Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga pierwsza/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rok dziewięćdziesiąty trzeci |
Wydawca | Bibljoteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1898 |
Druk | Granowski i Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Anonimowy |
Tytuł orygin. | Quatrevingt-treize |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wielu miało tylko piki. Dobrej jednak broni myśliwskiej było obficie. Niema zręczniejszych strzelców nad kłusowników z Bocage i przemytników z Loroux. Dziwni to byli wojownicy, straszni i nieustraszeni. Dekret, nakazujący pobór trzykroć sto tysięcy rekrutów, wywołał uderzenie na gwałt w dzwony sześciuset wiosek. Iskra pożaru zabłysła naraz na wszystkich punktach. W Poitou i w Anjou w jednym i tymże dniu nastąpił wybuch. Pierwszy odgłos tej burzy usłyszano już 1792 r. 8-go lipca, to jest na miesiąc przed 10-ym sierpnia, na landzie Kerbader. Allan Redeler, dziś zapomniany, był zwiastunem La-Rochejaquelein’a i Jana Chouan’a. Rojaliści pod karą śmierci zmuszali do wyruszenia wszystkich ludzi zdrowych i w sile wdeku. Brali w rekwizycyę konie, wozy, żywność. Topinaud miał odrazu trzy tysiące żołnierzy, Cathelineau dziesięć tysięcy, Stofflet dwadzieścia tysięcy, a Charette owładnął Noirmoutier. Wicehrabia Scépeaux poruszył Górne Anjou, kawaler Dieurie okolicę między Vilaine’ą a Loarą, Tristan-Pustelnik Dolną Mayennę, golibroda Gaston miasto Guemenée, a ksiądz Bernier resztę. Niewiele było potrzeba do podburzenia tego mrowia. Umieszczano w cymboryum sprzysiężonego proboszcza rządowego, „księdza przysięgłego,“ jak go nazywano, dużego kota czarnego, który podczas mszy nagle wyskakiwał. To dyabeł — krzyczeli chłopi i cały okręg powstawał. Podmuch do tego pożaru wychodził z konfesyonałów. Do natarcia na Niebieskich i przesadzania parowów mieli swe długie na piętnaście stóp odsadzki, broń do walki i ucieczki. Podczas najsilniej wrzącego boju, gdy, uderzając na czworoboki republikańskie, napotkali w polu bitwy krzyż lub kaplicę, padali na kolana i odmawiali pod gradem kul pacierze; skończywszy różaniec, podnosili się i uderzali na nieprzyjaciela. Co za olbrzymy, niestety! Nabijali broń w biegu, był to ich talent. Wmawiano w nich, co chciano; ich księża pokazywali im innych księży z czerwoną na szyi pręgą od zaciśniętego sznureczka, mówiąc: „To gilotynowani, co zmartwychwstali.“ Mieli swoje przystępy rycerskości; uczcili zwłoki Fasque’a, chorążego republikańskiego, który dał się zarąbać, nie wypuściwszy z ręki sztandaru. Chłopi ci umieli przedrwiwać; o pożenionych księżach republikańskich mówili: „byli bez pijuski, teraz są bez spodni“[1]. Z początku bali się armat, potem rzucali się na nie z kijami i zdobywali. Zdobyli najprzód piękną armatę śpiżową, którą nazwali „Missyonarz“; potem drugą, pochodzącą z czasów wojen katolickich, z wyrytym na niej herbem kardynała Richelieu i postacią Najświętszej Panny; nazwali ją „Marya Joanna.