Sąsiedzi (Kraszewski, 1878)/Tom I/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sąsiedzi Tom I |
Wydawca | Michał Glücksberg |
Data wyd. | 1878 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie był jeszcze pewnym Strukczaszyc, co z synem pocznie; to go życzył mieć przy sobie i powoli do gospodarstwa wdrażać, to żałował, że się na wsi zakopie. Widział i czuł w synu zdolności, radby był krescytywie, choćby dlatego, ażeby nią Czemeryńskim dokuczyć, lecz się zarazem świata, pokus jego i odrodzenia syna od żywota szlacheckiego, od tego, co się zwało in quo nati sumus — obawiał.
W tej niepewności raz go słał do Lublina do palestry, to odwoływał do Sierhina. Tu chłopiec nie miał co robić, gospodarstwo szło dobrze i bez niego; polował potroszę, po lasach jeździł, czasem kogo odwiedził, — próżnował. Wpadło na myśl, opatrzonemu w kapitały, p. Hojskiemu kupić majętność dla syna; ta się jakoś nie trafiała, jakiej-by sobie życzył, a potajemnie (do czego się nie przyznawał nikomu), Strukczaszyc oddawna się pieścił z myślą, która mu do serca przyrosła. Znał on doskonale stan interesów Czemeryńskiego, lepiej może niżeli on sam, nieznacznie spisywał i z akt i z ust szlachty wszystkie summy i sumki, które sędzia ludziom był dłużny; patrzał na jego życie i miał to najgłębsze przekonanie, że prędzej, czy później Czemeryński (jak się wyrażał) beknie.
Naówczas, gdyby majątki iść musiały na wierzycieli, gotował się Hojski stanąć do kupna i zagarnąć je. Myśl ta uśmiechała mu się rajsko, cudownie, nęciła go, karmiła. Nie wydawał się z nią przedwcześnie, lecz miał oko na wierzycieli Czemeryńskiego; nieznacznie obudzał w nich nieufność, czyhając: czy mu się nie uda nabyć co z summ na Łopatyczach opartych?
Do tego jednak nie przychodziło, bo, mimo nader nieopatrznego gospodarstwa sędziego, wszyscy w jego zamożność niezachwianie wierzyli. Procenta wypłacał jaknajregularniej.
Nabywając inny jaki majątek dla syna, Strukczaszyc musiałby się był z kapitałem rozstać i wyrzec myśli potajemnej; wreszcie, jak wszyscy, co w pocie czoła grosza się dorabiają, Hojski do swej szkatułki i sepecika nabrał był tego mistycznego jakiegoś przywiązania, które rozstanie się, choćby najkorzystniejsze, z groszem, nader ciężkiem czyni.
Pocieszał się tem, że — a nuż nareszcie beknie?
Znaczniejszą część długów na kluczu Łopatyckim Strukczaszyc miał spisaną, wiedział, że gdyby wierzyciele nacisnęli, nie mógłby sędzia się wypłacić, a oprócz tego miał i tę pewność, że dużo innych summ jeszcze ciążyło na tych dobrach.
Ale co tu z synem robić było?
Erazm już kilka miesięcy siedział w Sierhinie; ojciec czuł, że nudzić się musiał, żal mu go było. Jesień się zbliżała, gdy po sąsiedztwie rozeszła się wieść, że p. Podkomorzy Buchowiecki, córkę starszą za grafa niemieckiego wydawał.
Pierwsza dostała ją w kościele panna Blandyna — spotkawszy się z panią Sierzputowską. Chodziła fama, że Buchowiecki, który do stolicy uczęszczał, a córki dwie modnie wychował, i panny były na podziw piękne, dostąpił szczęścia tego, iż graf jeden saski rozmiłował się w pannie Elizie, oświadczył się i przyrzeczenie otrzymał. Ponieważ ów graf na dworze Króla Jmości pełnił funkcyę jakąś wysoką i do gabinetu pańskiego miał przystęp, Podkomorzy z tego wesela spodziewał się ogromnych dla siebie i rodziny korzyści. Była już obietnica starostwa z jus communicativum dla żony, były i inne sperandy.
