Rok dziewięćdziesiąty trzeci/Część trzecia/Księga pierwsza/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Rok dziewięćdziesiąty trzeci
Wydawca Bibljoteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1898
Druk Granowski i Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Quatrevingt-treize
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Plus quam civilia bella.[1]

Lato 1792 było bardzo dżdżyste; lato 1793 bardzo gorące. Skutkiem wojny domowej nie było prawie, rzec można, dróg w Bretanii. Jeżdżono wszędy, dzięki piękności lata. Najlepszą drogą jest sucha ziemia.
W końcu jednego z pogodnych dni lipca, w godzinę może po zachodzie słońca, jeździec, przybywający od strony Avranches, zatrzymał się przed małą oberżą przy wjeździe do Pontorson, zwaną Croix-Branchard, na której szyldzie przed kilkoma laty jeszcze czytano: „Dobry jabłecznik na kubki.“ Cały dzień było gorąco, lecz wieczorem wiatr począł powiewać.
Podróżny owinięty był obszernym płaszczem, który okrywał grzbiet konia. Na głowie miał szeroki kapelusz z trójkolorową kokardą, co było poniekąd zuchwalstwem w tym kraju płotów i strzałów, gdzie trójkolorową kokardę brano na cel. Płaszcz, spięty pod szyją, rozsuwał się nieco na piersiach i można było dostrzedz pod nim pas trójkolorowy, oraz wystające z za niego dwie kolby pistoletów. Z pod płaszcza zwieszała się szabla.
Na odgłos kroków zatrzymującego się konia otworzono drzwi oberży i wyszedł oberżysta z latarnią w ręku. Była to pora pośrednia pomiędzy dniem a nocą; widno było na drodze, a ciemno w mieszkaniu.
Oberżysta spojrzał na kokardę.
— Obywatelu — rzekł — zatrzymasz się tu?
— Nie.
— A dokąd jedziesz?
— Do Dol.
— W takim razie wracaj do Avranches albo pozostań w Pontorson.
— Dlaczego?
— Bo w Dol teraz się biją.
— Ach! — rzekł jeździec.
I dodał:
— Dajcie owsa koniowi.
Gospodarz przyniósł nieckę, wsypał w nią miarkę owsa i zdjął uzdę z konia, który zaczął sapać i jeść.
Rozmowa toczyła się dalej.
— Obywatelu, czy to koń z rekwizycyi? — Nie.
— Twój własny.
— Mój, kupiony i zapłacony
— Zkąd jedziesz?
— Z Paryża.
— Nie prosto?
— Nie.
— Wierzę, drogi nie wszędzie są wolne. Ale poczta jeszcze chodzi.
— Do Alençon. Tam też wysiadłem.
— Ach! niezadługo nie będzie poczt we Francyi. Niema koni. Koń, wart trzysta franków, płaci się teraz sześćset i pasza też droga szalenie. Byłem pocztmistrzem, a teraz oto utrzymuję garkuchnię. Na trzystu trzynastu pocztmistrzów, jacy byli, dwustu wzięło dymisyę. Obywatelu, podróżowałeś podług nowej taryfy?
— Z pierwszego maja? Tak.
— Dwadzieścia soldów za miejsce w powozie, dwanaście w kabryolecie, pięć w furgonie. Czy to w Alençon kupiłeś tego konia?
— Tak.
— Cały dzień byłeś dziś w drodze?
— Od świtu.
— I wczoraj?
— I zawczoraj.
— Widzę. Jechałeś na Domfront i Mortain.
— I na Avranches.
— Wierzaj mi, odpocznij, obywatelu. Musisz być znużony; po twoim koniu znać drogę.
— Wolno się nużyć koniom, ale nie ludziom.
Wzrok gospodarza zatrzymał się znów na podróżnym. Była to twarz poważna, spokojna i surowa, ocieniona szpakowatemi włosami.
Oberżysta spojrzał na drogę, pustą jak okiem mógł sięgnąć, a potem rzekł:
— I podróżujesz tak sam jeden?
— Mam eskortę.
— Jaką?
— Mój pałasz i pistoloty.
Oberżysta przyniósł kubeł wody i poił konia, a podczas gdy koń pił, on patrzył na podróżnego, powtarzając sobie w myśli: — Bądź co bądź, wygląda na księdza.
Jeździec rzekł:
— Powiadasz, że biją się w Dol?
— Tak, w tej chwili właśnie musiała zacząć się bitwa.
— Któż się tam bije?
— Jeden były szlachcic z drugim.
— Co mówisz?
— Mówię, że jeden dawniejszy szlachcic, który trzyma za rzecząpospolitą, bije się z drugim, który trzyma za królem.
— Wszakże niema już króla.
— Jest mały. A najciekawsze to, że oba ci dawniejsi szlachcice są sobie krewni.
