Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!

<<< Dane tekstu >>>
Autor Urke-Nachalnik
Tytuł Rozpruwacze
Wydawca Wydawnictwo M. Fruchtmana
Data wyd. 1938
Druk P. Brzeziński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIX.

Minęło kilka tygodni. Było już u schyłku lata. Ogród w willi Krygiera upajał zapachem przekwitających kwiatów, a pałacyk lśnił w słońcu, mieniąc się tęcza barw.
W tym uroczym ogrodzie przebywało tylko dwoje ludzi: profesor i Aniela. Pozostali mieszkańcy wołek nie opuszczać murów pałacu.
Rekonwalescencja Jankę posuwała się pomyślnie naprzód. Był już bliski zupełnego wyzdrowienia. Aniela zamiast radować się, pogrążała się w coraz większym smutku. Rzadko na jest ustach zakwitał uśmiech pogody i szczęścia. W duszy staczała ze sobą ciężką walkę, która nie wróżyła nic dobrego.
Lekarz opiekował się nią teraz w większym stopniu, niż Jankiem. Odbywał z nią spacery i rozmowy, okazując młodej dziewczynie współczucie ojcowskie z tego powodu, że wbrew może swej woli musi pozostawać w tym towarzystwie. Aniela wyznała wszystko doktorowi, który był zresztą specjalistą w wydobywaniu najskrytszych myśli i uczuć, czym się bardzo interesował.
Janek dyskretnie obserwował zachowanie się profesora. Nie podobało mu się to, że lekarz prowadzi przydługie rozmowy z Aniela. W duszy obawiał się, by. Pod wpływem „frajera“ Aniela nie porzuciła go...
Profesorowi nie brakło materiału naukowego. W dłuższych dyskusjach z Krygierem i Morycem musiał przyznać, że człowiek nie przynosi ze sobą na świat zbrodniczych skłonności. Najwięcej zainteresował się osobą Moryca, który niebawem dostarczył mu swoim zachowaniem nielada sensacyj.
Stało się to pewnej nocy.
Moryc w myśli zastanawiał się nad planem zdobycia Anieli dla siebie. Szukał bezustannie okazji, by móc pozostać z Anielą w cztery oczy. Ale Aniela, wyczuwając kobiecym instynktem, że ze strony Moryca grozi jej niebezpieczeństwo, unikała spotkań z nim sam na sam.
Moryc jednak nie rezygnował. Starał się jej imponować i pozyskać jej zaufanie. Zamierzał jej zaproponować ucieczkę z nim do Ameryki...
I oto pewnej nocy, kiedy Janek zasnął i Aniela wróciła do swego pokoju na noc, ledwie zdążyła się ułożyć do snu, usłyszała tajemnicze szmery w swoim pokoju.
— Kto tu? — zawołała przerażona. Drżącą ręką przekręciła kontakt i ostre światło padło na posuwającego się na palcach Moryca.
Przvbyły stanął jak wryty. Ten zuchwały i bezgranicznie odważny mężczyzna załamał się pod presją karcącego spojrzenia Anieli. Nie śmiał uczynić kroku naprzód. Był zmieszany i oszołomiony, nie mogąc wydobyć głosu.
Aniela bez słowa uczyniła gest ręką, wskazując mu drzwi. Ten ruch brzmiał jak rozkaz, któremu nie można było nie ulec.
Moryc utkwił bezradnie oczy w twarzy Anieli, padł u jej łóżka na kolana i począł wyrzucać z siebie gorące iłowa miłości, a jednocześnie prośby o przebaczenie.
Aniela nie wzywała pomocy nie odpowiedziała ani słowem na jego wyznanie. Na jej twarzy tylko odmalowała się pogarda, która mroziła Morycowi krew w żyłach.
Oburzenie Anieli wzrastało z każdą chwilą. Raptownie usiadła na łóżku, gotowa do nagłego czynu.
W tym momencie Moryc przestał panować nad sobą. Bliskość Anieli oszałamiała go. Zapomniał, że przed sekundą jeszcze błagał o przebaczenie. Rozwarł silne ramiona, by porwać Anielę, przytulić mocno do siebie...
Ale ręce jego zawisły, jakby w powietrzu. Aniela, nie krzyknęła, nie uczyniła nic, coby świadczyło, że zamierza się bronić. Nie opuszczała tylko oczu z tego twarzy, a jej uśmiech szyderczy prześwidrował jego mózg.
Chciał się oddalić, ale czuł, że nie może tego uczynić. Jakby był przykuty do miejsca, Wzrok Anieli trzymał go w niewoli i nie pozwalał się oddalać teraz na krok. Ten wzrok działał na niego, niby magnes.
