Sąd nad Antychrystem/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sąd nad Antychrystem |
Wydawca | Ilustrowany Kurier Codzienny |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Ilustrowanego Kuriera Codziennego |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
o których Zabielski zgóry wiedział, że są zmyślone — ale niestety fikcyjności ich nie mógł udowodnić; — typowa spółka handlowa, wykwitła na stanie półprawa, jaki ustalił się po wojnie. Zabielski wertował po raz dziesiąty ustawę, wyciągał z grubego foljału akt zeznania poszkodowanych, zastanawiał się nad każdem ich słowem. Praca była żmudna i niewdzięczna.
Jakby na złość temu wysiłkowi człowieka, wyrwał się ze snopu promieni sierpniowego słońca jakiś jeden wesoły promyk i igrał po twarzy prokuratora, drażniąc jego oczy. Zabielski w stał, otworzył okno, zapuścił ciężką żaluzję. Półmrok wypełnił gabinet. Prokurator znów pochylił się nad aktami, gdy woźny zaanonsował:
— Pan inspektor Sandberg.
— Proszę niech wejdzie.
Za chwilę wszedł do gabinetu niezwykle barczysty, niski człowiek, w mundurze inspektora policji. Szeroki, ciężko ciosany korpus spoczywał na krótkich, a tak silnych, jak pnie nogach, które dla oka tworzyły zbyt silne oparcie dla ciała.
— Pan prokurator jeszcze nie rozpoczął urlopu ? — witając — spytał Sandberg.
— Niestety nie. Widzi pan ten stos akt w regałach... Po ukończonym śledztwie kilkanaście spraw czeka na akt oskarżenia. Za dużo ludzi jest na wolności...
— Pobytu na letniskach już im pan nie zepsuje, odpowiedział spokojnie Sandberg.
— Ale przygotuję niespodziankę karnawałową...
— Sale dancingowe są cały rok otwarte — skrzywił się z goryczą Sandberg i strzepnął pył na granatowym rękawie.
— Ale panie inspektorze! — rzucił nagle Zabielski, jakby przypomniał sobie coś ważnego. — Czy ani na krok nie ruszyła policja naprzód tej przeklętej sprawy Gałkina...
— Nie wiem dokładnie, bo sprawę tę prowadzi komisarz Borewicz. Sam jej się podjął. Ja zajmuję się sprawą tylko pośrednio. Zdaje mi się jednak, że utknięto na martwym punkcie. Opowiadają, że po sprawie braci Skarskich, nie było jeszcze tak trudnej sprawy.
— Słyszałem, że po wypuszczeniu z aresztu Chomińskiej, Gwoździka, Mincerowej i kilku jeszcze emigrantów rosyjskich, policja zaniechała narazie śledztwa.
— To nie — ale zmarnowali dość dużo czasu na błądzenie po fałszywych ścieżkach. Mnie osobiście zawsze niepokoiły te chaotyczne aresztowania, jakie przeprowadzał Borewicz. Domyśliłem się, że nie ma on żadnego planu. W każdym razie ustalono, że Gałkin był szpiegiem bolszewickim i prowokatorem. Podobno był to człowiek niezwykle sprytny i zdolny. Całe urządzenie jego mieszkania dowodzi, że pod potworną głową mieszkał niezwykły mózg. Może pan sobie wyobrazić, panie prokuratorze, że Gałkin, aby nie wpaść zbytnio w oczy i uśpić czujność ludzką, chodził w mundurze rosyjskiego urzędnika kolejowego, choć mundur ten był w strzępach, a od rządu sowieckiego pobierał olbrzymie sumy. Mincerowej kapał po kilkanaście złotych, stołował się w ostatnich garkuchniach, a kilka tysięcy dolarów znaleziono ukrytych w jego mieszkaniu. Czy nie nadzwyczajny aktor?
Tylko dzięki morderstwu, którego Gałkin oczywiście nie przewidywał, mogła policja wpaść na schowki w jego mieszkaniu. Zginął, zanim zdołał pozamykać sprytne kryjówki — w przeciwnym razie można było miesiące strawić na bezcelowem szukaniu. W pokoju hotelowym ustawił Gałkin dwa stoły z nieheblowanych desek sosnowych. Jeden stół był nakryty ceratą i służył mu za stół jadalny — drugi za biurko i przy tym prawdopodobnie zamordowano go. Wierzchy stołów, czyli tak zwane blaty, były kunsztownie urządzone, składały się z dwóch cienkich desek z próżnią wewnątrz nakształt płaskiej szuflady. Za naciśnięciem bocznej listewki, gwoździe odskakiwały i w ten sposób można było dostać się do szuflady. Na zewnątrz obie deski upodobnione były do jednej grubej i nieheblowanej. Oprócz tego w nogach łóżka wywiercił otwory, które potem zatykał szczelnym, drewnianym kołkiem i raszplą niszczył ślady spojenia.
— Słyszałem, że wreszcie znaleźliście w papierach ślad kompromitujących go listów?