Zazdroszczono i pannie i ojcu tego szczęścia, choć mówili drudzy, iż graf, mimo swojego położenia na dworze pobożnego króla, lutrem był, co dla katoliczki wcale nie przyjemnem się stawało; drudzy szeptali, że choć wyglądał młodo, przeszedł czterdziestówkę, inni, że okrutnie się w karty puszczał. Na to wszystko niezważając wcale Podkomorzy, szczęśliwą swą kolligacyę z niemieckimi grafami, chciał obchodzić z niezmierną okazałością i przy jak największej frekwencyi obywatelstwa. Wesele miało się odbyć wkrótce. Sam Podkomorzy, na listy i na posły się niezdając, objeżdżał od komina do komina najdalsze sąsiedztwo, prosząc i zaklinając serca obywatelskie, aby mu okazały jako jest — kość z kości ich — i tłumnie się na weselisko zjechali.
Podkomorzy był z Łopatyczami w stosunkach ścisłych, i samo z siebie się rozumie, iż, jednego z pierwszych p. sędziego zaprosił z córką.
Nie przyszło naówczas na myśl nawet Czemeryńskiemu zapytać: czy Strukczaszyc będzie też na weselu? Nie suponował, aby się to mogło trafić. Buchowiecki o tem nie wspominał. Sędzia, któremu o to szło, aby córkę światu pokazał, a szczególniej niemieckim grafom, baronom i wszelakiego tytułu matadorom dworskim, ucieszył się weselem, uściskał Podkomorzego i już myślał o tem tylko, jak ma wystąpić.
Zachodziła konieczna potrzeba wydatku znacznego, bo i do cugu parę koni brakło, i barwę odświeżyć wypadało, i trzydniowe, conajmniej, wesele, sukien dla panny sędzianki pięciu do sześciu wymagało. Pani St. Aubin utrzymywała, że trzy razy w dzień przebierać się było koniecznością dla osoby przyzwoitej, a dwa razy jedną suknię okazać na świat — o tem ani można było myśleć, bez srogiej kompromitacyi.
Sędzia posłał po szlachcie na zwiady i spodziewał się kilkaset czerwonych złotych ułowić. W najgorszym razie drzewo padłoby ofiarą, a z tem się nie rachowano.
Z Łopatycz jadąc, Podkomorzemu Sierhin był po drodze. Niemając wielkiej z Hojskim zażyłości, Podkomorzy nigdy z nim przecie dla przyjaźni Czemeryńskich nie zrywał. Spotykali się tu i ówdzie, jak dobrzy znajomi. Zapraszając niemal całe dwa powiaty od kołka do kołka, ominąć Hojskiego było srogą obrazą. Tej się dopuścić nie chciał Buchowiecki.
Być może, iż rachował na to, że się Strukczaszyc wymówi i nie przyjedzie, nalegać jednak nań było i przyzwoitem i obowiązkowem.
Zawrócono do Sierhina.
Wyszedł na spotkanie Strukczaszyc, dziękując za łaskę mu uczynioną, wprowadził do pokoju, i w kwadrans potem stała butelczyna i lampki, a węgrzyn wielką przyjaźń i afekt rozbudzał.
Podkomorzy, gdy się wina napił, stawał się niezmiernie czułym, porywał w objęcia, cisnął, całował i ślinił; wynurzając sentymenta w sposób tak przesadzony, że albo się trzeba było z nich śmiać albo w nie uwierzyć.
Przy drugim kieliszku, opowiedziawszy o szczęściu swem, Podkomorzy zagaił, iż nie dla czego innego przybywał, tylko na to, by zakląć, błagać, prosić, suplikować czcigodnego przyjaciela, aby wesele swą drogą przytomnością, wraz z synem zaszczycić raczył.
Spostrzegłszy na twarzy Strukczaszyca zdumienie pewne, Podkomorzy, niewiele myśląc, przykląkł, poklękali oba, pili tak całując się, zdrowie swe i konsolacyi, aż gdy kolana zabolały, Strukczaszyc, na krześle gościa posadziwszy, odezwał się w te słowa:
— Za honor-bym to sobie poczytał! Dzień-by to był w annałach familii złotemi wypisany głoskami, ale — kochany Podkomorzy — corde aperto, pozwól niech spytam i uczynię uwagę: — Prosiłeś Czemeryńskich?
