Sęp (Nagiel, 1890)/Część druga/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sęp |
Podtytuł | Romans kryminalny |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przez tydzień, który nastąpił po dniu tak dlań obfitym w wypadki, adwokat „Julek“ również nie próżnował.
Przeciwnie działalność jego miała cechę niemal gorączkową...
Widział się jeszcze dwukrotnie z Władką i rozpytywał o wszystkie szczegóły stosunku z Stefkiem, przeglądał akta sprawy w sądzie i u siebie, konferował nawet z jednym ze starych kolegów, najznakomitszym z pomiędzy owoczesnych obrońców karnych. Wreszcie odwiedził Stefana Polnera w więzieniu.
Wrócił ztamtąd niewymownie rozdrażniony.
Widok chłopca zepsuł mu całą resztę spokoju... Dzieciak strasznie zmizerniał, był blady, zaniedbany, z zaczerwienionemi od płaczą oczyma. Wyglądał jak odurzony, jak gdyby nie rozumiejąc, co się z nim dzieje... Oczy miał jakieś osowiałe, mętne. Na pytania „Julka“ odpowiadał sylabami. Wreszcie, nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął płaczem, który konwulsyjnie wstrząsał całą jego wychudłą delikatną postacią.
— Niewinny... jestem niewinny... powtarzał.
„Julek“ chciał się od niego dowiedzieć pewnych rzeczy. Pragnął z nim na zimno rozejrzeć niektóre szczegóły sprawy. Ani podobieństwa! Stefan nie rozumiał co adwokat do niego mówił... Dużemi, szklistemi oczyma patrzył przez łzy i starał się zwolna tłumić cichnące łkania.
Nie było co...
„Julkowi“ samemu zaczęło się robić wilgotno w oczach... Rzucił kilka słów pocieszenia dzieciakowi, obiecał, że jeszcze wróci — i wyszedł.
Kilka następnych wieczorów adwokat wbrew zwyczajowi, przepędził w domu, nie wychodząc ani na przechadzkę, pomimo pięknej słonecznej pogody, ani do „złotej loży“. Siedział u siebie w gabinecie... Nie kazał nawet palić lampy. Tomasz do późna w noc słyszał kroki pana przechadzającego się w ciemnym pokoju.
Wreszcie pewnego wieczora „Julek“ usiadł i napisał apelację.
Znajdujemy go w tej chwili, nazajutrz po konferencyi odbytej przez p. Onufrego i Robaka, pochylonego nad biurkiem i przerzucającego oczyma ćwiartki i półarkusiki apelacyi, zapełnione drobnem, regularnem pismem. Wczoraj wieczorem napisał ten szkic. Dziś rano, spiesząc się do sądu, nie miał go czasu przejrzeć. Teraz, dopiero co wróciwszy, rzucił się doń... Czyta.
Jest niezadowolony.
Te argumenta, które zdawały się tak potężne i przekonywające wczoraj, gdy je późno w noc przy świetle lampy rzucał gorączkową ręką na papier, teraz tracą na sile i wartości... Zdają się blade, pogmatwane, nic nie decydujące. Twarz adwokata zachmurza się...
Mimowoli uderzył pięścią w stół.
— To nikogo nie przekona!
Rzucił się w tył fotelu.
W tej chwili wszedł, zapukawszy, Tomasz. Widok służącego przywołał „Julka“ do rzeczywistości. Rzucił okiem na zegar. Wskazówki pokazywały piątą.
— Ach... klijenci?
Tomasz skinął głową.
— Tak... ta pani...
„Ta pani“ w jego języku oznaczało Władkę.
— Proś...
Pilny spostrzegacz dojrzałby rumieniec, który się mimowoli wybił na twarzy „Julka“.
Za chwilę dziewczyna weszła. Była ponętna, odurzająca, jak zawsze. Przeprosiła najpierw adwokata za natręctwo, a następnie dodała:
— Mam coś nowego... i dziwnego...
— Dziwnego?
— Tak, proszę pana mecenasa. Wczoraj wieczorem dostałam ten oto list...
Położyła kopertę na biurku.
Adwokat spojrzał. Na twarzy jego wybiło się żywe wzruszenie... Koperta zdawała mu się, jak dwie krople wody podobna do tej, która przed tygodniem znalazł na ziemi w „Złotej loży“ Ludek Solski, gdy razem wychodzili z knajpy... Adwokat wkrótce zdołał opanować swe wzruszenie. Mówił sam sobie bardzo rozsądnie, że takie podobieństwo ustanowić nader trudno, że zresztą jest zdenerwowany tem wszystkiem i wiele rzeczy bierze do serca.
— Złudzenie! — rzekł sam do siebie.
Należało jednak zobaczyć, co zawiera koperta.
