Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga piąta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Budzą się dzieci, które zasnęły.

Tymczasem dzieci obudziły się nareszcie.
Pożar, który nie dosięgnął jeszcze biblioteki, rzucał na sufit różowy odblask. Dzieci pie znały tego rodzaju zorzy. Patrzyły na nią. Jurcia przypatrywała się jej ciekawie.
Pożar roztaczał cały swój przepych; czarna hydra i smok szkarłatny ukazywały się w bezkształtnym dymie, wspaniale posępnym i czerwonym. Podługowate iskry ulatywały w dal, przerzynając ciemności; rzekłbyś: walczące z sobą i ścigające się komety. Ogień jest rozrzutnością; żary są pełne klejnotów, które na wiatr rozsiewają; nie darmo węgiel jednorodny jest z dyamentem. W murze trzeciego piętra porobiły się rozpadliny, przez które pożar zlewał do parowu kaskady drogich kamieni; stosy słomy i kupy owsa palące się w śpichrzu zaczęły spływać przez okna potokami złotej kurzawy; ziarna owsa zamieniały się w ametysty, a źdźbła słomy w karbunkuły.
— Caca — rzekła Jurcia.
Podnieśli się wszystko troje.
— Ach — krzyknęła matka — budzą się!
Janek wstał, za nim wstał Gruby Alan, wstała Jurcia.
Janek przeciągnął się, podszedł do okna i rzekł:
— Gorąco!
— Aj! gojąco — powtórzyła Jurcia.
Matka zawołała:
— Moje dzieci! Janku! Alanie! Jurciu!
Dzieci patrzyły dokoła. Starały się zrozumieć. To, co przeraża ludzi, zaciekawia dzieci. Kto łatwo się dziwi, ten się niełatwo przestrasza; nieświadomość mieści w sobie odwagę. Dzieci tak mało mają prawa do piekła, że ujrzawszy je, pownieby je podziwiały.
Matka powtórzyła:
— Janku! Alanie! Jurciu!
Janek odwrócił głowę; ten głos wyrwał go z roztargnienia; dzieci mają krótką pamięć, lecz prędko sobie przypominają; wczoraj, to już i cała ich przeszłość. Zobaczywszy matkę, nie zdziwił się Janek wcale, a czując w tem nadzwyczajnem otoczeniu nieokreśloną potrzebę opieki, zawołał:
— Mamo!
— Mamo! — rzekł Alan.
— Mamo! — rzekła Jurcia.
I wyciągnęła drobne rączęta.
A matka zawyła:
— Moje dzieci!
Wszystko troje stanęły przy oknie; na szczęście, nie z tej strony się paliło.
— Bardzo gorąco! — rzekł Janek.
I dodał:
— To parzy.
I szukał matki oczami.
— Chodźże, mamo!
— Mamo! — powtórzyła Jurcia.
Matka z rozczochranemi włosami, poszarpana, zakrwawiona, stoczyła się od krzaku do krzaku aż do parowu. Cimourdin był tam z Guéchampem, również bezsilni na dole, jak Gauvain na górze. Żołnierze w rozpaczy, że nie mogą być użyteczni, tylko się w około nich roili. Gorąco było nieznośne, a nikt go nie czuł. Rozważano stromą pochyłość mostu, wysokość arkad, wyniesienie piętr, niedostępność okien i potrzebę szybkiego działania. Trzy piętra do przebycia. Ani sposób się tam dostać. Radoub zraniony, z rozciętą pałaszem łopatką, z oderwanem uchem, przybiegł oblany krwią i potem, spostrzegł Michalinę Fléchard.
— Patrzcie — rzekł — rozstrzelana! więc zmartwychwstałaś?
— Moje dzieci! — rzekła matka.
— Słusznie — odparł Radoub — nie pora zajmować się gośćmi z tamtego świata.
I począł wdzierać się na most, ale daremnie; wpił paznogcie w kamień, wdrapywał się przez kilka chwil; ale podmurowanie było gładkie, żadnej szczerby, żadnej wypukłości; mur był tak ściśle spojony, jakby nowy i Radoub upadł. Pożar szerzył się straszliwie; w ramach zaczerwienionego okna widziano trzy jasne główki. Radoub wzniósł wtedy pięść ku niebu, jakby szukał kogoś oczami, i rzekł:
— Toż to rządy, dobry Boże!
Matka klęcząc, ściskała filary mostu i wołała:
— Łaski!
Głuche trzeszczenie mieszało się z sykiem płomieni. Szyby w szafach biblioteki pękały i padały z łoskotem. Widocznem było, że belki kruszały. Żadna siła ludzka nic tu nie mogła poradzić. Chwila jeszcze, a wszystko miało runąć. Czekano końca. Słyszano cienkie głosiki, powtarzające:
— Mamo! mamo!
Przerażenie wszystkich pożerało.
Nagle, w oknie sąsiedniem temu, w którem stały dzieci, na purpurowem tle płomienia zjawiła się wysoka postać.
Podniosły się wszystkie głowy, wszyscy utkwili w jeden punkt oczy. Tam w górze był człowiek, był człowiek w bibliotece, był człowiek w czeluści gorejącej. Postać ta odbijała czarno od płomieni, lecz włos miała siwy. Poznano margrabiego Lantenaca.