“ Z utratą Fontenay stracili i Maryę Joannę, przy której padło, nie cofnąwszy się ani kroku, sześciuset chłopów. Potem zdobyli znów Fontenay dla odzyskania Maryi Joanny, którą odprowadzili pod liliowym sztandarem, obsypując kwiatanu i każąc całować spotykanym po drodze kobietom. Ale dwie armaty — to mało. Stofflet zdobył Maryę Joannę; Cathelineau, zazdroszcząc mu, wyruszył z Pin-en-Mange, przypuścił szturm do Jallais i wziął trzecią armatę; Forest uderzył na Saint-Florent i wziął czwartą. Dwaj inni dowódcy Chouppes i Saint-Poł lepiej sobie poczęli, porobili z pniaków udane działa i manekinowych kanonierów i z tą artyleryą, z której sami grubo się śmiali, odparli Niebieskich pod Mareuil. Była to ich epoka najświetniejsza. Później, gdy Chalbos zmusił La Marsonière’a do ucieczki, chłopi na shańbionem polu bitwy zostawili trzydzieści dwa działa z herbami Anglii. Anglia opłacała wówczas książąt francuskich i posyłano „pieniądze jego wysokości“ (pisał Nantiat 10 marca 1894), gdyż wytłómaczono Pittowi, że tak przystało.“ Mellinet w raporcie z 31 marca mówi: „Okrzykiem buntowników jest: Niech żyją Anglicy.“ Chłopi nie ociągali się z rabunkiem. Pobożni ci ludzie byli złodziejami. Dzicy mają swoje wady. Przez nie to dobiera się z czasem do nich cywilizacya. Puysaye mówi w tomie II-im na stronie 187: „Ochroniłem kilka razy miasteczko Plélan od rabunku;“ a dalej na str. 434, odmawia sobie wejścia do Montfort: „Obszedłem dokoła, aby uniknąć rabunku domów jakobińskich.“ Splondrowali Cholet; złupili Challans. Gdy się im nie powiodło pochwycić Granville, zrabowali VilleDieu. Zwali „masą jakobińską“ wieśniaków, którzy trzymali z Niebieskimi, i tępili ich zawzięciej, niż innych. Lubili rzeź, jak żołnierze, a mord, jak rozbójnicy. Mieli upodobanie w rozstrzeliwaniu „wałkoniów,“ to jest mieszczan. W Fontenay, jeden z ich księży, proboszcz Barbotin, zabił starca pałaszem. W Saint-Germain-sur-Ille[2], pewien ich dowódca, szlachcic, zastrzelił prokuratora gminy i zabrał mu zegarek. W Machecoul urządzili regularną rzeź republikanów, szeregiem, po trzydziestu dziennie; trwało to pięć tygodni; każdy szereg trzydziestu skazanych nazywano „różańcem. “ Stawiano go nad wykopanym dołem i strzelano; rozstrzeliwani upadali w dół, czasem żyjący jeszcze; zakopywano ich bez skrupułu. Widzieliśmy wznowienie tego obyczaju[3]. Jourbert, prezydent okręgowy, miał ręce w napięstkach odpiłowane. Nakładali jeńcom Niebieskim ostre dyby, umyślnie kute w tym celu. Zabijali ich na placach publicznych pałkami, otrębując pojezdne. Charette, który podpisywał się: „Braterstwo, kawaler Charette,“ i który, jak Marat, zamiast czapki nosił chustkę związaną na czole, spalił miasto Pornic i mieszkańców razem z domami. W tymże czasie Carrier był postrachem. Odpowiadano terroryzmem na terroryzm. Powstaniec bretoński wyglądał tak prawie, jak powstaniec grecki: krótki kaftan, strzelba przewieszona przez ramię, nagolenniki, szerokie szarawary nakształt tureckich, słowem, chłop podobny był do klefta. Henryk La Rochejacquelein wybrał się w dwudziestym pierwszym roku życia na tę wojnę z kijem i parą pistoletów. Armia wandejska liczyła sto pięćdziesiąt cztery dywizye. Prowadziła regularne oblężenie; przez trzy dni blokowała Bressuire. Dziesięć tysięcy chłopów bombardowało raz w Wielki Piątek miasto Sables, kulami rozpalonemi. Udało im się zniszczyć w jednym dniu czternaście obozów republikańskich od Montigne do Courbeveilles. W Tours słyszano z wysokiego muru tę pyszną rozmowę La Rochejacquelein’a z chłopem: — Karol! — Jestem, panie. — Stanę ci na ramionach. — Stawaj pan. — Daj mi swą strzelbę. Oto jest. — I La Rochejacquelein wskoczył do miasta; wzięto bez drabin te wieże, które Duguesclin oblegać musiał. Woleli nabój niż luidora. Płakali, tracąc z oczu swoją dzwonnicę. Ucieczkę uważali za rzecz zupełnie naturalną; dowódcy ich wtedy wołali: „Rzucajcie chodaki, a trzymajcie strzelby!