Podniósł ją do oczu i zaczął się przyglądać charakterowi pisma na adresie... Stanowczo! To pismo jest jednak niezmiernie podobne do pisma na kopercie owego dziwnego listu, który odebrał przed tygodniem. Gorączkowym ruchem otworzył kopertę. Wewnątrz znajdowała się storublówka i więcej nic... Ani słówka, tylko ćwiartka białego papieru, którą owinięty był banknot. „Julek“ spoglądał zdumiony na Władkę.
— I więcej nic? — pytał.
— Nic...
— Co to może znaczyć?.. Jak pani sądzi?
Władka rozłożyła ręce.
— Nie wiem — rzekła.
W samej rzeczy fakt był zastanawiający. Sto rubli, pieniądze dość stosunkowa znaczne, przysłane przez niewiadomą osobę.. Z jakiej racyi, dla czego?
Adwokat pytał dalej dziewczyny.
— Kto przyniósł list?..
— Posłaniec. Mnie wtenczas nie było.. Oddał mojej gospodyni. Wie pan, że przed tygodniem wyprowadziłam się z Kapitulnej. Mieszkam teraz u maglarki...
— Posłaniec?..
„Julek“ coś kombinował...
Odezwał się:
— Znów zagadka.
Milczał przez chwilę.
— Tak — rzucił wreszcie. Niepodobieństwo inaczej... Jedyny możebny wniosek: jest to rodzaj bezimiennej kompensaty... Za co? Za jakąś krzywdę.
Władka spoglądała z oczekiwaniem. Adwokat prowadził dalej swój wywód.
— Kto pani mógł wyrządzić krzywdę?.. Dawniej, w przeszłości, siostra i ten, który był jej wspólnikiem... Nie sądzę jednak, ażeby kompensata pochodziła od nich... Jest to historja zbyt dawna. Nie ma racyi, ażeby sobie teraz niespodziewanie przypomnieli to, o czem nie myśleli lat parę... A więc...
„Julek“ zatrzymał się! Władka spoglądała nań z oczekiwaniem...
Adwokat otworzył szufladę biurka i wydobył z niej starannie zachowany dziwny list o drukowanym tekście. Porównywał przez chwilę obydwie koperty.
— Tak — mówił dalej, jak gdyby sam do siebie — obydwa te listy pochodzą widocznie od jednej i tej samej osoby. Tą osobą jest albo sprawca zbrodni, albo jej wspólnik, albo wreszcie ktoś mniej lub więcej świadomie odnoszący z niej korzyść...
Dziewczyna spoglądała ciągle na „Julka“ pytająco.
— Ja... nie rozumiem... nic nie rozumiem... wyszeptała wreszcie.
— W tej chwili pani wytłumaczę — odrzekł „Julek“. Ten list i ta storublówka pochodzi zapewne od zabójcy...
— Od zabójcy?
— Lub od kogoś, kto posiada klucz od zagadki, jaką przedstawia zbrodnia...
— I jaki powód, jaką racyę miałby wysyłać podobny list ten ktoś?
„Julek“ uśmiechnął się ironicznie.
— O... ten ktoś nie jest widocznie pospolitym zbrodniarzem... ma sumienie. Przynajmniej to sumienie budzi się nim od czasu do czasu...
Władka spoglądała na adwokata pytająco.
Ten ostatni ciągnął dalej:
— Ostatni raz to delikatne sumienie obudziło się w nim wtedy, kiedy skazał tego biedaka Stefana. Na trzeci dzień po sprawie przysłał mi list, który tu leży...
Podał Władce otrzymaną przed tygodniem kopertę z kartką pokrytą drukowanemi literami... Dziewczyna przeczytała.
— Rozumie pani teraz? — pytał „Julek“. Tym listem chciał mi dodać odwagi do walki o niewinność mego klijenta. Myślał, że zrzuci z siebie odpowiedzialność... W tydzień przysyła pani bezimiennie sto rubli. Widocznie chciał temi pieniędzmi zapłacić wstyd i hańbę pani i rozpacz po stracie „jego“.
Oczy dziewczęcia zapaliły się ponurym ogniem.
Chciała coś powiedzieć. „Julek“ dał jej znak, ażeby nie przerywała i ciągnął dalej:
— Jestto widocznie zbrodniarz bardzo drobnej miary... Tchórz! Niema nawet odwagi znieść konsekwencyi swego czynu. Jakkolwiek bądź, jego słabość nie przyniesie mu korzyści... Pani nie myśli chyba użytkować z tych pieniędzy?
— O nie! — odpowiedziała Władka z oburzeniem.
— A więc proszę mi je zostawić z kopertą. Te dwa listy mogą stanowić przeciwko niemu dowód... I będą stanowiły.
