Rozpruwacze/XVIII
Brak odpowiedniego argumentu w szablonie!
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rozpruwacze |
Wydawca | Wydawnictwo M. Fruchtmana |
Data wyd. | 1938 |
Druk | P. Brzeziński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Cichymi uliczkami Poznania sunęła, pod osłoną nocy limuzyna z pogaszonymi reflektorami.
Za miastem, w uroczym zakątku, wśród drzew i kwiecia, położona była luksusowa willa bogatego przemysłowca. Nikt w pobliżu nie znał pochodzenia, ani przeszłości właściciela tej posiadłości. Jego zewnętrzna prezencja i imponujące, tajemnicze gesty, zamykały usta, nawet tym, którzy skorzy byli do zmyślenia plotek, uwłaszczających jego osobie.
Tylko tyle wiedziano o właścicielu tej willi, że więcej przebywa zagranicą, niż w swej posiadłości.
Wysoki mur, okalający tę nowoczesną willę, bronił dostępu do niej z wszystkich stron. Wysoki, barczysty dozorca, z zawieszonym na piersiach dużym zegarem kontrolnym, warował całą noc na terenie willi. Pomocne mu w tym były dwa wielkie psy.
Auto zatrzymało się przed żelazną bramą, wmurowaną w ogrodzenie. Specjalny sygnał, który służył jako umówione hasło, spowodował, że wrota natychmiast otwarły się i auto bezszelestnie prawie wtoczyło się do ogrodu.
Psy przyjaźnie obstąpiły jednego z trzech przybyłych dżentelmenów, głośno szczekając na powitanie.
Na zlecenie gospodarza służba przejęła chorego, kórego zanieśli na rękach z największą pieczołowitością. W ślad za chorym, z tyłu, szedł młody człowiek, odziany w elegancki strój sportowy. Czapkę sportową miał jednak tak zsuniętą, by nie można było dostrzec jego twarzy. Dopomogły mu w tym: umyślnie podniesiony kołnierz i duże rogowe okulary.
W kilka minut później chory spoczął w wielkim, luksusowym łóżku, które stało w dużym, nowocześnie urządzonym pokoju.
Wszyscy trzej przez kilka chwil stali w milczeniu, przysłuchując się mowie chorego, który wyrzucał z siebie słowa w gorączce:
— Oto ona idzie... widzę go... Strzelaj!.. Dajcie mi atrament!..
A po chwili znów wołał:
— Dajcie mi sznur... Błagam was! Schwytajcie go!... Zabierzcie kraty!.. Błatny menta!..
Zebrani rozglądali się bezradnie. Jeden z nich, jak to było nie trudno domyśleć się — Krygier rozkazał wszystkim, by opuścili pokój. Jedynie młodzieniec pozostał przy łóżku chorego, płacząc na głos. Krygier po ojcowsku uspakajał młodego człowieka:
— Płaczem nie dopomożemy mu. Pójdę po lekarza. Niech się stanie, co się ma stać. Z więzienia wydostaliśmy go, by tu na wolności skonał nawet bez pomocy lekarskiej? O, nie!
— Ratujcie go! Ratujcie go! — rzucał się młodzieniec Krygierowi do nóg. A z jego ust wydobył się bolesny krzyk: — Nie przeżyję tego! Przecież on mnie nawet nie poznaje!
— Bądź spokojna! Niebawem sprowadzę tu najlepszego lekarza! Przebierz się, może wówczas cię rozpozna!
— Czy nie ryzykujesz zbyt wiele? — zapytała zrozpaczona Aniela. — Lekarz może zainteresować się zajściem. A może go rozpozna z fotografii, którą reprodukowano prawie we wszystkich dziennikach? Wydaje mi się, że zaniemógł na zapalenie mózgu! — wybuchnęła na nowo płaczem.
— Wystarczy tych łez! — stanowczo zareagował Krygier. — Kobieta nigdy nie przestoje być sobą: płacze i tylko płacze. Wstydziłabyś się lepiej, ty, córka Staśka „Lipy“ i narzeczona „Klawego Janka“! Powinnaś być inna, niż zwykłe kobiety!
— Cóż mam począć, kiedy serce pęka mi z bólu? Spójrz, jak go spala gorączka!