Zmieszał się Buchowiecki.
— Co to ma do tego! — zawołał — proszę wszystkich, kto łaskaw na mnie! Takcijest, prosiłem Czemeryńskiego, a nie zapytał mnie czym was, kochany przyjacielu, zapraszał lub nie, pewnym będąc, zaiste, iż ominąć tak godnego obywatela nie mogłem.
Argument był bez repliki.
— Hm! — odezwał się Hojski — zapewne, lecz spotkanie bodaj u jednego stołu, niemiłem być może.
— Stołów będzie dosyć, miejsca poddostatkiem, a ludzi tyle, że tam ani się stykać ni spotykać nie będziecie mieli potrzeby. Jeśli nie uczynicie mi honoru tego, uczuję ja, uczuje córka moja, — boleć będziemy, jakoś przyjaciel mój.
Zaklinał tak wciąż, a Hojski milczał z głową spuszczoną.
— I odmawiać-bym niechciał, i obiecywać nie śmiem! — rzekł wzdychając.
— Co u kata! — krzyknął rozochocony Podkomorzy, pomyślą ludzie, ba i powiedzą, żeś się go zląkł, bo nie pomyśli nikt i injuryi mi tej nie uczyni, aby mnie o pominięcie was posądził. Wiedzą wszyscy żem tu miał być.
Posądzenie to, że Hojski mógł się ulęknąć, podziałało najskuteczniej. Drgnął Strukczaszyc i zapłonił się.
— Ja się go bać! — wybąknął — a, niedoczekanie!
— No, to przyjedziesz i z synem, skonkludował Podkomorzy.
— No, to przyjadę! — stanowczo odezwał się Hojski.
— Słowo i ręka!
— Słowo! Podali sobie ręce. Zapito zaraz sporym kielichem.
Prawdę rzekłszy, czy Podkomorzy rad był bardzo, że mu się to tak udało, trudno zgadnąć. Odjechał, w powozie głową potrząsając i mrucząc: — No — stało się!
Po odjeździe jego, Strukczaszyc, zupełnie trzeźwy, bo kilka kieliszków starego wina nie robiły mu różnicy, chodził po pokoju zafrasowany. Erazm dnia tego był na polowaniu. Panna Blandyna stała przy powidłach: ledwie pod wieczór się jej doczekał.
— Wiesz co się święci — rzekł — licho nadało. Podkomorzy mnie przydusił, obsedował: dałem słowo, że na weselu córki jego będziemy.
— No, to cóż! — zapytała Blandyna.
— Ba! i te Łopatyńce też będą! — zawołał stary.
Aż w ręce uderzyła panna — lecz po krótkiej chwili dorzuciła:
— Niby to zachorować nie można?
— Powiedzą, żem tchórz, bo mi to już Podkomorzy dał do zrozumienia: nie mogę się absentować.
— Juści awantury nie zrobi.
— Hm, przy kieliszkach za nic ręczyć nie można — odparł Strukczaszyc — ale słowo się stało.
Pojedziemy.
Stanęło na tem. Wieczorem, już nie ojciec, ale ciotka oznajmiła o tem wracającemu z polowania Erazmowi. Jakoś go to nie poruszyło.
— Dlaczegóżbyśmy nie mieli pojechać? — odezwał się.
Młodemu uśmiechało się pono, że się miał trochę rozerwać; rad był ludzi zobaczyć, może nawet poskakać.
Żywa imaginacya ciotki, przedstawiała jej wszystkie możliwe następstwa spotkania się z Czemeryńskimi.
— Proszę ja ciebie, mój Eraziu! — mówiła — bo to wszystko być może — a nuż, czy przy stole, czy przechodząc, się spotkają?
— To się wyminą!
— Nuż się temu pyszałkowi co wypsnie?
— Ojciec pewno odpowie.
— No, tak i do szabel.....
— Ludzie nie dopuszczą.
