Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga czwarta/XV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.
Nie trzeba kłaść do jednej kieszeni klucza i zegarka.

Margrabia de Lantenac nie był tak daleko, jak sądzono.
Niemniej jednak znajdował się w zupełnie bezpiecznem schronieniu i pogoń dosięgnąć go nie mogła.
Poszedł za Halmalem.
Schody, przez które Halmalo i margrabia zeszli w ślad za resztą uciekających, kończyły się blizko parowu i arkad mostu wązkim korytarzem sklepionym. Korytarz ten dochodził do rozpadliny naturalnej w ziemi, która z jednej strony prowadziła do parowu, a z drugiej do lasu. Rozpadlina owa, niedostępna oczom ludzkim, wiła się kręto pod roślinnością nieprzeniknioną. Pochwycenie tam człowieka było niepodobieństwem. Uciekający, dostawszy się raz do tej rozpadliny, potrzebował tylko przemykać się jak wąż i nie można go było znaleźć. Wejście ze schodów do zakrytego chodnika tak było cierniami zarośnięte, że budujący przejście podziemne uważali za niepotrzebne zamykanie go w inny sposób.
Margrabia mógł się już teraz oddalić. Nie miał potrzeby troszczyć się o przebranie. Od chwili przybycia swego do Bretanii nie używał innego ubioru jak wieśniaczego, uważając się w nim za większego jeszcze pana.
Kiedy margrabia i Halmalo wyszli z chodnika i zapuścili się w rozpadlinę, pięciu innych: Guinoiseau, Hoisnard Złoty Konar, Romansik, Chatenay i proboszcz Turmeau, już byli daleko.
— Nie tracili czasu — rzekł Halmalo.
— Zrób tak samo — odparł margrabia.
— Wasza Jasność chce, żebym go opuścił?
— Zapewne. Już ci powiedziałem, że uciekać można tylko pojedynczo. Gdzie jeden przejdzie, dwóch się nie przemknie. We dwóch zwracalibyśmy uwagę. Przez ciebie schwytanoby mnie, przezemnie schwytanoby ciebie.
— Czy Wasza Jasność zna kraj?
— Znam.
— Więc się mamy zejść przy Kamieniu Gauvain’a, na łączce leśnej?
— Jutro, w południe.
— Będę. Będziemy tam.
Halmalo zatrzymał się chwilę.
— Ach, jaśnie panie! kiedy sobie pomyślę, że byliśmy na pełnem morzu, że byliśmy sami, że ja chciałem zabić Waszą Jasność, że byliście moim panem, mogliście mi to powiedzieć i nie powiedzieliście! Co za człowiek z Waszej Jasności!
Margrabia mówił:
— Anglia. Niema innego środka. Za dwa tygodnie Anglicy muszą być we Francyi.
— Powinienbym zdać sprawę Waszej Jasności; wykonałem wszystkie wasze zlecenia.
— Pomówimy o tem jutro.
— Do jutra jaśnie panie.
— Ale! możeś głodny?
— Być może. Tak mi pilno było przybyć, że nie wiem, czym jadł co dzisiaj.
Magrabia wyjął z kieszeni tabliczkę czekolady, przełamał ją na dwie części, dał połowę Halmalowi, a drugą sam jeść zaczął.
— Jaśnie panie — rzekł Halmalo — na prawo parów, na lewo las.
— Dobrze, zostaw mnie i idź w swoją stronę.
Halmalo był posłuszny. Zapuścił się w ciemność. Przez chwilę słychać było szelest odgarnianych krzaków, potem wszystko ucichło. Po kilku sekundach nie podobnaby już było natrafić na siad jego. Ten kraj najeżony i powikłany nie do przebrnięcia był sprzymierzeńcem uciekających. Nie znikało się w nim, lecz topniało. Ta właśnie łatwość szybkiego rozpraszania się sprawiła, że wojska nasze wahały się wobec tej Wandei, niknącej zawsze, wobec tych wojowników, którzy się tak groźnie wymykali.
Margrabia stał nieruchomy. Należał do tych ludzi, którzy usiłują nic nie uczuwać, ale nie mógł uchronić się od wzruszenia, gdy po wyziewach krwi i rzezi odetchnął świeżem powietrzem. Uczuć się zupełnie ocalonym, kiedy się było już zgubionym; przyjrzawszy się tak zblizka grobowi, posiąść całkowite bezpieczeństwo, wydrzeć się śmierci i powrócić do życia — było to wstrząśnienie dla takiego nawet jak Lantenac człowieka. I jakkolwiek doświadczał już podobnych wrażeń, nie mógł ustrzedz swej niewzruszonej duszy od chwilowego zachwiania. Przyznał się w duchu przed sobą, że był zadowolony. Poskromił szybko to uczucie, które nieledwie do radości było podobne. Wydobył zegarek i nacisnął w nim dzwoniącą sprężynę. Która też mogła być godzina?
Ku wielkiemu swemu zdziwieniu naliczył dziesięć uderzeń. Kiedy się przeszło jedną z tych kolei życia ludzkiego, w której wszystko stawione było na kartę, doświadcza się osłupienia z podziwu, że minuty, tak wypełnione wypadkami, nie były dłuższe od innych. Strzał armatni ostrzegający dany był na krótko przed zachodem słońca, a kolumna atakująca uderzyła na wieżę Tourgue w pół godziny potem, między siódmą a ósmą, przy zmroku zapadającym. Tak więc ta olbrzymia walka, rozpoczęta o godzinie ósmej, skończyła się o dziesiątej. Cała epopeja trwała sto dwadzieścia minut. Katastrofy miewają czasami szybkość błyskawicy. Wypadki takie potrzebują niekiedy zdumiewająco niewiele czasu.
Ściśle rzecz biorąc, należałoby raczej dziwić się, gdyby było przeciwnie; dwugodzinny opór tak małej liczby przeciwko tak wielkiej liczbie był nadzwyczajnym i zaprawdę, walka owa dziewiętnastu przeciwko czterem tysiącom nie była ani krótka, ani się szybko zakończyła.
Czas jednak naglił; należało oddalić się. Halmalo musiał już być daleko, a margrabia uważał, że nie potrzebował dłużej pozostawać na miejscu. Włożył zegarek do kieszeni, lecz nie do tej samej, bo zauważył, że ocierał się w niej o klucz od drzwi żelaznych, który mu Wilkołak oddał i że szkiełko od zegarka stłucby się o ten klucz mogło. Zamierzał udać się także do lasu. Gdy już miał skręcać na lewo, zdawało mu się, że jakiś blady promień przedzierał się do niego.
Odwrócił się i przez krzaki, wyraźnie zarysowane na tle czerwonem, które nagle stały się widoczne w najdrobniejszych szczegółach, spostrzegł wielką łunę w parowie. Kilka kroków oddzielało go tylko od parowu. Postąpił naprzód, potem się rozmyślił, uważając, że niepotrzebnie naraża się na takie światło. Zkądkolwiek zresztą mogła pochodzić ta łuna, nic go nie obchodziło. Zwrócił się więc w kierunku wskazanym przez Halmala i postąpił kilka kroków ku lasowi.
Nagle, zagłębiwszy się i ukrywszy zupełnie pod cierniami, usłyszał nad głową krzyk straszny. Krzyk ten zdawał się pochodzić z samego skraju płaskowzgórza, z ponad parowu. Margrabia podniósł oczy i przystanął.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.