Zaraz po jego odejściu, Aniela przekręciła klucz w zamku i błyskawicznie zrzuciła z siebie ubiór męski. W mgnieniu oka przystojny młodzieniec zamienił się w urodziwą pannę.
Przez chwilę przyglądała się znieruchomiałej twarzy Janka. Oczy jego dziwnie wpatrywały się w sufit, jakby zdradzały upór szaleńca.
Uklękła przy łóżku i szeptała mu prawie do ucha:
— Janeczku, najdroższy, najukochańszy...
Ale chory nie słyszał tych słów. Pozostawał jakby w innym świecie. Z jego piersi wydarł się okrzyk:
— Nie chcę więcej!.. Zabierzcie kajdanki!.. Wolności!.. Wody!.. A potem wybuchł spazmatycznym płaczem, który w kilkanaście sekund później zamienił się w histeryczny śmiech. Dreszcz zgrozy przebiegł ciało Anieli.
W pewnym momencie chory usiłował zeskoczyć z łóżka, wołając na głos:
— Nie chcę więcej siedzieć w więzieniu!...
Aniela z całych sił stawiała opór. Przez dłuższy czas szamotał się z nią, później legł na posłaniu nawpół omdlały.
Ciszę przerwało pukaTug do drzwi.
— Kto tam? — zapytała nie bez strachu.
Rozpoznawszy głos Krygiera, otworzyła drzwi. Półmrok pokoju przecięła jasność dnia.
— Córuchno — rzekł Krygier, dając Anieli do zrozumienia, że winna odegrać rolę jego córki — przybyłem w towarzystwie doktora.
Starszy, elegancki pan z małą walizeczką w ręku, ledwo ukłonił się na powitania.
Zapalono większe światłe.
— Chorego trzeba odwieźć do kliniki.
— Co?! — zawołali prawie wszyscy jednocześnie, wstrząśnięci tym orzeczeniem.
— O ile pragniecie, by pozostał przy życiu, niema innego wyjścia — ponowił lekarz swoją decyzję.
Aniela wybuchnęła płaczem. Krygier odezwał się:
— Panie doktorze, to niemożliwe, bo nie chciałbym, aby matka chorego, której jest jedynakiem, dowiedziała się o tej katastrofie samochodowej.
— Hm... Skoro tak, — oświadczył lekarz — będę musiał zwołać konsylium.
— Poco? Mamy do pana doktora całkowite zaufanie. Oddajemy chorego pod pańską opiekę.
— Dziękuję, — odrzekł doktór — ale nie mogę wziąć na siebie całkowitej odpowiedzialności. Organizm chorego, coprawda, jest silny, ale gorączka jest bardzo wysoka.
Lekarz wyjął notesiki począł notować: W pokoju zaległa cisza gdy naraz chory zaczął krzyczeć:
— Wołkow!... Dawaj cyng!.. Błatny menta!.. Nie zamordowałem policjanta!..
Lekarz zbliżył się do chorego, jakby nie chciał uronić ani słowa z tego, co teraz wyrzucał w malignie. Obecni porozumiewali się spojrzeniami. Chory znów zaczął krzyczeć:
— Dajcie mi spluwę!... Muszę odzyskać wolność!.. Anielo!.. Ty, „Lipa“, won stąd!..
Na doświadczonej twarzy lekarza zaigrał ledwie dostrzegalny uśmieszek ironiczny...
— Chory musi mieć absolutny spokój. Za duża ludzi przebywa w tvm pokoju.
Obecni wysunęli się z sypialni i przeszli do następnego pokoju. Aniela chciała pozostać przy Janku, lecz doktór jej zabronił.
Gdy pozostał sam na sam z chorym, doktór wpił się w jego twarz swym wzrokiem, jakby chciał wyczytać z niej niepokojącą go tajemnicę. Sytuacja sprzyjała lekarzowi gdyż Janek znów zaczął mówić:
— Nie opłacała się robota u hrabiny? Opłacała się: Solidna była kasa, ale Janek się z nią uporał...
Doktór już nie miał wątpliwości, że ma przed sobą przestępcę. Machinalnie sięgnął ręką do kieszeni po gazetę i ledwie jego wzrok spoczął na ilustracji, umysł jego przebiegła dziwna mysi. Kilkakrotnie wodził wzrokiem to po gazecie, to po twarzy chorego. Był oszołomiony własnym odkryciem:
— Tego bym się nigdy nie spodziewał!