Jeździec bacznie słuchał. Oberżysta mówił dalej:
— Jeden młody, drugi stary; to wnuk stryjeczny bije się z dziadkiem stryjecznym. Dziadek jest rojalistą, wnuk patryotą. Dziadek dowodzi Białymi, wnuk Niebieskimi. Ach? nie dadzą sobie pardonu. To walka na śmierć.
— Na śmierć?
— Tak, obywatelu. Patrz-no, chcesz wiedzieć, jakie sobie prawią grzeczności? Oto ogłoszenie, które stary każe wszędzie wywieszać, na każdym domu i na każdem drzewie i kazał nawet przylepić na moich drzwiach.
Gospodarz przybliżył latarnię do arkusza papieru, przyklejonego na jednej połowie drzwi swego domu, a poniew7aż plakat drukowany był dużemi literami, jeździec mógł z konia przeczytać:
„Margrabia de Lantenac ma zaszczyt uprzedzić swego stryjecznego wnuka, pana wicehrabiego Gauvain, że jeżeli panu margrabiemu powiedzie się go pojmać, każe niebawem pana wicehrabiego rozstrzelać.“
— A oto mówił dalej gospodarz — odpowiedź. Odwrócił się i oświetlił latarnią drugi plakat, przylepiony na drugiej połowie drzwi.
Podróżny przeczytał:
„Gauvain uprzedza Lantenac’a, że jeśli go pojmie, każe go rozstrzelać.“
— Wczoraj — rzekł gospodarz — przylepiono na mych drzwiach pierwszy plakat, a dziś zrana drugi, odpowiedź nie dała na siebie czekać.
Podróżny półgłosem i jakby sam do siebie powiedział te kilka wyrazów, które gospodarz słyszał nie bardzo je rozumiejąc:
— Tak, to więcej niż wojna w ojczyźnie, to wojna w rodzinie.
Podniósł rękę do kapelusza i utkwiwszy wzrok w drugim plakacie, oddał mu ukłon.
Gospodarz mówił dalej:
— Widzisz, obywatelu, jak stoją rzeczy. W miastach i miasteczkach trzymamy za rewolucyą, wieś jest przeciw rewolucyi, co tyle znaczy, jakby powiedzieć, że w miastach jest się Francuzem, a po wsiach Bretonem. Jest to wojna mieszczan z chłopami. Oni nazywają nas wałkoniami, my ich nazywamy gburami. Szlachta i księża są z nimi.
— Nie wszyscy — przerwał jeździec.
— Zapewne, obywatelu, ponieważ mamy tu wicehrabiego przeciw margrabiemu.
I szepnął na stronie sam do siebie:
— A ja gotówbym ręczyć, że mówię z księdzem.
Jeździec rzekł:
— Któryż z nich górą?
— Dotąd wicehrabia. Ale ciężko mu idzie. Stary twarda też sztuka. Ci ludzie, to rodzina Gauvain, tutejsza szlachta. W rodzinie tej są dwie gałęzie; głównej gałęzi głowa nazywa się margrabią de Lantenac, a bocznej wicehrabia Gauvain. Dziś obie te gałęzie z sobą walczą. Nie zobaczy tego u drzew, ale daje się to widzieć między ludźmi. Margrabia de Lantenac jest wszechmocnym w Bretanii; chłopi mają go za księcia. Pierwszego dnia po przybyciu miał zaraz ośm tysięcy ludzi, w tydzień powstało trzysta parafij. Gdyby zdołał był zająć kawałek brzegu, Anglicy byliby wylądowali. Szczęściem, znalazł się tam ten Gauvain, jego wnuk stryjeczny. Zabawna awantura. Jest dowódcą republikańskim i zamknął drogę swemu dziadkowi stryjecznemu. A potem, jak na szczęście, ten Lantenac, przybywszy tu i wymordowawszy mnóstwo jeńców, kazał rozstrzelać dwie kobiety, z których jedna miała troje dzieci, adoptowanych przez pewien batalion paryzki. Skutkiem tego batalion ów stał się strasznym. Nazywa się batalionem Czerwonej-Czapki. Niewiele już pozostało z tych paryżanów, ale są to wściekłe bagnety. Przyłączono ich do kolumny komendanta Gauvain’a. Nic im nie zdoła się oprzeć. Chcą zemścić się za kobiety i odebrać dzieci. Nie wiadomo, co stary zrobił z tymi malcami. To właśnie przywodzi do wściekłości grenadyerów paryzkich. Gdyby te dzieci nie wmieszały się do sprawy, wojna ta nie byłaby tem, czem jest. Wicehrabia jest to dobry i dzielny młodzian. Ale stary margrabia jest straszny. Chłopi nazywają to wojną św. Michała z Belzebubem. Wiesz może, obywatelu, że św. Michał jest patronem kraju tutejszego. Ma swoją górę wśród morza w zatoce. Uważany jest za pogromcę szatana, którego zmógłszy, przywalił inną, niedaleką ztąd górą, zwaną Tombelaine.