Władka przerwała adwokatowi nieśmiało:
— I pan sądzi, że przy ich pomocy, można będzie przekonać sąd o „jego“ niewinności?..
Czoło „Julka“ znów się zachmurzyło. Przypomniał sobie szkic apelacyi, który przed chwilą odczytywał, stanęły mu na myśli wszystkie słabe strony argumentów i dowodów.
— Nie wiem jeszcze... wyszeptał.
Wstał z za biurka i zaczął się przechadzać po pokoju. Przez czoło przebiegały mu chmury myśli. Władka spoglądała nań pełna niepokoju.
Wreszcie zatrzymał się. Uderzył się w czoło...
— Myśl!.. — rzekł krótko.
Zbliżył się do biurka i usiadł.
— Dziwię się — mówił, jak gdyby sam do siebie, że mi to nie przyszło do głowy wcześniej...
— Co? — pytała Władka, zatrzymując dech.
— Rzecz niezmiernie prosta... Jesteśmy w obec zagadki, wobec jakiejś piekielnej intrygi, w której tyle tajemnic, ile... kroków naprzód... Ażeby ją rozwiązać trzeba być czemś więcej, niż zwykłym prawnikiem, przywykłym do praktyki kratkowej i do spraw dziejących się przy świetle dziennem... Do tego trzeba mieć specjalny talent!
Władka ciągle czekała wyjaśnienia.
Adwokatowi teraz napłynął do twarzy żywy rumieniec. Zdawał się być wysoce zadowolonym ze swego pomysłu.
— Znam tylko jednego takiego człowieka... Widziałem go przy robocie. Jestto w swoim rodzaju genjusz. Ten człowiek zawdzięcza mi wiele. Odemnie zależy poprosić go o pomoc przy rozwikłaniu oplatających nas węzłów.
— I poproszę — dodał po chwili z postanowieniem.
Ta myśl, która przyszła niespodziane do głowy adwokatowi, w jednej chwili zmieniła jego usposobienie. Chmury zdawały się spadać z jego czoła.
Wziął za pióro i szybko skreślił kilka wierszy.
— Oto list do tego, kto nam dopomoże rozwiązać trudności.
Władka spoglądała na adwokata.
— Kto to taki? — pytała.
— „Fryga“!
— „Fryga“?
— Tak... To jego przezwisko. Przed paru laty znała go pod niem cała Warszawa. Był ajentem policyjnym.
— Ach... przypominam sobie. Słyszałam...
— To znakomitość w swoim rodzaju — ciągnął „Julek“. Teraz już oddawna porzucił dawne zajęcie. Jest oficjalistą w cukrowni na prowincyi. Ale na moją prośbę przyjedzie, jak będzie mógł najprędzej... Zobaczymy go za dwa dni.
— I on znajdzie dowody niewinności Stefka?
— Znajdzie...
W głosie „Julka“ brzmiała pewność. Ta pewność oddziaływała na serce dziewczęcia, niby łagodzący balsam.
Adwokat zapieczętował list, chciał zadzwonić na Tomasza.
W tej chwili w poczekalni dał się słyszeć szmer, kroki i jak gdyby spór dwóch głosów.
— Co takiego? spytał mimowoli „Julek“.
Nagle drzwi gabinetu otworzyły się i ukazała się w nich głowa. Nie była to głowa Tomasza. Z głębi dochodziły jakieś uwagi robione przez służącego, tonem napół żałosnym, napół pełnym szacunku.
— Kto tam? — zawołał niecierpliwie adwokat. Jestem zajęty...
Lecz w tej chwili zmienił ton. Poznał osobę, zaglądającą do gabinetu.
Był to Ludek Solski.
Twarz jego wyrażała głębokie wzruszenie. Rysy były rozstrojone; w głosie, kiedy przemówił, czuć było rozdrażnienie.
— Mój drogi! Na słówko... rzecz bardzo, bardzo pilna — rzekł, nie posuwając się dalej.
Adwokat zrozumiał, że w samej rzeczy przyjaciela jego musiało dotknąć coś niezwykłego, skoro on, zwykle tak delikatny, tym razem uważał za możebne przełamać znany mu zakaz przerywania konferencyi.
Podniósł się i rzucił Władce.
— Pani wybaczy...
Następnie skierował się do drzwi i zostawiając dziewczę samo w gabinecie, wszedł z Ludkiem do sąsiedniego saloniku. Posadził go na fotelu i pytał:
— Co ci jest?..
Ludek z trudnością mógł schwytać oddech.
— Nieszczęście...
— Jakie?
— Pamiętasz... tydzień temu, w nocy, rozmawialiśmy na ulicy?
— Pamiętam, mówiłeś mi, że kochasz...