Panna Blandyna, sama też będąc zaproszoną, choć ochoty nie miała do tego festynu, lecz za nic w świecie nie byłaby go się wyrzekła. Zdawało się jej, że brata pilnować powinna i dopilnować może. Zajęła się więc rogówką, bez której na wesele nie sposób się było ruszyć, robronem, wstążkami i zakłopotana tem trochę, o niebezpieczeństwie zapomniała.
Erazm miał z łaski ojca na występ tak paradnych parę garniturów całkowitych, iż mu na niczem nie zbywało, Strukczaszyc też zaopatrzony był w garderobę choć nie nową, lecz nadzwyczaj pięknie zachowaną i wytworną.
Co się tyczy zaprzęgów i służby, nie myślał się na nic nadzwyczajnego sadzić, nowa barwa była, uprząż dobra, nie frasował się o nic.
Dniem przed weselem wszyscy się goście zjeżdżać mieli. Do majątku Podkomorzego, położonego w Brzeskiem już, mil było z Sierhina opętanych pięć, droga zła, a że pora jesienna nadeszła, starczyło tego na cały dzień, bo o zagrzęźnięcie spokojnym nikt nie był. Na utrapionych zaś grobelkach inaczej jak noga za nogą, ani myśleć jechać. Ponieważ podróży poubieranym odbywać nie było podobna, musiano myśleć i o tem, gdzieby się przebrać; posłano albo karczmę lub chatę ne ten cel zamówić.
Z Łopatycz się wybierano także, ani nawet pomyślawszy o Sierhinie i możności spotkania się z Hojskiemi, gdy ksiądz ex-definitor, pojechawszy do proboszcza po oleje święte do kaplicy, od niego przywiózł zarazem wiadomość, że Hojscy też na weselu być mieli.
— A o tem p. sędzia dobrodziej musi wiedzieć — rzekł flegmatycznie — że Strukczaszyc na wesele proszony.
— Co-bo jegomość gadasz? — porwał się sędzia — to nie może być.
— Relata refero, mam to od proboszcza — rzekł ex-definitor, naturalna rzecz, że wszystkich prosząc, jednego opuszczać nie mógł, bo-by sobie śmiertelnego nieprzyjaciela uczynił z niego.
Straszliwym sposobem wzburzył się sędzia.
— A to mi piękne wesele, — począł — to uczta ewangeliczna czy co? Czemuż jeszcze Śliwki i Brackiego nie prosił. To fixat ten Podkomorzy; jemu się w głowie wywróciło! Któż Hojskich prosi? Co to za szlachta! Gwałtownicy, pieniacze, nie wiedzieć zkąd to wylazło, z kim to żyje. I posadzą mnie może u jednego z nim stołu. No — to jak-em żyw, obrus przerznę, awanturę zrobię — nie wytrzymam! Śliczne mi wesele — niech go z nim opanuje słota! Nie pojadę!
Łatwo to było powiedzieć „nie pojadę“ ale panna Leonilla na pierwszą wzmiankę o tem, przybiegła do ojca i zmiękczyła go. Dowodziła, że mogli tych ludzi nie widzieć, omijać, że oni się nie będą śmieli zbliżyć, że zresztą, choć zaproszeni, mogą mieć rozum i nie przybędą.
Nie pojechać, przyrzekłszy, i tak kosztowne uczyniwszy przygotowania — nie było podobna. Wielce odważna p. Leonilla, nie przypuszczała nawet żadnego niebezpieczeństwa, gotowa się była na tatka dąsać, płakać i rozchorować.
