypoczynku, zdobywając się na ton poufałéj przyjaźni, — jak wam zdrowie służy od czasu ostatniego widzenia się naszego? — Dawno już temu, dawno! — możeś już mnie i zapomniała? — ale pamiętasz zapewne ś. p. czcigodnego ojca mego Nikola Jarvie z Saltmarket w Glasgowie. — Był to zacny człowiek, Panie świéć jego duszy! poważał was i kochał; równie i całą, waszą rodzinę. — Owóż, jak powiedziałem, miło mi jest panią oglądać; i gdyby mię ci ludzie nie trzymali trochę za mocno, bo aż mię ręce bolą, prosiłbym o pozwolenie uściskania cię, jako bliskiéj mojéj krewnéj; lubo prawdę mówiąc, nie zaszkodziłoby gdybyście wprzód kazali sobie podać nieco wody i ręcznik.
Dziwna ta przemowa, i ton poufałości, nie zgadzały się bynajmniéj ze stanem uniesienia, w którym podówczas był umysł kobiéty, nieostygłéj jeszcze z zapału bitwy i mającéj stanowić o losie nieszczęśliwych jeńców.
— Któż ty jesteś? — rzekła, — który śmiész się mianować krewnym Mac-Gregora, a nie nosisz jego ubioru i nie jego przemawiasz językiem? Kiedyż widziano psa płaszczącego się u nóg samy, którą przed chwilą ścigał?
— Może być kuzynko, — odpowiedział nieulękniony burmistrz, — że pokrewieństwo nasze nie jest ci wiadome; lecz nie podpada żadnéj wątpliwości. Moja matka Elspeth Macfarlande, była żoną ojca mego Dyjakona Nikola Jarvie, wieczny pokój ich duszom! — Ojciec matki mojéj, a mój dziad Parlane Macfarlane z Loch Sloy, był znowu mężem Jessy Mac-Nab z Stuckavrallachen, krewnéj męża waszego w piatem pokoleniu; albowiem Duncan...
Tu Virago przerwała genealogiczny wywód, zapytując dumnie:
— Czy strumień czysty i wolno płynący może miéć jaki związek z zaczerpniętą w nim wodą na podły domowy użytek?
— Prawda kuzynko, — rzekł pan Jarvie; — lecz kiedy skwary letnie wysuszą go zupełnie, gdy zbieleją na dnie kamienie, nie gniewałby się natenczas strumień, gdyby mu kto wrócił wszystkie krople wody, jakie w nim czerpano. — Wiem ja, że wy górale nie cierpicie języka, którym mówią w Glasgowie; ubioru, który tam noszą; ale możeż kto inaczéj mówić jak tym językiem, który słyszy od kolébki? i czyliż mniemacie, że krótkie moje nogi i brzuch tłusty dobrzeby się wydały w téj waszéj kuséj spódnicy? — Zresztą, — dodał nieustraszony burmistrz, mniéj zważając na znaki, które mu dawał Dugal, spostrzegłszy, że gadanina jego niecierpliwi Helenę, — zresztą, ponieważ jak sądzę, szanujesz swego męża, bo tak przykazuje Pismo Św., powinnaś sobie przypomniéć, że zamilczając nawet o owym sznurku pereł, które ci posłałem w dzień ślubu, zrobiłem Robinowi niejedną przysługę wtenczas, kiedy uczciwie bydłem handlował, a nie bił, nie łupił, i nie rozbrajał wbrew prawu, żołnierzy króla Jmci.
To zakończenie dotknęło strony, któréj dźwięk nie był miły uszom Heleny. Uniesiona pychą, podniosła głowę i rzekła z gorzkim wzgardy uśmiechem:
— Tak jest, tak; ty, i podobni tobie, mogliście śmiało przyznawać się do pokrewieństwa z nami wtenczas, kiedy byliśmy narzędziami jęczącymi pod okrutném panowaniem waszém; smutną ofiarą dzikich i nieludzkich praw waszych, kiedyśmy musieli oddawać wam podłe usługi; wodę nosić, drwa rąbać, dostarczać potraw na rozpustne wasze biesiady. Ale dziś jesteśmy wolni! — wolni, na mocy tego samego wyroku, który mię wygnał z domu nagą i bez chleba, który mi wydarł wszystko! — tak dalece, że gdyby nie żądza zemsty, dawnobym już żyć przestała. — Niechże więc dzień dzisiejszy tak szczęśliwie zaczęty, uwieńczony został czynem, który na wieki starga wszelkie związki, jakie jeszcze zachodzą między Mac-Gregorem, a podłemi nizin mieszkańcami. — Allan! Dugal! skrępujcie razem tych trzech Sassenachów, i wrzućcie do jeziora, niech tam szukają krewnych, do których w nasze góry przybyli.