— Jesteś nikczemny i podły! — rzekła doń. — Idź, i więcej nie waż mi się pokazywać na oczy.
Moryc opuścił jej pokój, złamany i zbesztany. Zimne poty wystąpiły mu na czole. Ledwie stanął na korytarzu, klucz w pokoju Anieli został przekręcony, gdy naraz poczuł na swym ramieniu czyjąś rękę.
— Chodź ze mną przyjacielu, muszę z tobą o czymś pomówić — rzekł Krygier stanowczym głosem.
I nie czekając na zgodę, wziął Moryca energicznie za rękę, wlokąc go niemal za sobą.
Ledwie weszli do jednego z pokoi, dwa siarczyste policzki padły na Moryca, niby grom z jasnego nieba.
— Ty, dżentelmenie amerykański! — zawołał Krygier z pogardą.
— Wybacz mi, masz rację...
— Czy zdajesz sobie sprawę z tego co uczyniłby teraz z tobą Janek, gdyby się dowiedział o tym wydarzeniu?
— Przysięgam, że to się więcej nie powtórzy, Nie zdawałem sobie sprawy ze stanu duchownego. To były czary... psychoza... to było coś silniejszego ode mnie.
— Znam ten stan duszy — odparł spokojnie Krygier. — Chyba ci wiadomo, że wśród nas przebywa jeszcze jedna kobieta. Tamta może nie pogardzałaby tobą...
To było czymś gorszym od policzka.
Moryc milczał Krygier ciągnął dalej:
— Straciłem do ciebie zaufanie. Przybyłeś aż z Ameryki, by ratować przyjaciela, ale byłeś tak podły, by popełnić zbrodnię, którą w naszym świecie zmywa się tylko krwią.
Moryc wpił wzrok w Krygiera, który przy tych słowach począł manipulować rewolwerem.
— Co zamierzasz uczynić?! — zawołał przerażony Moryc.
— Ja, nic? Tylko ty! Oto masz rewolwer! Uczyń to, co my powinniśmy z tobą uczynić!..
W tym drzwi się uchyliły i profesor wślizgnął się do pokoju. Krygier powitał go uśmiechem.
— To nie ładnie z pańskiej strony, panie profesorze. Pan już zanadto miesza się w nasze sprawy.
— A pan bije po twarzy zbyt głośno — odrzekł z uśmiechem przybyły.
Sprawa przyjęła teraz inny obrót. Nie trzeba chyba dodawać, że Moryc ocalał dzięki interwencji profesora, który, po zlikwidowaniu zatargu, z pośpiechem zanotował coś w swoim notesiku.
Krygier odzyskał dobry humor i zauważył:
— Panie profesorze, składam panu ofertę: może pan przyłączy się do naszej grupy, wierzę, że z czasem stałby się pan wcale dobrym fachowcem.
Wszyscy wybuchnęli śmiechem. Profesor podziw kawał za zaufanie.
Krygier wręczył lekarzowi kilkaset dolarów za pomoc okazaną Jankowi.
— Panowie mnie obrażają — odrzekł lekarz — Nie przyjmę żadnego honorarium.
— Profesor boi się, a nuż banknoty są sfałszowane. — zażartował Moryc.
— Nie dlatego.
— Może, że pochodzą z kradzieży — ironizował Krygier. — Więc niechaj pan wie, że wszystkie waluty przesiąknięte są potem i krwią, a kasy, z których wydobywamy pieniądze przechowują właśnie skarby gromadzone cudzą krzywdą...
— Według pana, nie ma uczciwie zarobionych pieniędzy? Przyjm pan honorarium, bo pan, panie profesorze uczciwie je zarobił.
— Ja może tak, ale panowie? Żałuję bardzo, ze moja obecność nie wpłynęła uszlachetniająco na was... I dlatego będzie lepiej, gdy się rozstaniemy. Pozwolicie że od czasu do czasu was odwiedzę.
— To będzie niemożliwe, bo jutro opuszczamy Poznań.
— Obawiacie się mnie — zauważył dotknięty profesor.
— Nie, dalecy jesteśmy od tego. Wystarczy nam pańskie słowo honoru. Uważamy jednak za wygodniejsze dla obu stron aby nasza znajomość ustała. Willę sprzedałem i już jutro ją opuszczamy — oświadczył Krvger.
Gdy profesor żegnał się z Jankiem, wszystkich ogarnęło wzruszenie, ale wraz z zamknięciem przez dozorcę furtki willi za odjeżdżającym lekarzem, urósł dawny mur między dwoma odrębnymi światami.