Jejmość była między młotem a kowadłem, pomiędzy najdroższą swą jedynaczką a najukochańszym mężem, którego znała porywczość, nienawiść ku Hojskim i dumę. — Chociaż i dla niej widzenie grafów niemieckich, odżywienie się towarzystwem, spotkanie ze staremi znajomemi i pokazanie między ludźmi było bardzo pożądanem, — sędzina wszystko to z duszy serca poświęciłaby dla „kochasia“ to jest dla męża, byle jemu się, uchowaj Boże, nic złego nie stało. Pani St. Aubin trzymała silnie stronę panny, dowodząc gorąco, że gdzie kilkaset może osób jest zaproszonych, tam zawsze tych się tylko widzieć będzie, kogo się zechce. Spór o to: czy jechać czy zostać, czy jechać samym kobietom, toczyły się dnia tego do późna: lecz gdy się już rozstawać przyszło, sędzia znacznie zmiękł. Przyczyniało się do tego, że i on życzył sobie bliższą zabrać znajomość z grafami niemieckimi, mając potajemną myśl, za pośrednictwem zięcia Podkomorzego, starać się o wyrobienie orderu Orła Białego, do którego oddawna wzdychał. W tym celu nawet zamierzał sędzia dać u siebie bal dla państwa młodych, z illuminacyą, moździerzami i fajerwerkiem; ale o tem nie mówił jeszcze nikomu. Zależało to od poznajomienia się i przyjęcia, mniej więcej dobrego, przez niemieckiego grafa.
Więc, choć ów festyn podkomorski zatruty był zapowiedzianą bytnością Hojskich, p. Leonilla postawiła na swojem — pojechano.
Stoczona walka o tę wyprawę wzmogła tylko w pięknej sędziance nienawiść ku Hojskim. Nie mogła im tego darować, że według trafnego wyrażenia p. St. Aubin — c’ étaient des trouble-tétes.
Zamłodu! miły Boże, cóż to jest świetny bal, od któregoby się człowiek na starość najdrożej wykupił? Nowi ludzie, twarze nowe — ten wielki nieznajomy świat co się zdala wydaje uroczo, na którym spodziewa się znaleźć tego kogoś, przez los zapowiedzianego, przyrzeczonego! A potem — wejrzenia, uśmiechy, kadzidła, oklaski, zespolenie się duchem z wielkim tłumem, który daje uznanie, który potwierdza to, co się w sobie czuło. Jak się tu tego wyrzec, gdy nadzieja takiego wieczora świateł, muzyki, szumu, śmiechu, wesela — już raz do serca przylgnęła! Panna Leonilla ani sobie mówić o tem nie dawała. W życiu pieszczoszki dotychczasowe tryumfy zdobywały się dotąd w tak ciasnem kółku, ciągle wśród jednych i tych samych osób!
Owi grafowie niemieccy przedstawiali dla niej świat nowy, elegancki, europejski, o którym tyle od pani St. Aubin słyszała — cywilizacyę wyższą, co było najpiękniejszego na świecie.
Cały czas aż do wigilii wesela, upłynął w prawdziwie gorączkowem zajęciu. Próbowano, przymierzano, krajano, posyłano na wsze strony, przywożono coraz coś nowego. Rozlegały się i śmiechy radości i płacze, a dąsy wielkich zawodów. Pani St. Aubin, mistrzyni w tych sprawach, była niezmierną pomocą córce i matce. Według jej wyroków przystroić się miały obie, i najmniejszy szczegół pod sąd jej poddawano.
Naostatek dzień wyjazdu nadszedł, powozy i konie były zlustrowane, ludzie w barwie przyszli się okazać, dworacy stali w pogotowiu. Ksiądz ex-definitor prorokował pogodę. Śliwka za nią nie ręczył.
Krakowskim targiem Pan Bóg dał do podróży dzień trochę pochmurny, lecz znośny, chociaż deszczyk zrana przekrapiał, lecz wiadomo powszechnie, że ranny deszcz nigdy nie jest tak niebezpiecznym, a bardzo często zwiastuje pogodę.
Jakoż z góry nie lało, ale ponieważ kilka dni (trzydniówka ulewy i kapuśniaczku na przemiany) poprzedziło to wypogodzenie wątpliwe, drogi były okropne. Wiadomo to wszystkim wsi mieszkańcom, że jesienne wiatry suszą bardzo powoli, słońce nie operuje, w polu jeszcze na piaskach jako-tako, ale na litewskich grobelkach, których rowy zdają się na to stworzone, aby odpływ wody tamowały, gdy raz jesienna słota grzęzawicę dobrą zrobi, trwa ona do wiosny.