Burmistrz przestraszony nieco tym rozkazem, miał już rozpoczynać nową perorę, któraby zapewne jeszcze bardziéj rozjątrzyła gniéw bohatérki; ale Dugal przystąpił do niéj i w języku krajowym, którym tłómaczył się daleko płynniéj, aniżeli mówiąc po angielsku, przedsięwziął, ile mogłem miarkować, naszą obronę.
Lecz pani jego przerwała mu wkrótce mowę, i jak gdyby chciała nam dać uczuć wcześnie całą okropność losu, który nas miał spotkać, zawołała:
— Podły psie! śmiész się przeciwić moim rozkazom? a gdyby wolą moją było urżnąć im bluźniercze języki; wydrzéć serca i obaczyć, w którém mieści się więcéj zdrady przeciw Mac-Gregorom; nie byłożby powinnością twoją spełnić jéj natychmiast?
— Zapewne, zapewne, — rzekł Dugal, — stałoby się zadość woli waszéj, — ale jeżeliby to było jedno i to samo, strącić do jeziora kapitana, kaprala Cramp i dwa lub trzy czerwone mundury, zrobiłbym to daleko chętniéj, — ale tamci panowie są przyjaciółmi Gregaracha, i przyszli tu na jego wezwanie, o czém mogę zaręczyć, bo sam do nich list zaniosłem.
Helena miała już odpowiedziéć, gdy w tejże chwili dał się słyszyć odgłos góralskiéj trąbki u spodu wąwozu. — Był to zapewne oddział, który wziął tył kapitanowi Thornton i zmusił go do uderzenia na zasadzkę, lecz rozprawa trwała tak krótko, iż mimo pośpiechu, nie mógł zdążyć przed jéj ukończeniem na pole bitwy.
Znaczna była różnica między nowo-przybyłymi, a tymi, którzy składali zasadzkę. Otaczający naczelniczkę (jeżeli się godzi nadać jéj to nazwisko bez obrazy grammatyki), byli po większéj części starcy, chłopcy zaledwie wyszli z dzieciństwa, niewiasty nawet, słowem tacy, którzy ostatecznością tylko zmuszeni, wzięli się do broni. Widok tak nikczemnéj i godnéj pogardy zgrai, powiększał jeszcze smutek i upokorzenie kapitana. Przeciwnie, oddział mniéj lub więcéj 40 górali, który późniéj nadciągnął, składał się z wyboru młodzieży; porządny ich, lecz krótki ubiór, odkrywał twarde i wydatne muszkuły czerstwego ciała. W broni, podobna jak i w stroju zachodziła różnica: pierwsi, oprócz kilkunastu strzelb, nie mieli nic więcéj nad siekiéry, kosy i grube sękowate pałki; wtenczas, gdy każdy z drugiego oddziału, miał za pasem parę pistoletów i puginał; a oprócz tego pałasz, karabin i tarczę, którą górale zwykle zarzucają na plecy podczas marszu, lub używając ognistéj broni, a kładą na lewą rękę, gdy walczą na szable.
Łatwo jednak dostrzegłem, że ci ostatni nie mogli się również jak ich towarzysze poszczycić zwycięstwem. Stanęli w milczeniu i ze spuszczoném w ziemię okiem przed małżonką swego naczelnika, — trąbka ich tylko, ciągle smutne wydawała tony.
Helena poskoczyła ku nim z twarzą, na któréj się kolejno malowały gniéw i bojaźń. — Cóż to jest Allaster? — zawołała, — co znaczy ten smutny odgłos w chwili zwycięstwa? — Robert! Hamish! gdzież jest Mac-Gregor? gdzie jest wasz ojciec?
Synowie będący na czele oddziału postąpili ku niéj wolnym i niepewnym krokiem, i wymówili kilka słów po Gallicku, które usłyszawszy Helena wydała przeraźliwy okrzyk, a za nią cała zgraja starców, kobiét i dzieci, — płacz, jęk, klaskanie rękami, obudziły na nowo uśpione gór echo; ptaki nocne przestraszone okropniejszym jeszcze nad ich własny wrzaskiem, ruszyły się z ciemnych swoich kryjówek.