Chory tymczasem znów popadł w głęboki sen. Doktór zaś, rozglądając się dokoła po dziwnie umeblowanym pokoju, zastanawiał się nad tym, jak się tu wydostać.
Lekarz zaczął układać narzędzia do walizeczki i skierował się do wyjścia Ledwie uczynił jeden krok, drzwi się otworzyły. Lekarz stanął oko w oko z Krygierem.
— Choremu sen dobrze zrobi — rzekł lekarz. — Konieczne jest dokonanie przepisanego przeze mnie zastrzyku. Wieczorem tu przyjdę, by zbadać stan chorego.
— Jestem zdania, panie doktorze — powiedział Krygier — że najlepiej byłoby, gdyby pan doktór tu został...
— Jak to pan rozumie? — rzekł ostro lekarz, a w duchu pomyślał: „jestem zgubiony!“
— Pan doktór pozwoli ze mną do pokoju — rzekł Krygier uprzejmie, ale i rozkazująco: — Sądzę, że pan nie będzie stawiał oporu, bo z zasady nie tolerujemy...
Urwał zdanie i nie zdejmował oczu z twarzy przestraszonego lekarza.
— Czego pan chce ode mnie? — zawołał doktór. Ale ledwie zdążył jeszcze coś powiedzieć, prawie-że siłą został wepchnięty do pokoju.
— Niech się pan uspokoi, panie doktorze! Panu tu nic nie grozi, o ile nastąpi między nami porozumienie...
— Przemawia pan do mnie tajemniczo i dwuznacznie.
— Słusznie. Najlepiej uczynimy, gdy przystąpimy do rzeczy otwarcie i szczerze. A za tym niech mi pan pokaże swoją gazetę.
— Co to wszystko ma znaczyć?
— Wymagam, by pan spełniał tu tylko te funkcje, po które pana wzywałem! Krótko i węzłowato: pan tu ma być lekarzem, a nie tajnym agentem.
— Ja... ja... — trząsł się lekarz z oburzenia — jestem profesorem Uniwersytetu i nigdy agentem policji nie byłem.
Przez chwilę zapanowało w pokoju milczenie.
Profesor wyjął z kieszeni gazetę i wręczył ją Krygierowi.
— A zatem panu wszystko jest wiadomem — rzekł Krygier.
— Przypuśćmy, że tak — odparł profesor.
Krygier zatopił wzrok w gazecie, w której wydrukowano olbrzymimi literami nagłówek; „Sensacyjna ucieczka więźnia z Pawiaka“.
Policja jest na tropie zbiega. Nadto podaje się do wiadomości publicznej, że wyznaczono nagrodę w wysokości tysiąca rubli za schwytanie lub przyczynienie się do ujęcia zbiega. Dla ułatwienia pościgu i ujęcia „Klawego Janka“ reprodukujemy tu obok jego podobiznę“.
— Hm... Pana profesora, jak widzę skusiła nagroda 1000 rubli?
— Czy pan wierzy w to, co pan mówi?
— Może mi pan tedy wytłumaczy przyczynę, dla której pan zainteresował się bliżej osobą chorego?
— Z punku widzenia naukowego, jako studium psychologiczne.
— I pan go nie wyda w ręce policji?
— Nigdy. Zresztą, jak pan wyczytał z gazety, policja jest już na jego tropie.
— To jest przysłowiowy styl komunikatów policyjnych... — rzekł Krygier z przekąsem. — Zapewniam pana, że nikomu nie wpadnie na myśl, iż zbieg przebywa teraz w naszym ustroniu i że spoczywa w tak wygodnym łóżku.
— Podziwiam właśnie wasz spryt. Jesteście ludźmi przedsiębiorczymi, ale co to ma wspólnego ze mną? Czego chcecie ode mnie?
— Postąpimy z panem tak, jak pan sam zadecyduje. Wszak jest pan psychologiem i studiuje pan świat przestępczy. Niechże pan nam powie, coby pan uczynił, będąc na naszym miejscu? Ale o jednym proszę pamiętać, że ten chory (tu wskazał na „Klawego Janka“) jest nam droższy od stu profesorów.