— Tak — szepnął jeździec — Tumba Beleni, grób belenusa, Bela, Beliala, Belzebuba.
— Widzę, że wiesz o tem, obywatelu.
I gospodarz rzekł sobie na stronie:
— Oczywiście! to ksiądz, umie po łacinie.
Potem mówił:
— Owoż, obywatelu, dla chłopów ta wojna znów się zaczyna. Rozumie się, że mają św. Michała za generała rojalistowskiego, a Belzebuba za komendanta patryotów; jeżeli jednak jest tu dyabeł, to pewnie Lantenac, a jeżeli jest anioł, to Gauvain. Nie posilisz się czem, obywatelu?
— Mam manierkę i kawał chleba. Ale powiedzcie mi, co się dzieje w Dol.
— Ot co jest. Gauvain dowodzi kolumną ekspedycyjną wybrzeży. Lantenac chciał wszystko zbuntować, zebrać Dolną Bretanię i Dolną Normandyę, otworzyć drzwi Pittowi i z dwudziestu tysiącami Anglików i dwustu tysiącami chłopów podać rękę wielkiej armii wandejskiej. Gauvain popsuł mu szyki. Zajmuje brzegi i odpiera Lantenaca w głąb kraju, a Anglików na morze. Lantenac był tu, lecz go ztąd wyparował; odebrał mu Pont-au-Beau; wypędził go z Avranches, wypędził z Villedieu i przeciął mu drogę do Granville. Manewruje w ten sposób, aby go wpędzić do lasu Fougères i tam osaczyć. Do wczoraj wszystko szło dobrze, Gauvain był tu ze swoją kolumną. Nagle popłoch. Stary, któremu nie brak zręczności, rzucił się w bok; dowiedziano się, że poszedł na Dol. Jeżeli weźmie Dol i ustawi bateryę na górze tamtejszej, bo ma armaty, to Anglicy będą mogli przybić w tym punkcie i wszystko stracone. Dlatego to, ponieważ nie było chwili do stracenia, Gauvain, który jest człowiekiem z głową, nie radząc się nikogo, nie żądając i nie czekając rozkazów, kazał zatrąbić w pochód, zaprządz armaty, zebrał swe wojsko, dobył szabli i tym sposobem, gdy Lantenac napada na Dol, Gauvain wpada na Lantenaca. W Dol tedy zetrą się z sobą te czoła bretońskie. Będzie to pyszne starcie. Jest tam już jeden i drugi.
— Ile czasu potrzeba na przybycie do Dol?
— Dla wojska z pociągami przynajmniej trzy godziny; ale oni są tam już niezawodnie.
Podróżny nadstawił ucha i rzekł:
— W rzeczy samej, zdaje mi się, że słyszę armaty.
Gospodarz nasłuchiwał.
— Tak, obywatelu, i strzały z ręcznej broni. Już się zaczęło. Powinienbyś tu zanocować. Nie spotkasz tam nic dobrego.
— Nie mogę się zatrzymywać, muszę jechać dalej.
— To szkoda. Nie znam twych interesów, ale niebezpieczeństwo jest wielkie i jeśli nie idzie o to, co najdroższego masz w świecie...
— Właśnie, że o to idzie — odparł jeździec.
— ...Coś nakształt tego, jakby o syna?...
— Prawie — rzekł jeździec.
Oberżysta podniósł głowę i mruknął na stronie:
— A jednak ten obywatel wydaje mi się księdzem.
Potem dodał po chwili zastanowienia:
— Proszę, ksiądz i ma dzieci.
— Okiełznajcie konia — rzekł podróżny.
— Ile się należy?
I zapłacił.
Gospodarz ustawił nieckę i kubeł przy ścianie i wrócił do podróżnego.
— Ponieważ już koniecznie chcesz jechać, obywatelu, to posłuchaj mej rady. Wyraźnie jedziesz do Saint-Malo. Otóż nie jedź do Dol. Są dwie drogi, jedna na Dol, druga brzegiem morza. Jedna nie dłuższa wcale od drugiej. Droga nad morzem idzie na Saint-Georges de Brehaigne, Cherrueix i Hirel-le-Vivier. Doi zostaje na południe, a Cancale na północ. Na końcu tej tu ulicy rozchodzą się dwie drogi, w lewo na Dol, w prawo na Saint-Georges de Brehaigne. Posłuchaj mnie. Jeżeli pójdziesz na Dol, wpadniesz w sam środek rzezi. Bierz się więc nie na lewo, ale na prawo.
— Dziękuję — rzekł podróżny.
Spiął konia ostrogą.
Było już ciemno i zanurzył się w cieniach nocy.
Oberżysta stracił go z oka.
Dojechawszy tam, gdzie się drogi rozchodziły przy końcu ulicy, usłyszał głos oberżysty, który na niego wołał zdaleka:
— Weź się na prawo!
Wziął się na lewo.





  1. Więcej niż wojna domowa.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.