— Wzięty! — zawołała Helena, gdy hałas i zamieszanie uspokoiły się nieco. — Wzięty! — w niewoli! — a wy żyjecie? — Podli i nikczemni tchórze! — Na tomże was temi karmiła piersiami, abyście oszczędzali krew waszą, w obronie ojca? abyście widząc go w ręku nieprzyjaciół, wracali spokojnie z zabójczą wieścią do matki?
Synowie Mac Gregora, do których zwróciła tę srogą przemowę, byli dwaj młodzieńcy w kwiecie wieku: starszy mógł miéć zaledwo lat dwadzieścia, imie jego było Robert, lecz dla różnicy od ojca, górale dali mu przydomek Og, czyli mniejszy. Oko miał czarne, płeć ciemną, przez którą przebijał się rumieniec i czérstwość zdrowia; budowę ciała, nad wiek silną i rozrosłą. — Hamish czyli James, szczuplejszy nieco, lecz wyższy głową od brata i piękniejszéj twarzy, miał niebieskie oczy, a włos jasny spadał mu w bujnych kędziorach na ramiona z pod błękitnéj czapki.
Oba stali przed matką, smutni i zapłonieni wstydem, słuchając jéj wymówek z pełną uszanowania pokorą. Nakoniec kiedy gniéw jéj zdawał się już łagodzić nieco, starszy, chcąc usprawiedliwić siebie i brata, odezwał się angielskim językiem, znać dla tego, aby orszak słów jego zrozumieć nie mógł. — Co do mnie, stojąc nie daleko, a czując ile wiadomość o wzięcia Rob-Roya wpływać może na przykre nasze położenie, przysłuchiwałem się mowie młodzieńca z największą uwagą.
— Mac Gregor, — rzekł, — wezwany został na konferencyją przez jakiegoś mieszkańca nizin, który mu przyniósł list od.... (tu wymienił nazwisko bardzo cicho, zdawało mi się jednak, że miało podobieństwo z mojém). — Ojciec nasz przyjął wezwanie, ale obawiając się zdrady, posłańca przytrzymać rozkazał; po czém wziąwszy tylko Angusa Breck i małego Rory, udał się na oznaczone miejsce. W pół godziny przybiegł Angus z bolesną nowiną, że Mac Gregora schwycił i uwięził oddział milicyi z Lennox pod dowództwem Galbraitha z Garschattachin, dodając, że kiedy pierwszy pogroził odwetem na osobie posłańca, Galbraith uśmiechnął się z pogardą — rzekł. — Zgoda Robie, niech każdy powiesi swego, — my powiesimy zbójcę, a twoi ludzie celnika, — tym sposobem kraj pozbędzie się razem dwóch hultajów. — Angus Breck będąc mniéj strzeżonym, potrafił umknąć, wysłuchawszy téj rozmowy, i uwiadomił nas o wszystkiém.
— I mógłżeś podły zdrajco! — zawołała małżonka Mac Gregora, — dowiedziéć się o tém, a nie pospieszyć natychmiast na ratunek ojcu, — uwolnić go lub poledz na placu bitwy?
Młodzieniec odpowiedział skromnie, — że nie mogąc się mierzyć z daleko liczniejszym nieprzyjacielem, umyślił wrócić w góry, zebrać większą siłę; uderzyć na niego z pewniejszą nadzieją zwycięstwa, — że powziął wiadomość, iż oddział milicyi zatrzyma się czas niejaki w zamku Gartartan, albo w twierdzy Monteith, którą łatwo będzie zdobyć szturmem, mając siłę po temu.
Dowiedziałem się późniéj, że Rob-Roy podzielił swoich ludzi na dwie części: pierwsza, do któréj należał oddział, co odniósł nad kapitanem Thornton zwycięstwo, przeznaczoną była przeciw liniowemu wojsku; druga, przeciw Klanom górali, które łącznie z témże wojskiem zająć miały kraj górzysty, leżący między jeziorami: Lamond, Katrine i Hard, a znany pod nazwiskiem ojczyzny Rob-Roya. — Wyprawiono natychmiast posłańców, celem ściągnienia wszystkich oddziałów, a rozpacz przed chwilą tak widoczna na twarzy góralów, ustąpiła miejsca nadziei uwolnienia naczelnika, i dogodzenia zemście.