— Ja?.. Kierowałbym się w takim wypadku rozumem, a nie sumieniem — odrzekł szczerze doktór.
— Słusznie. Czekam na pańską decyzję.
Profesor zaczął przechadzać się nerwowo po pokoju. W pewnej chwili odezwał się nie bez ironii:
— Według pana muszę odegrać tu rolę waszego wspólnika?
— Dlaczego od razu wspólnika? Pańska rola winna ograniczyć się do tego, by udzielić pomocy choremu. aby jaknajprędzej wyzdrowiał i mógł sam decydować o swoim losie. A my z naszej strony żywić będziemy wdzięczność.
Profesor po pewnym namyśle odparł:
— Ciekaw jestem, jak postąpicie ze mną, gdy odrzucę wasz wniosek?
— Hm... Chyba pan się domyśla, że będziemy zmuszeni zastosować środki przymusu.
— Ale panowie chyba żelujecie sobie sprawę z tego, że nie mieszkamy na odludnej wyspie, wśród ludożerców.
— Przepraszam bardzo. Jak widzę, pan profesor woli wdawać się z nami w dyskusję, a tymczasem czas nagli. Sądzę, że pobyt u nas dostarczy panu profesorowi dosyć materiału dla swoich obserwacyj psychologicznych, Teraz pragnę dowiedzieć się, czy pan zostaje u nas dobrowolnie, czy pod przymusem?
— Czyż mam inne wyjście do wyboru? — roześmiał się lekarz. — Jedyną mam tylko do was prośbę.
— Wszystkim pańskim życzeniom stanie się zadość, o ile, naturalnie nie nastręczą nam niebezpieczeństwa.
— Zapewniam was, że z mojej strony nic wam zagrażać nie będzie. Stawiam wam tylko jeden warunek.
— Mianowicie.
— Abyście panowie byli te mną szczerzy. Przez cały czas mego pobytu u was, pragnę być traktowany. Jak swój człowiek.
— Zrobione. Pragnę tylko zaznaczyć — dowcipkował się Krygier, — że materiał do badań przez nas dostarczony pochodzi z pierwszej ręki. Pozwolę sobie zwrócić jeszcze uwagę pana profesora na to, że opina niektórych znawców o nas była absolutnie mylna. Po krótkim z nami współżyciu, napewno podda pan rewizji dotychczasowe swoje poglądy na świat przestępczy.
— Zrobił pan na mnie wrażenie wykształconego człowieka. Jak pańska godność?
— Nazywają mnie różnie. Tu w Polsce nazywam się Frank.
— A więc, panie Frank, pragnę wyłuszczyć moje życzenie. Chcę pojechać na dwie godziny do domu. Wszak żona i dzieci będą zaniepokojone moją dłuższa nieobecnością i tajemniczym zniknięciem. Muszę ich uprzedzić, że wyjeżdżam na kilka dni. Sądzę, że to leży również w waszym interesie, aby nie wszczynano za mną alarmujących poszukiwań. Nadto muszę zaopatrzyć siebie w odnośne narzędzia i lekarstwa, potrzebne dla chorego i jego kuracji.
Krygier zatopił ostre spojrzenie w twarzy profesora, jakgdyby chciał przeniknąć jego myśli i zamiary na wskroś. Po czym odezwał się:
— Panie profesorze, czy mogę odnieść się do pańskich słów z zaufaniem?
— Słowo honoru daję wam. że po upływie dwóch godzin znajdę się ponownie wśród was.
— A ja panu daję nasze słowo złodziejskie, że będzie pan z nas zadowolony.
— Czy wolno zapytać o rolę jaka ta panna odgrywa w waszym otoczeniu? — wskazał lekarz na Anielę.
Aniela wybuchnęła w tej chwili płaczem:
— Ratuj go pan, panie profesorze! Będę panu wdzięczna przez całe życie!
— Znów płaczesz! — zawołał Krygier. — Panie profesorze, skąd się bierze tyle łez a kobiet?..
— Kobiety dlatego tyle płaczą, bo my mężczyźni do tego je zmuszamy. One popłakują i za nas. Ich serca są wrażliwsze od naszych.
— To tylko fałszywa teoria — odparł Krygier.