“ Gdy brakło amunicyi, odmawiali różaniec i szli zabierać proch z wozów artyleryi republikańskiej; później d’Elbee żądał go od Anglików. Za zbliżeniem się nieprzyjaciela, ukrywali swych rannych w wysokiem zbożu lub paprociach, a po skończonej rozprawie napowrót ich zabierali. Nie mieli mundurów. Odzież ich była poszarpana. Chłop i szlachcic ubierał się w pierwsze lepsze łachmany. Roger Mouliniers nosił turban i dolman, zabrane z garderoby teatru w Fléche; kawaler Beauvilliers chodził w mundurze prokuratora i w kapeluszu kobiecym, pod którym miał czapkę wełnianą. Wszyscy nosili szarfy i białe pasy. Stopnie odznaczały się węzłami. Stofflet miał węzeł czerwony; La Rochejacquelein węzeł czarny; Wimpfen, pół-żyrondysta, który zresztą nie wyszedł z Normadyi, nosił naramiennik karabinierów z Caen. Mieli w szeregach swoich kobiety: panią Lesbure, która została później panią La Rochejaquelein, Teresę Mollien, kochankę La Rouarie, która spaliła listę naczelników parafij; panią La Rochefoucauld, piękną, młodą, z szablą w ręku, szykującą chłopów u stóp wieżycy zamku Puy-Rousseau, i ową Antoinettę Adams, zwaną kawalerem Adams, tak waleczną, że wziętą do niewoli, rozstrzelano, ale stojącą, przez uszanowanie dla niej. Okrutne były te czasy bohaterskie. Dochodzono do wściekłości. Pani Lescure tratowała umyślnie koniem republikanów, rozciągniętych na polu bitwy; „zabitych“ — jak mówi sama — może tylko rannych. Mężczyźni czasem zdradzali, kobiety nigdy. Panna Fleury, artystka teatru Francuskiego, przeszła od La Rouarie do Marata, lecz z miłości. Dowódcy byli częstokroć takimiż nieukami jak żołnierze; pan de Sapinau nie znał pisowni; pisał: „nous orions de notre cauté. “ Wodzowie nienawidzili się wzajem; dowódcy z nizin bagnistych (Marais) krzyczeli: „Precz z górnymi!“ Jazdę nieliczną mieli i trudno ją było utworzyć. Puysaye pisze: „Ten, który mi daje z ochotą dwóch swoich synów, stygnie w zapale, gdy żądam od niego jednego konia.“ Odsadzki, widły, kosy stare i nowe strzelby, kordelasy myśliwskie, rożny, pałki okute i nabite gwoździami, to był ich oręż. Niektórzy nosili na plecach złożone na krzyż dwie trupie kości. Napadali z głośnym krzykiem, zjawiali się nagle, zewsząd: z zarośli, ze wzgórz, zpośród gałęzi, z dróg w jarach; szykowali się, to jest rozwijali w półkole, zabijali, tępili, druzgotali i rozpraszali się. Przechodząc przez miasteczko republikańskie, ścinali Drzewo Wolności, palili je i tańczyli dokoła ognia. Każdy ich pochód odbywał się nocą. Reguła Wandejczyka: zawsze być niespodzianym. Robili po piętnaście mil w milczeniu, nie zgiąwszy w przechodzie swoim źdźbła trawy. Z nadejściem wieczoru, po oznaczeniu przez dowódców na radzie wojennej miejsca, w którem zaskoczyć mieli posterunek republikański, nabijali broń, szeptali pacierze, zdejmowali chodaki i ciągnęli długiemi kolumnami, przez lasy boso, po mchu i krzakach, bez szelestu, nie mówiąc ani słowa, tłumiąc oddech. Pochód kotów w ciemności.