Woźnica i p. Czemeryński znali doskonale drogę do p. Podkomorzego, na pamięć umieli wszystkie grobelki i kałuże: nie trwożyli się też zbytecznie niczem, oprócz jednej kałuży o milę od majątku Podkomorzego, którą Czortkiem nazywano.
Na tym Czortku często nawet w Czerwcu po deszczu grzęźli ludzie, — cóż dopiero w jesieni! Spodziewano się jednak, że troskliwy Podkomorzy, na którego gruntach owa grobelka położoną była, dla gości ją każe choćby chróstem i faszyną wyłożyć.
Gdy o tem mówiono, p. Leonilla zniecierpliwiona ramionami ruszała i szeptała cicho:
— Czyż-bo się już wszystkiego bać! Jakoś przejedziemy!
Sędziemu szło zawsze o to, ażeby wystąpić szumnie, szła więc przodem kareta w sześć koni, w której jechali państwo oboje, dworzan dwóch przy niej i lokaje. Za nią następowała piękna kolasa w cztery konie, z p. St. Aubin i Leonilla, naostatek bryka z bronzami, konie cztery dla panien służących, tłumoków reszty i podróżnych przyborów.
Kilku konnych poprzedzało i po bokach assystowało państwu. Przez cały dzień nic się tak dalece nie trafiło, coby za złą wróżbę wziąć było można. Owszem, grobelki mające złą reputacyę znaleziono nieskończenie lepszemi niż się spodziewano. Powozy przechylały się, jedną stroną kół zapadając w głębokie koleje, pani sędzina krzyczała i trzymała się za pasy, ale żaden się nie wywrócił i przebrnięto kałuże bez szwanku. Zostawał Czortek, o którego się sędzia zawczasu dopytywał, trochę będąc niespokojnym. Kareta pierwsza wjechała w niebezpieczne owo miejsce; stary woźnica nader uważnie się pokierował, i chociaż w jednej kałuży głęboko zapadły koła, po kłódki prawie, sześć koni cugowych, zagrzanych batem, wychwyciły z niebezpieczeństwa.
Zdawało się tedy, że stosunkowo lżejsza kolaska przejdzie równie szczęśliwie, i stary furman, przebywszy Czortek, nieoglądąjąc się, zaciął konie, ruszając dalej. Młody woźnica, któremu była powierzona kolaska, widząc jak łatwo się dobył z błota jego poprzednik, lekceważył sobie zdradliwy Czortek, palnął z bata i, niedobierając miejsca, puścił się w sam środek grzęzawicy. Nieszczęście chciało, że natrafił na jedną z owych niezgruntowanych przepaści rozkisłych, co zdają się dna nie mieć. Dwa koła schowały się w nich, i wśród krzyku p. St. Aubin, obawiającej się polskich dróg niezmiernie, kolaska ugrzęzła.
Palnięcie z bata raz i drugi, pociągnęło za sobą to, że młode konie pasy pozrywały i splątały się, a jeden z nich szkaradnie się wywrócił. Dworzanie pilnujący szczególniej karety, przodem się za nią puścili, ani się ich było dowołać; powóz, na jeden bok leżący, pozostał na Czortku, w stanie rozpaczliwym. Na dobitkę jeszcze bryka, idąca z tyłu, u której lucznia się była odczepiła, została o pół mili.
Pani bona, nieszczęśliwa pieszczoszka, woźnica i lokaj, z końmi wierzgającemi i bryzgającemi błotem, zostali na łasce Bożej. Deszczyk, w brew przepowiedniom ks. ex-definitora, mrzyć zaczynał jakby na trzydniówkę. Położenie było rozpaczliwe.
Hukanie nie pomogło: kareta uchodziła i już jej za krzakami widać nie było.
W tej chwili lokajczuk, słabe chłopię, spostrzegł podjeżdżającą brykę, przed którą na koniu ktoś kłusował. Był najpewniejszym, że nadjeżdża w sukurs bryka przypóźniona — z pannami. Niestety! gdy się zbliżyła, przekonał się, że jechał ktoś obcy zupełnie.
Grobla była tak wązka, że wyminąć się na niej nie było sposobu, bryka się też przed nią zatrzymała. Wiozła ona Strukczaszyca, a konno, niechcąc się trząść na wozie, jechał nie kto inny, tylko p. Erazm.