Na pożegnanie lekarz uścisnął ręce Anieli i Krygiera, po czym jeszcze raz zapewnił ich:
— Punktualnie o 9 wieczór powrócę do was! Na wiadomość o tym, że wezwany lekarz opuszcza willę, Moryc dostał ataku furii.
— Jak możesz polegać na danym przyrzeczeniu? On nas wyda w ręce policji!
Krzyki Moryca przebudziły Janka, wobec czego Krygier wyszedł z nim z pokoju.
Janek otworzył szeroko oczy i zawołał słabym głosem:
— Gdzie jestem? Kto to?
— To ja jestem, ja, twoja Aniela!.. — rzekła doń pieszczotliwie.
— To ty, Anielo?.. Ty, najdroższa?..
— Tak.. — zamknęła jego usta pocałunkiem. — Jak się czujesz. najukochańszy? — głaskała jego czuprynę.
— Jestem szczęśliwy, że znów przy mnie siedzisz...
Naraz Janek zauważył Krygiera, który ustawił się w ten sposób, by chory nie mógł go spostrzec. Janek utkwił w nim wzrok i zapytał:
— Krygier, to ty?
— Tak, przyjacielu, — uścisnął jego dłoń.
— Jemu zawdzięczasz wolność, — rzekła Aniela.
— Siadaj bliżej mnie — zawołał Janek. — odrazu skapowałem. że umożliwienie mi ucieczki jest zasługą jednego ze starych i wypróbowanych przyjaciół. Czymże się odwdzięczę?
— Wyzdrowieniem — odrzekł Krygier.
— Nie nadwerężaj sił — prosiła Aniela Janka spokojnie.
Krygier opuścił pokój chorego i zwołał kompanów na nagłe zebranie w zakonspirowanych podziemiach willi. Zebranie odbyło się w izbie bez okien, ściany były wyściełane filcem i udekorowane „pamiątkami“ różnych wypraw złodziejskich. Było to jednocześnie muzeum złodziejskich narzędzi pracy. W kącie stała kasa ogniotrwała według konstrukcji Krygiera.
— Cha, cha, cha — śmiał się Moryc — wypuściłeś go na „słowo honoru“. A czy frajerzy nam ufają na słowo?
Dyskusję tę przerwał służący, który zameldował, że przed furtką stoi pewna dama, która chce się tu dostać.
— Czy dała „cyng“? — spytał Krygier, pozostawiając uwagi Moryca bez odpowiedzi.
— Tak — odrzekł służący.
— Jaki?
— „Rej“!
— Wpuścić! — padł rozkaz Krygiera.
W kilka minut po tym obecni przywitali swoją znajomą, która ostrzegła ich w hotelu przed dokonaniem planowanego włamania. Była tak ubrana i ucharakteryzowana, że czyniła wrażenie starszej o 20 lat, niż w rzeczywistości. Ale wnet zrzuciła z siebie zbyteczną odzież i odświeżyła twarz.
Z kolei przybyła przystąpiła do zdania relacji z nałożonych na nią obowiązków.
— Co uczyniłaś z mentą więziennym?
— Już jest za granicami kraju. Jeszcze wczoraj znalazł się po tamtej stronie...
— Świetnie. Ile kosztowało?
— Mam jeszcze resztę.
— Co słychać w warszawskiej „gorzelni“ (urzędzie śledczym)?
— Tam panuje popłoch. Potracili głowy. Podobnej ucieczki jeszcze nie było. Ale za to w naszym światku radość panuje niebywała. Są zachwyceni tą robotą.
Krygier wyjął z kieszeni złotą bransoletę, wysadzaną brylantami i, wręczając ją sprawozdawczym, rzekł:
— To w dowód, że jesteś odważną kobietą. Gdyby w naszym światku były ordery, otrzymałabyś najwyższe odznaczenie za plan wykradzenia Janka. Gdyby nie ty, gniłby jeszcze dziś za kratami.
— A teraz pamiętajcie o tym — ciągnął dalej Krygier pod adresem Antka i Felka — że dziś jeszcze o czwartej po południu powinniście wyruszyć w drogę. Macie bezpośrednią komunikację kolejową do miejsca przeznaczenia. Mam do was zaufanie, że nie ukryjecie przed nami łupu. O ile dobrze wywiążecie się z zadania, zostaniecie naszymi stałymi wspólnikami. Zamierzam coś nowego, ale teraz jeszcze nie pora o tym tu mówić.