— Tak!
Ludek zebrał się z siłami.
— I wiesz co się stało!.. Ja, tę która kocham, moją narzeczoną, moją przyszłą żonę, oskarżono o kradzież...
— Niepodobieństwo!
„Julek“ porwał się z krzesła.
— Bredzisz?!..
Ludek Solski pokręcił tylko głową na znak przeczenia. Adwokat przez jedną sekundę zastanawiał się.
— I oskarżona niewinnie? — pytał.
— Rzecz prosta...
— Jak to się stało? Opowiedz... Co? Jak? Czy ona znajduje się w policji... w więzieniu?
Mówiąc ostatnie słowa, zawahał się.
Ludek podniósł czoło do góry.
— O nie... Jest na wolności. Czeka na mnie w dorożce przed bramą...
Adwokat zdziwił się.
— Czeka na ciebie?
— Tak. Nie sądź nic... Opowiem ci wszystko.
„Julek“ uderzył się ręką w czoło.
— Ależ w takim razie... dla czego ją zostawiłeś na ulicy? Przyjechałeś przecież do mnie po radę, po pomoc. Potrzeba będzie wyjaśnić mi fakt, opowiedzieć szczegóły... Obecność jej nie będzie zbyteczną. Poproś tu czemprędzej twoją „narzeczoną“.
Na ten ostatni wyraz położył nacisk.
— Ja tymczasem załatwię z innemi czynnościami tak, żeby nam nie przeszkadzano.
Wypchnął prawie Ludka w kierunku drzwi, a sam wrócił do gabinetu.
W paru słowach wyjaśnił Władce, że spadła nań bardzo pilna sprawa, wymagająca natychmiastowej konferencyi, obiecał, że dziś jeszcze wyśle list do „Frygi“ i prosił, ażeby przyszła się dowiedzieć o stan sprawy dopiero za kilka dni. Następnie skierowali się ku wyjściu.
W chwili, gdy „Julek“ żegnał Władkę w pustej obecnie poczekalni, drzwi od przedpokoju otworzyły się.
We drzwiach stanął Ludek i postać kobieca.
Było to młode dziewczę. Kibić wiotka, lecz pełna wdzięku, przystrojoną była w skromną, czarną sukienkę. Twarzyczka regularna, miękko zaokrąglona, oświetlona dużemi błękitnemi oczyma, miała wyraz łagodności i słodyczy. Otaczały ją sploty włosów złoto-popielatych, a ubierał zręczny, choć skromny kapelusik...
W tej chwili owa twarz, stworzona do uśmiechu, nosiła ślady głębokiego wzruszenia. Powieki dziewczęcia były zaczerwienione, w oczach perliły się łzy...
Ludek Solski wzruszony, nie uważając na obecność Władki, wysunął się naprzód.
Wziął adwokata za rękę.
— Mój drogi — rzekł — przedstawiam ci... Moja narzeczona, panna Jadwiga Lipińska...
Przerwał.
Spoglądał zdziwiony na „Julka“. Na twarzy adwokata wybiło się tak silne wrażenie, że musiało to zwrócić uwagę jego przyjaciela.
„Julek“ mimo woli wyciągnął dłoń naprzód i wybełkotał.
— On... on...
Równie wzruszoną była Władka, stojąca o parę kroków dalej.
I jej i adwokatowi na widok tej łagodnej, dotkniętej boleścią postaci, ukazującej się niespodzianie w drzwiach, przyszła do głowy jedna i ta sama myśl...
„On dosłownie „on“!.. Te same rysy, ta sama postać. I jeszcze ten wyraz boleści na twarzy nowoprzybyłej, te łzy w wielkich błękitnych oczach, robiły ją jak dwie krople wody podobną do niego w chwili, kiedy w sądzie upadał pod ciężarem oskarżenia.
Władce w pierwszej chwili przyszło na myśl, że to „on“ sam, że ułatwiono mu ucieczkę z więzienia w przebraniu. Ale w sekundę to przeszło. Następny rzut oka przekonał dziewczę, że to w samej rzeczy kobieta.
W tej chwili nowa myśl przebiegła jej przez głowę.
Wysunęła się naprzód i zwróciła się do Jadwigi:
— Pani musi być... „jego“ siostrą?
— Czyją? — pytał Ludek, nie rozumiejący sceny.
Żądał wzrokiem od adwokata objaśnienia.
Prawie machinalnie adwokat odrzekł:
— Stefana Polnera...
— Skazanego za zabójstwo!..
W głosie Solskiego drżało zdziwienie i nawet nuta oburzenia.
Władka wystąpiła znów naprzód.
— Tak — mówiła z przekonaniem — pani i „on“ musicie być... jesteście... bliźnięta!..