Strukczaszyc wychylił głowę z budy, popatrzał i zawołał:
— Otóż masz, zawalona droga! a żeb-że ich!
— Proszę jaśnie pana — odezwał się woźnica — ta-to Czortek!
I począł się śmiać, bo cudza bieda najlepsze serca nawet pobudza do śmiechu.
— Państwo kazali jechać tędy, tom jechał — dodał Parfen raźno, a można objechać! Co my tu będziemy stali, aż się Pan Bóg nad niemi zmiłuje, ja wezmę na Siny Bród.
— Ta! i tłumoki zamokną! — odparł Strukczaszyc.
— Proszę jaśnie pana, ja w tem: nie zamokną! — zawołał Parfen — nie zamokną.
— No, to jedź — krzyknął Strukczaszyc. A nie wiesz kto tam się szpetnie zawalił?
— Kto jego tam wie! — rozśmiał się Parfen.
Stojący przy bryce na koniu, p. Erazm, słysząc o co szło, odezwał się do Strukczaszyca:
— Proszę ojca, ja pojadę przez groblę. — Juści nie zagrzęznę! A bliżej....
Ojciec głową tylko skinął, bo Parfen tryumfująco już zawracał; p. Erazm siwka spiął i ruszył na Czortek.
Wyminąć zagrzęzłego powozu nie można było inaczej na wązkiej grobelce, tylko tuż około niego przejeżdżając. Ciekaw też był p. Erazm: kto się w kolasie znajdował. O pomocy ani podobna było myśleć.
Zbliżywszy się ku rozbitkom, poznał dopiero łopatyckich ludzi, którzy, ujrzawszy nieprzyjaciela rodu swych panów, pospuszczali głowy i oczy. — Pani St. Aubin, wołając ratunku i myśląc, że ktoś im w pomoc śpieszy, wychyliła się z jednej strony, Leonilla zniecierpliwiona i gniewna — z drugiej. Właśnie twarz ku nim zwrócił był p. Erazm, gdy razem i bonę i pannę zobaczył, które, poznawszy go, natychmiast z krzykiem zapadły w głąb’ kolaski. Ani witać, ani się zatrzymać, ni radzić, ni nawet się drugi raz obejrzeć nie mógł syn p. Strukczaszyca. Lecz pomimo nienawiści dla całego Czemeryńskich rodu, nie mógł się oprzeć wrażeniu, jakie na nim uczyniła piękna nad wyraz wszelki, przestraszona, zapłakana twarzyczka panny sędzianki.
Gdyby był posłusznym pierwszemu natchnieniu, niezważając na nic, rzuciłby się był ratować i pomagać. Lecz, przy najlepszej chęci, ofiara jego mogła być impertynencko odepchniętą, a zresztą — coby na to powiedział ojciec?
W duszy mówił sobie p. Erazm, że te spory nieszczęsne, dla kawałka sianożęci, dzielące familie i niedopuszczające ślicznej panny zapłakanej ratować, — były wielką niedorzecznością. Wyobrażał sobie, jakby ją chętnie pochwycił i na siwego posadził i zawiózł tak — choćby nawet bardzo, bardzo daleko.
Ale do Czemeryńskich się zbliżyć nie było sposobu, a choćby które z nich i tonęło — tknąć się nie godziło.
Wybrnąwszy za grobelkę, dopiero się p. Erazm obejrzał. Zdala widać jeszcze było bladą twarz p. St. Aubin i główkę p. Leonilli, której rysy nikły wprawdzie, ale je pamięć wierna odtwarzała.
— O! ładnyż to buziaczek, ładny! — rzekł w duchu p. Erazm, spoglądając ku powozowi. — Gdyby nie była Czemeryńska!
Panna Leonilla, zobaczywszy nieprzyjaciela, rozgniewała się okrutnie na niego i na los, który go czynił świadkiem katastrofy. Zdawało się jej, że uśmiechniętą złośliwie twarzą urągał jej nieszczęściu, chociaż wcale tak nie było. Rozpłakała się biedna. Pani St. Aubin klęła w sposób nieprzyzwoity, zapomniawszy się zupełnie.