Gdy po pożegnaniu się, Antek i Felek opuścili „salę obrad“, jedyna uczestniczka posiedzenia zauważyła?
— Żal mi tych chłopców złote serca mają.
— Nie możemy się tym liczyć — odparł krótko Krygier. — Kogoż mielibyśmy tam wydelegować? Przecież prawie jeszcze nie zakosztowali chleba więziennego. Nie szkodzi, mogą zaryzykować.
— Ale ta robota wszak w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach jest skazana na niepowodzenie — zauważył Moryc.
— To ich rzecz. W razie powodzenia, przyniosą prawdziwy skarb. Trzeba ich właśnie wypróbować, czy nadają się na moich wspólników.
Moryc spojrzał na zegar zawołał przerażony:
— Już po dziewiątej, a doktora jakoś nie ma!
— Przyjdzie! — odezwał się Krygier, choć już tracił pewność siebie.
— Któż wątpi, czy przyjdzie? — ironizował Moryc. — Pytanie tylko, czy sam, czy w towarzystwie...
Ale akurat w tym momencie zameldował służący, że profesor wrócił. Wszyscy przeszli do pokoju chorego. Na widok profesora Moryc zawołał w języku angielskim:
— Z pana prawdziwy dżentelmen.
— Pan ma świetną wymowę angielską. Czy pan jest Amerykaninem? — zapytał profesor. — Czy zna pan wiele obcych języków?
Krygier wtrącił się do rozmowy i rzekł z uśmiechem:
— Władamy i takimi językami, o których pan nawet nie marzył...
W pokoju zapanował wesoły nastrój. Aniela pomagała profesorowi w rozpakowaniu walizeczki, którą przyniósł ze sobą. Obecni zauważyli, że przywiózł ze sobą piżamę i inne drobnostki, potrzebne na pobyt kilkudniowy poza domem.
Spostrzegłszy, że chory siedzi i przypatruje się spokojnie wszystkiemu, co się dzieje dokoła, lekarz stwierdził:
— Niebezpieczeństwo już minęło...
Przy łożu chorego przez cały dzień czuwała Aniela i... Moryc, którego, oczywiście, nikt nie podejrzewał, że jest przykuty do łóżka Janka dla Anieli, w której zakochał się na zabój. Wiedziano w tym gronie, że Moryc przybył tu z Ameryki jedynie dla wyciągnięcia Janka z więzienia i nikt nie przypuszczał że w duszy miał plan odbicia Jankowi Anieli...
Prośba Janka, którą wystosował z celi więziennej jedynie po to, by mieć pretekst do skorzystania z atramentu, została doręczona sędziemu śledczemu. Nie trudno się domyśleć, że sędzia był oszołomiony naglą decyzją Janka.
Nazajutrz o dziewiątej rano zjawił s>ę w kancelarii więzienia. Jakże wielkie było jego zdziwieni, gdy, w odpowiedzi na żądanie natychmiastowego wprowadzenia „Klawego Janka“, usłyszał, że, niestety, jest to niemożliwe.
— Jakto, niemożliwe?
— „Klawy Janek“ opuścił nas... — wyjaśnił nieśmiało inspektor więzienny.
— Co?...
— Tak, tej nocy uciski nam...
Krew nabiegła mu do twarzy, a w oczach zapłonęły złe ogniki! Nie mógł panować nad sobą. Ciskał gromy na zarząd więzienny i strażników. Groził karą i surowym dochodzeniem. Ponosiło go. Pobiegł do celi, by się naocznie przekonać, że tam Janka nie ma.
Ledwie przekroczył próg celi, jęknął głucho. To co tam ujrzał przekraczało jego fantazję. Na ścianie widniał rysunek, przedstawiający Janka, który pokazuje sędziemu dwie „figi“.
— Żywego lub martwego, ale dostać go musimy w swoje ręce! — pienił się ze złości.
Była to pora śniadania. Więźniowie, którzy w związku z rozdawnictwem chleba krzątali się na korytarzu. nie ukrywali radości na widok ciskającego się sędziego śledczego i na odgłosy jego przekleństw i pogróżek. Lotem błyskawicy rozniosła się po celach więziennych wieść o sensacyjnej ucieczce „Klawego Janka“, budząc wszędzie podziw i poklask.