— Niestety nie. Gałkin do pisania listów używał nietylko trudnej szyfry, ale i skombinowanego atramentu. Znaleźliśmy kilkanaście wąskich arkuszy czystego papieru, które były — mojem zdaniem — zapisane niewidzialnym atramentem, tak zwanym „A“ atramentem. Były prawdopodobnie już gotowe do wysyłki i zawierały raport o ruchu tutejszej organizacji monarchistycznej. Gdy arkusze te pociągnięto chemicznym płynem, używanym u nas do wywołania szyfry, wówczas arkusz zaczął szybko ciemnieć, zwijać się w rulon, wreszcie rozpadać się na strzępy, jak przytknięty do ognia.
Widocznie nasz „B“ płyn z jego „A“, tworzyły razem związek chemiczny żrącego kwasu, który niesłychanie dokładnie niszczył masę papierową.
„A co gorsze, zamiast zrobić eksperyment z jednym arkuszem, zrobiono ze wszystkiemi naraz, tak, że dziś marzyć nawet nie można, aby znalazły się te jego listy. Płyn „B“ do wywołania szyfr Gałkina, miał prawdopodobnie tylko odbiorca. A co ciekawsze, po kilkakrotnej skrzętnie prowadzonej rewizji, nie znaleziono w mieszkaniu zamordowanego ani jednego płynu, tak, że przypuszczam, iż przechowywał go u kogoś, albo do pisania jego systemem potrzeba było większych aparatów, które Gałkin bał się ustawiać w hotelu Mincerowej“.
„Gdzie chodził — nie wiadomo. Z wszystkiemi listami posyłał swego sąsiada znanego pijaka i sutenera Gwoździka. Gwoździk zeznał w policji, że Gałkin niejednokrotnie posyłał go z zapieczętowanemi listami do misji sowieckiej, tłumacząc, że składa podanie o jakieś odszkodowanie, albo prośbę o przyjęcie do służby kolejowej w Rosji. Za przysługę Gwoździk otrzymywał flaszkę wódki. Gdy pokazaliśmy wywiadowcom fotografję zamordowanego, to zgodnie oświadczyli, że nigdy nie widzieli garbusa ani wchodzącego, ani wychodzącego z jakichkolwiek podejrzanych miejsc.
— Niesłychanie sprytny i szczwany człowiek — podkreślił z podziwem prokurator.
— Ale za to znaleźliśmy co innego. Korespondencję z Moskwy, którą Gałkin przechowywał u siebie. Nie spodziewał się widocznie tak szybkiej przeprowadzki na drugi świat. Mamy w rękach list podpisany przez komisarza Falbera, datowany z Moskwy, w którym dziękują Gałkinowi za wskazówki przy schwytaniu dwóch oficerów byłej armji carskiej, którzy przedzierali się w jakiejś misji do Woroncewa. Potem mamy w rękach kilka instrukcji, polecających Gałkinowi wszczęcie agitacji wśród emigracji rosyjskiej w Warszawie za masowym powrotem do kraju. Pozorem dla tej agitacji miała być ogłoszona amnestja. Tej instrukcji trzymał się też Gałkin skrupulatnie i agitował wszędzie za powrotem. Tyle tylko wiadomo mi w sprawie Gałkina.
Sandberg wyjął srebrną papierośnicę, poczęstował prokuratora papierosem, potem sam zaciągnął się dymem i uśmiechając się, spytał Zabielskiego:
— Dobry tytoń?
Prokurator z zadowoleniem wypuścił smugę niebieskiego dymu z ust.
— Rzeczywiście znakomity — lepszy od naszego — odpowiedział z uznaniem.
— Nie przypuszcza nawet pan prokurator, że te papierosy mają coś wspólnego z zamordowaniem Gałkina. Jak to dziwnie, że sprzeczne sprawy mają często wspólny korzonek...
— Cóż mogą mieć wspólnego? — zaśmiał się Zabielski. — Chyba Gałkin w testamencie zapisał je panu...
— Niestety, testamentu nie zostawił. Są jednak ludzie, którzy niepokoją się właśnie tem, czy zamordowany nie zostawił jakiegoś kłopotliwego spadku... Wczoraj n. p. spotkałem się z takim przypuszczalnym spadkobiercą w Kristalu. Ciągle nalewał mi znakomitego St. Jullienna, wlepił mi setkę „Mesaksudi“, z których jednego ma pan prokurator właśnie w ustach. Oczywiście, że przytem gorliwie dopytywał się o losy śledztwa. Ot tak z ciekawości...
— I jak pan zaspokoił jego ciekawość?
— Powiedziałem mu, że Gałkina zamordowała jego... kochanka.
— A to pan zakpił z niego — zaśmiał się Zabielski.
— Dlaczego pan prokurator się śmieje? — spytał z poważnem zdziwieniem inspektor policji.
— Muszę się śmiać, bo przecież morderstwo ma czysto polityczny podkład. Przekonany jestem, że Gałkina uśmiercił ktoś ze związku monarchistycznego. Wykonano na nim poprostu wyrok partyjny...