Żaden muszkieter francuzki dosadniej-by się od niej nie wyraził. Strach dobył z głębiny jej wspomnień, dawno pogrzebionych, w młodości jeszcze zasłyszane klątwy. Panna Leonilla słuchała ich zdumiona, nierozumiejąc.
W tem, zanim jeszcze p. Erazm dalej się puścił w drogę, nadciągnęła bryka z pannami i czeladzią. Ludzie, porzuciwszy je, rzucili się ratować kolasę, porwane pasy powiązano sznurkami, konia podniesiono, drągi, które tu ktoś był porzucił dawniej, podważono pod koła.
— Wio — wiohot! Raz, drugi — kolasa drgnęła, i po wielkim wysiłku wydobyła się z przepaści. Pan Erazm spiął konia i pojechał dalej.
W powozie, gdy wszystko się już skończyło, panowało jeszcze rozdrażnienie wielkie.
Pani St. Aubin po klątwach skończyła na płaczu i spazmach: p. sędzianka od łez przeszła do gniewu.
— Trzeba było jeszcze tego, ażeby ten młokos był świadkiem. Będzie potem rozpowiadał, śmiał się, szydził! Jestem najnieszczęśliwszą istotą na ziemi.
Zarazem p. Leonilla obiecywała sobie być tak piękną, tak zachwycającą, ażeby ten nikczemny wróg, patrząc na nią w rozpacz wpadł, że się do niej zbliżyć nie może.
Dowodziła bonie, że, przejeżdżając, uśmiechał się złośliwie: niewiedzieć dlaczego p. St. Aubin, na ten raz, naprzekór wychowanicy, upierała się dowodzić, iż twarz miał kondolencyjną.
— Każdy inny kawaler — przerwała sędzianka, — byłby się zatrzymał, pomógł, poradził widząc kobiety same w takiem nieszczęściu; ten sobie tryumfująco minął!
— Bo mu nie wypadało się zbliżyć — odparła p. St. Aubin. Nie potrzeba przesadzać, na ten raz nie winien nic.
Panna Leonilla nie chciała się sprzeczać — zamilkła.
Myślała teraz o stroju, o przebraniu się, o wrażeniu, jakie uczyni, wchodząc na salę. Podkomorzanki były bardzo piękne, lecz pochlebiała sobie, że ani twarzyczką ani strojem im nie ustąpi.
Gniew na p. Erazma połączył się z gniewem na ludzi ojcowskich, woźnice, sługi, którzy nieobejrzawszy się nawet, niedbając co spotka kolasę, popędzili przodem. Lecz całe te gniewy i niecierpliwość i fochy ustąpiły, gdy naostatek ukazał się dwór p. Podkomorzego. Panie miały zawczasu w oficynie zamówiony pokój do przebrania się. Wiedziano, że fryzyer był sprowadzony z Warszawy. Ludzie zapewniali, że tłumok ani pudło żadne nie zamokło.
Zdala już rezydencya prezentowała się nader świetnie, oświecona rzęsiście, pełna powozów, koni i ludzi. Co kwadrans straszono przybywających, waląc z moździerzy nad sadzawką. Serce biło ślicznej pannie, gdy podjeżdżali pod oficynę.
Tu ledwo można się było docisnąć, bo z kilku powozów wysiadały także panie, z bryczek wyskakiwały służące, każdy dopytywał o pokoje. Marszałek dworu głowę tracił.
— Pokój dla sędziowstwa Czemeryńskich!
— Pokój dla p. Woroszyły!
— Pokój dla p. Wisłouchowej!
— Pokój dla p. Stolnikowstwa! — rozlegało się do koła.
A tu konie się plątały, służba potrącała, i już z dziedzińca wnosić było można, że na wesele dwa razy tyle gości zaproszono, ile ich stary dwór mógł pomieścić.
Wprawdzie salę jadalną z tarcic i opółków, wyklejaną szpalerami, zbudował był p. Podkomorzy, lecz gościnnych izb ani było nastarczyć, a jesień już chłodna przejmowała do kości.