Sędzia śledczy opuścił ginach więzienny złamany i rozgoryczony.
Podobny nastrój zapanował w Urzędzie Śledczym na wiadomość o zawiłym wypadku na Pawiaku.
Pierwszy o tym dowiedział się Wołkow, który za schwytanie „Klawego Janka” zaawansował na aspiranta policji. Był tą wiadomością oszołomiony.
Udał się do celi, w której Janek spędził ostatnią noc. Staranne oględziny przeciągały się. Wołkow drobiazgowo badał każdy sprzęt. Z lupą oglądał nacięcie w kracie. Jego pomocnicy, wywiadowcy, za plecami, zamieniali szydercze spojrzenia na temat przesady, w jaką ich szef zawsze popadał...
Po nitce do kłębka Wołkow posuwał się z wywiadowcami wzdłuż trasy ucieczki, gdy naraz jeden z agentów, który zatrzymał się pod parkanem, zawołał:
— Panie komisarzu! Tu są ślady stóp kobiety! Co tu robiła tajemnicza dama?
Długo węszono, badano, odmierzano i postanowiono wrócić do Urzędu. Wtem nadjechał komisarz policji śledczej, Żarski, który zmierzywszy ironicznym spojrzeniem Wołkowa, rzekł doń na powitanie:
— No, cóż panie aspirancie, facet znikł, jak kamfora, co?
Wołkow zagryzł wargi i salutując, odrzekł:
— Moim zdaniem należy zarządzić obławę w całej Warszawie. Wiem, że tam zbiega nie znajdziemy, ale może natkniemy się na jego ślady.
Na pierwszy ogień poszła Praga. Obława została w ten sposób pomyślana, by jednocześnie zalakować wszystkie meliny, i by „cyngierzy“ nie mogli nikogo uprzedzić o grożącej wsypie. Na skrzyżowaniach ulic ustawione były gęste posterunki. Wołków, nie wypuszczając rewolweru z ręki kierował całą akcją.
Ucieczka Janka pozbawia go spokoju. Domyślał się, że Janek nie przepuści okazji „wywdzięczenia“ się. Im dłużej nad tym myślał, tym większy strach go oblatywał. Przypomniał sobie teraz swoją przyjaciółkę, ową brunetkę, która również nie dawała mu spokoju.
Od pierwszej chwili, ich znajomości miał przeczucie. że z jej strony coś mu grozi. Była dziwnie tajemnicza. To przywiązywało go do niej i potęgowało w nim uczucie zazdrości. Ale miewał chwile, kiedy żałował tej zażyłości z przyjaciółką, Była zbyt wtajemniczona w jego „sprawki“, aby zdobył się na odwagę porzucenia jej. Należała do typu kobiet, które nie tak łatwo wypuszczają ofiarę ze swoich rąk. Surowy i przebiegły Wołkow w jej ręku był bezsilny. Sprytna brunetka deptała drobnymi stopkami niezłomną wolę Wolkowa, którą się tak chełpił.
Niekiedy próbował buntować się przeciw niej, ale bezskutecznie. Nie ulękła się nawet jego szarży komisarza, przeciwnie, z chwilą, gdy zaawansował, postanowiła go jeszcze silniej trzymać pod pantoflem. Wolny czas spędzał z nią na dancingu, w kawiarni, restauracji i kabarecie. Wołkow domyślił się, że hulanki wzbudzają podejrzenie przełożonych, którzy wiedzieli, że pobory jego ledwie mogą starczyć na wyżywienie żony i trojga dzieci, ale nie na „utrzymankę“. Wołkow sprytnie się urządził: pierwszego dnia wszystkie pisma rozpisały się o znacznym spadku, który otrzymał po matce jeszcze za jej życia...
Był tylko jeden człowiek, który z uporem śledził Wolkowa, chociaż bez dodatnich wyników. Wołkow o tym wiedział doskonale, że był to komisarz Żarski, zwany „filozofem“.
Bywały jednak chwile, kiedy Wołkow nie dowierzał swojej gwieździe szczęścia. I teraz własne przeżywał podobne nastroje, kiedy kierował obławą na Pradze.