— Zdanie pana prokuratora podziela zupełnie komisarz Borewicz, ciągle szuka między monarchistami młodego człowieka, który uciekał po schodach. Wziął sobie stróża do pomocy i biega z nim po całym mieście. Niestety, dotąd bezskutecznie.
— Więc pan twierdzi, że zbrodnia nie miała podkładu politycznego? — spytał Zabielski.
— Nic nie twierdzę. Ja tylko ośmielam się zwrócić uwagę na to, że śledztwa nigdy nie powinno prowadzić się w jednym kierunku. Jeśli ktoś chce znaleźć mordercę, powinien go szukać wszędzie, nawet we własnem mieszkaniu. Skąd naprzykład pewność, że Gałkina nie zamordował stróż domu, obrabował go, a potem wszczął alarm? Dlaczego naprzykład mieli go zamordować monarchiści, a nie bolszewicy? Może właśnie im się sprzeniewierzył i oni wykonali wyrok partyjny? Dlaczego wykluczać, że zamordowała go kochanka?...
— Ależ panie, to był potwornie brzydki człowiek...
— Iii, nietylko Apollo miał kochanki, mieli je i bogowie kulawi.
— Więc jakie jest pańskie w tej sprawie zdanie? — spytał prokurator, przyznając w duchu rację Sandbergowi.
— Nie mam żadnego wyrobionego zdania. Byłem wprawdzie zaraz po morderstwie w mieszkaniu Gałkina i zastanawiałem się nad zbrodnią, ale nie uważam za stosowne włazić w drogę Borewiczowi, który rwał się do prowadzenia tej sprawy. Byłoby to nielojalnością koleżeńską. Sprawą mógłbym się wtedy zająć, gdyby albo Borewicz mnie o to prosił, albo, gdybym czuł, że Borewicz wszedł na niebezpieczne manowce. Wtedy uważałbym, że spełniam koleżeńską przysługę...
Teraz inspektor policji przeszedł do spraw urzędowych, które były właściwym celem jego wizyty w gabinecie prokuratora. Narady trwały długo.
Po konferencji Sandberg opuścił sąd i przez Miodową kierował się wolno ku Daniłowiczowskiej. Właśnie skręcał w Senatorską, gdy w tłumie przechodniów uderzyła go piękna twarz młodej kobiety w białym płaszczu obramowanym puszystym lisem.
— Uuu, ładna — szepnął Sandberg zachwycony i zawrócił szybko, starając się raz jeszcze zobaczyć tę piękną kobietę o dużych, czarnych oczach.
Młoda kobieta prześlizgiwała się zręcznie wśród przechodniów, tak, że inspektor swoimi szerokimi barami roztrącał niemiłosiernie ludzi, a ledwie za nią zdążył. Jeszcze trudniejsza była jego pogoń na Krakowskim Przedmieściu. Obawiał się, że biała sylwetka lada chwila może zniknąć mu z przed oczu. Na szczęście młoda kobieta zatrzymała się przed składem platerów B-ci Henneberg, obserwowała żardiniery. Sandberg zbliżył się do niej na kilka kroków. Młoda kobieta skręciła w Trębacką, Sandberg posuwał się za nią, dyskretnie obserwował jej zgrabne nogi i małe stopy, obciśnięte w białe zamszowe pantofelki.
— Doprawdy, ładna — jeszcze raz powtórzył.
Pani w białym płaszczu weszła do hotelu przy ul. Trębackiej.
Sandberg czekał długą chwilę na ulicy, aż stracił nadzieję, by wyszła. Wtedy zbliżył się do bramy, nacisnął guzik dzwonka. Za chwilę ukazał się portjer. Od niego dowiedział się, kim jest piękna nieznajoma.
Promienie jesiennego słońca uwolniły park Łazienkowski z rannej mgły i zaglądały ciekawie w wielkie okna renesansowego pałacyku. Lekki wiatr kołysał złote czuby drzew, najpierw je pieścił, a potem silnym podmuchem odrywał z nich złote liście, bawił się nimi, podbijając je w powietrzu, aż zniechęcony milkł, a liście opuszczały się z szelestem na mokrą ziemię, ścieląc na trawnikach i ścieżkach złoty dywan. Zasmucone temi psotami drzewa, patrzyły w spokojną toń stawu, żaląc się, że wiatr ogałaca je z królewskich ozdób. Ale wiatr nie zaprzestawał psoty, poruszał teraz źwierciadlaną taflę wody, gnając po niej drobne fale i nie pozwalał drzewom patrzeć na skutki swych niecnych żartów.
Stary satyr podziwiał pustą zabawę wiatru i uśmiechał się z zadowoleniem — on nigdy słabym nie współczuł.
Ciszy wczesnego dnia jesiennego nie zakłócało nic, chyba szelest spadających liści lub świszczące tony, które wiatr wygrywał na słomianych chochołach.
O tej wczesnej godzinie stał obok stawu, oparty o ruinę greckiego teatru, jakiś starszy, bardzo starannie ubrany pan i ze skupieniem patrzył na szczątki sceny. Oczy jego utkwiły nieruchomo w jeden punkt, a gładko wygolone wargi poruszały się