Tą zapewne namiętnością powodowana, rozkazała Helena stawić przed sobą nieszczęśliwego mieszkańca nizin. — Zdaje się, że synowie lękając się skutków gniéwu matki, ukrywali go naumyślnie przed jéj okiem, — jeżeli tak było w rzeczy saméj, ludzkość ich, przedłużyła tylko na chwilę jego los okropny. Przyprowadzono człowieka na pół umarłego ze strachu, w którego wybladłéj i zmienionéj twarzy, poznałem z wielkiém podziwieniem Morrisa.
Rzucił się do nóg Heleny, chcąc ją uściskać; ale, jak gdyby samo dotknięcie jego zhańbić ją miało, odskoczyła na stronę, — został tylko w ręku nieszczęśliwego jeńca koniec jéj plaidu, który z uniesieniem całował. Nigdy mi się nie zdarzyło słyszyć tak gorących i pokornych próśb o darowanie życia. Bojaźń, która najczęściéj zamyka usta oczekującym wyroku śmierci, Morrisowi zaś przeciwnie, udzielała niepospolitéj wymowy. Z twarzą zsiniałą jak popiół, załamując ręce w rozpaczy, rzucając na około siebie omdlałym wzrokiem, jakby chciał żegnać po raz ostatni wszystko, co go otaczało, powtarzał jedne po drugich okropne przysięgi, iż o zdradzie przeciw osobie Rob-Roya bynajmniéj nie wiedział. Zaręczał, że go szanuje i kocha nad życie; — a przez szczególną sprzeczność, którą sam tylko przestrach mógł usprawiedliwić, dodał w końcu, — że dał się uwiéść cudzéj namowie, i wspomniał imię Rashleigha. Błagał tylko o życie; życia tylko pragnął, chociażby wszystko zresztą miał postradać, — dla ocalenia życia, chętnieby zniósł nędzę i męczarnie, chętnieby resztę dni swych przepędził w najgłębszéj i najciemniejszéj gór szkockich jaskini.
Nie podobna opisać pogardy i odrazy, z jaką żona Mac Gregora słuchała próśb tych i zaklinań.
— Darowałabym ci życie, — rzekła, — gdyby życie było dla ciebie ciężarem, podobnie jak jest dla mnie, jak jest dla każdéj czułéj i szlachetnéj duszy. — Ale ty nędzniku! obojętny na brzemie nieszczęść, które świat ten uciska, pełzałbyś po nim radośnie pośród nieprawości i zbrodni; a wtenczas kiedy niewinni cierpią prześladowanie; kiedy podli złoczyńcy depcą po karku ludzi cnotliwych i świetnym zaszczyconych rodem; ty byłbyś szczęśliwym, i jak brytan rzeźnika tuczyłbyś się krwią nędznych ofiar przemocy. — Nie! — nie doczekasz téj roskoszy. — Zginiesz psie podły, — zginiesz, nim słońce błyśnie z pod téj chmurki, która je pokryła.
Obróciwszy się potem do swoich ludzi, dała im krótki rozkaz w rodzinnéj mowie. Dwaj silni górale porwali natychmiast leżącego u nóg jéj więźnia, i zawlekli na samą krawędź wiszącéj po nad jeziorem skały. — Krzyki jego musiały być przeraźliwe i okropne, kiedy przez ciąg lat kilku, nieraz porywałem się ze snu, rozumiejąc, że je słyszę jeszcze. Gdy oprawcy ciągnęli go koło miejsca, gdzie stałem, poznał mię i przemówił ostatnie słowa. — Panie Osbaldyston ratuj mnie, — ratuj.
Wzruszony do żywego tym okropnym widokiem, i zapomniawszy, że i mię podobny los czeka, błagałem o litość nad nieszczęśliwym, ale prośby moje Helena odrzuciła ze wzgardą. Przywiązano mu do szyi ciężki kamień, obwiniony kawałem plaidu; zdarto resztę odzienia, i pośród powszechnego zemsty okrzyku, który jednak nie zdołał zagłuszyć ostatnich konającego jęków, strącono z wierzchołka skały w głębią jeziora. — Schyleni nad przepaścią górale, czatowali jeszcze przez chwilę, ażali nie potrafi wywikłać się z więzów i na wierzch wypłynąć, ale ostrożność ich była zbyteczną. — Wody rozbite silném uderzeniem ciężaru, zeszły się znowu i odzyskały zupełną spokojność; a ogniwo życia, o które tak gorąco błagał nieszczęśliwy Morris, było już na zawsze wykréślone z listy świata.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Michał Grubecki.