Oho, zrozumiał, że Janek teraz nie da się tak łatwo pochwycić. Z bólem wspominał chwile, kiedy Janek siedział obok niego i ukochanej w barze i podsłuchiwał ich rozmowę.
— Niedobrze, ta kobieto (miał na myśli swoją „brunetkę“) ściągnie jeszcze na mnie nieszczęście:
Wołkow przystąpił do przeprowadzenia ostatniej rewizji, która miała się odbyć na melinę „Bajgełe“. Spodziewał się, że tam zastanie „znajomych", którzy niejedno będą mogli mu powiedzieć. Polecił dwom uzdolnionym wywiadowcom aby pozostali w bramie, a sam udał się do meliny.
Pewny siebie Wołkow zapukał do drzwi. Przez nieco uchylone drzwi ktoś zapytał basowym głosem, zdradzającym podejrzenie:
— Do kogo i po co?
— Otwórz. To ja! Nie poznajesz mnie?
Drzwi rozwarły się i obaj mężczyźni spojrzeli sobie w oczy.
— Można się przekonać, kogo gościsz u sibie?
„Bajgełe“ bez słowa sięgnął po pugilares.
— Nie, dziś nie biorę — odtrącił jego rękę Wołkow.
— Dlaczego akurat dziś nie? Co za święto?
Wołkow energicznie pchnął go na bok, usiłując się dostać do przyległego pokoju, z którego dolatywać go gwizdy, śmiechy i krzyki rozbawionego towarzystwa. Ale „Bajgełe“ zastąpił mu drogę i jednocześnie, wsunąwszy dwa palce de ust, przeraźliwie gwizdnął. Na odgłos sygnału ostrzegawczego w sąsiednim pokoju powstała panika. Słychać było, jak ludzie skaczą po stołkach i krzesłach które przewracały się z łoskotem, Po upływie kilku chwil harmider ustał i zaległa cisza.
„Bajgełe" z pogardą spoglądał na Wołkowa.
— Czvż nie płacę ci regularnie tygodniówki?
— Zapamiętasz to sobie ty stary galerniku!
— Albo ja zapominam? — „Bajgełe“ pociągnął głupkowato plecami. — Najlepiej o tym świadczy, że już pięć lat przetrwam na wolności.
— Wystarczy ci tej wolności. Dziś będziesz się pocił!
— Nie pleć głupstw. Widzę, żeś zanadto zdenerwowany. Pamiętaj, że, gdy ja się będę pocił, to i ty nie mnie ode mnie. Sądzisz że po tym jak zaawansowałeś możesz sobie na wszystko pozwolić? Ten awans może cię drogo jeszcze kosztować.
Wołkow zbladł.
— Więc wiecie o wszystkim?
— Nawet o tym, że wsypał go właściciel pokoi umeblowanych, oraz o tym, żeś odegrał rolę szofera taksówki, która zawiozłeś Janka do „gorzelni“. Ale wiedz teraz że obu was czeka „dintojra“.
— Jak śmiesz do mnie tak przemawiać?
— Domyślasz się przyczyny.
— Raz na zawsze zrywam z waszym światem! Nie będę w waszym ręku tępym narzędziem!
— Zerwać? I ja bym chciał zerwać z tym światem!... To nie jest takie łatwe i proste!
Wołkow przez chwilę jakby zastanowił się nad tym, co powiedział właściciel meliny, po czym odparł:
— Teraz muszę już iść. Na dole czekają na mnie moi ludzie. Jeszcze się spotkamy. Ale na pożegnanie powiedz mi, co wiesz na temat ucieczki...?
— Jakiej ucieczki?
— Nie udawał. Wiesz przecież, że potrafię odpłacić się za usługę.
— Szkoda fatygi. Kapusiem nie byłem i nie będę.
Gdy Wołkow wracał do Urzędu, rozmyślał nad tym, co się wydarzyło w melinie „Bajgełe“. W duchu postanowił, że za wszelką cenę musi zlikwidować tę bandę.
Nie odpoczywał ani przez chwilkę w ciągu najbliższych dni, przeprowadzając liczne rewizje i aresztowania w świecie podziemnym.
Wołkow nie wiedział że jego przyjaciółka znana jest w podziemiach pod pseudonimem „zimna kokota“.