Zniknął, potem znów się ukazał.
Straszliwy starzec stanął przy oknie, trzymając drabinę. Była to złożona w bibliotece drabina ratunkowa, po którą poszedł wzdłuż ściany i którą przywlókł do okna. Chwycił ją w jednym końcu i z mistrzowską zręcznością szermierza spuścił przez okno po zewnętrznym krańcu gzemsu aż na dno wąwozu. Na dole Radoub wyciągnął jak szalony ręce, przyjął drabinę, uścisnął ją w objęciach i krzyknął:
— Niech żyje Rzeczpospolita.
Margrabia odpowiedział:
— Niech żyje król!
Radoub mruczał:
— Krzycz sobie tam, co ci się podoba, i pleć głupstwa, jeżeli chcesz; tyś dobry Bóg teraz.
Drabina stanęła, urządzono komunikacyę między płonącą salą a ziemią. Poskoczyło dwudziestu ludzi, Radoub na ich czele i w mgnieniu oka ustawili się od góry do dołu, przyparci plecami do szczebli, jak mularze podający sobie kamienie. Zrobiło to z drabiny drewnianej drabinę ludzką. Radoub na szczycie drabiny sięgał okna. Zwrócony był twarzą do ognia.
Mała armia, rozproszona po wzgórkach i zaroślach, miotana wszelkiemi naraz wzruszeniami, tłoczyła się na płaskowzgórzu, w wąwozie, na platformie wieży.
Margrabia zniknął znów, potem ukazał się niosąc dziecko.
Zagrzmiał niezmierny oklask.
Było to pierwsze, które na los pochwycił, Alanek.
Alan krzyczał:
— Boję się!
Margrabia oddał Alana Radoubowi; sierżant, nie odwracając się, podał go stojącemu za sobą poniżej żołnierzowi, a ten następnemu, i podczas gdy Alan, krzycząc z wielkiego strachu, wędrował tak z ręki do ręki aż na spód drabiny, margrabia przez chwilę znów niewidzialny, stanął w oknie z Jankiem, który wyrywał mu się z płaczem i bił Radouba, gdy mu go margrabia oddawał.
Margrabia wrócił do sali pełnej płomieni. Jurcia została sama. Podszedł do niej. Uśmiechnęła się. Granitowy ten człowiek poczuł, jak mu zwilżały się oczy.
Zapytał
— Jak się nazywasz?
— Ucia — odpowiedziała.
Wziął ją na ręce, uśmiechała się ciągle i w chwili gdy ją oddawał Radoub’owi, to sumienie, tak wyniosłe i tak ponure, olśnione zostało niewinnością; starzec pocałował dziecię.
— To nasz robaczek — rzekli żołnierze; i z kolei Jurcia zeszła od ręki do ręki na ziemię pośród okrzyków uwielbienia. Klaskano w dłonie, tupano nogami; starzy grenadyerowie łkali, a ona się do nich uśmiechała.
Matka była u spodu drabiny, zadyszana, szalona, pijana tem niespodzianem wydarzeniem, przerzucona odrazu z piekła do raju. Zbytek radości rani na swój sposób serce. Wyciągnęła ręce, odebrała najprzód Alanka, potem Jurcię, okryła wszystkie naraz pocałunkami, potem wybuchnęła śmiechem i padła zemdlona.
Rozległ się okrzyk ogromny:
— Wszyscy ocaleni!
W rzeczy samej wszyscy byli ocaleni, prócz starca.
Ale nikt o tem, może on sam nawet, nie pomyślał.
Przez kilka chwil stał zadumany w oknie, jakby chciał dać czas płomiennej otchłani do postanowienia czegoś. Potem, nie śpiesząc się, zwolna, dumnie, przekroczył okno, i nie odwracając głowy, wyprostowany, oparły plecami o szczeble, mając pożar za sobą, a przepaść przed sobą, począł w milczeniu schodzić z drabiny z powagą widziadła. Żołnierze, stojący na drabinie, pośpieszyli na dół, wszyscy obecni zadrżeli; ustępowano przed tym człowiekiem, przybywającym z góry, jakby przed zjawiającym się duchem, ze świętą grozą. On jednak pogrążał się zwolna w pomroce, którą miał przed sobą; przybliżał się do tych, którzy się przed nim cofali; marmurowa jego bladość była bez zmarszczki, widmowe jego wejrzenie bez błysku; za każdym jego krokiem ku tym ludziom, którzy zmieszane źrenice utkwili w nim wśród ciemności, zdawał się rosnąć; drabina drżała i dźwięczała pod tą posępną stopą, rzekłbyś posąg komandora, zstępujący do grobu[1].
Gdy margrabia był już na dole i zstąpił z ostatniego szczebla na ziemię, jakaś ręka pochwyciła go za kołnierz. Odwrócił się.
— Aresztuję cię — rzekł Cimourdin.
— Zgadzam się — rzekł Lantenac.





  1. Aluzya do stąpań kamiennego posągu komandora w operze Mozarta „Don-Juan.“





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.