Sęp (Nagiel, 1890)/Część piąta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ V.
U „pana Salomona.“

W jednym z najokazalszych domów na Rymarskiej mieszka na drugiem piętrze od frontu Salomon Mondschein, ceniony kapitalista, pospolicie zwany „panem Salomonem.“
Dorożka Onufrego zatrzymała się przed tym domem.
Były komornik odprawił dorożkarza i wszedł powoli na schody. Przed drzwiami spojrzał na zegarek. Była druga.
— Jeszcze czas — mruknął sam do siebie. — Do trzeciej rozmówię się z Salomonem.
Zadzwonił.
Wkrótce znalazł się w bogato, choć niezbyt gustownie umeblowanym gabinecie „pana Salomona.“ Za biurkiem w bogatym szlafroku i haftowanej złotem czapeczce siedział sam gospodarz. Na widok Onufrego podniósł się żywo z krzesła.
— A... pan Onufry... panie komorniku dobrodzieju... Co za zaszczyt! co za szczęście!...
„Pan Salomon“ widocznie był bardzo uradowany. Twarz jego wyrażała przyjemne zadziwienie. Onufry spoglądał nań ze swojej strony z uśmiechem nieco drżącym.
— Przyszedłem — rzekł, gdy „pan Salomon“ usadził go już na najlepszym fotelu, z którego przedtem zrzucił płócienny pokrowiec — przyszedłem pana prosić o jedną przysługę...
— Przysługę?
Trudno sobie wyobrazić zabawne wykrzywienie rysów starego żyda pod jego złotem haftowaną czapeczką.
— Przysługę?... Pan Onufry... przysługę?... Pan sobie potrzebujesz nie żartować ze swojego pokornego sługi Salomona!
Widocznie wyraz „przysługa” w słowniku „pana Salomona“ miał stanowczo zdeterminowane znaczenie; określał on pożyczkę na mniejszy lub większy procent.
Onufry się uśmiechnął.
— Nie taką, jak pan myślisz...
— A... to też ja sobie właśnie tak zdziwiłem... Chociaż niech pan nie myśli, żebym ja był taki i nie zrobił „tamtej“ przysługi, jakby było potrzeba... Salomon wie, co komu winien!...
— Bądź pan spokojny, nigdy nie będzie trzeba.
Stary żyd pogładził się ręką po brodzie.
— Chwała Bogu... No, co pan rozkaże?... Salomon jest na pańskich rozkazów.
Pan Onufry zamyślił się; po chwili dopiero rzekł:
— Krótko mówiąc, potrzebuję wiedzieć coś o jednym z pańskich klijentów...
— Moich klijentów?...
— Tak — i dla tego przyszedłem do pana, żebyś mi pan dał o nim jak najobszerniejsze informacje... Rozumiesz pan?
— Rozumiem.
— Chcę o nim wiedzieć wszystko, na to ostatnie słowo, pan Onufry położył silniejszy akcent, aż do najdrobniejszych szczegółów waszych operacij...
Twarz „pana Salomona” przybrała wyraz poważny.
— Pan wiesz — rzekł po chwili — że u mnie klijenty to święta rzecz... U mnie co jest, to jest, cicho sza, jak w grobu... Żeby do mnie przyszedł kto inny z taką propozycją, to powiedziałbym odrazu „nie.“ Ale z panem inna rzecz...
— Przypuszczam...
— Znamy się tak dawno, i ja jestem panu dużo winien. Ja wiem, że pan jesteś sama dyskrecja, i że pan z tego, co powiem nie zrobisz nigdy użytku, szkodliwego dla Salomona... Nieprawda?
— Możesz pan być pewny...
— Więc ja panu wszystko powiem. — I o kogo panu dobrodziejowi idzie?
— O Jastrzębskiego...
„Pan Salomon” zdecydowany przed chwilą, zatrzymał się ponownie.
— Jastrzębski?... Zkąd pan znasz Jastrzębskiego?... Co pan od niego chcesz? — zapytał wreszcie żywo. — On dzisiaj o szóstej u mnie będzie...
— Robicie jaki interes?
— Tak... mamy robić.
W oczach „pana Salomona“ od chwili, kiedy się dowiedział o nazwisku osoby, o którą szło, widać było wachanie się. Zaczynało to niecierpliwić Onufrego.
— No, jakże?... mówisz pan?... pytał.
— Widzi pan dobrodziej...
Ale Onufry już mu przerwał:
— Mów pan krótko: „tak“ albo „nie.“ Na gawędy nie mam czasu. Przedtem jednak muszę panu powiedzieć, że nie potrzebujesz się o Jastrzębskiego obawiać. Daję panu słowo, że działam dla jego korzyści, a ponieważ pan jesteś jego wierzycielem więc i dla pańskiej. Powtóre.. przypominam, że z tej serii weksli, co pan wiesz, nie wszystkie są wycofane... Jeden z nich mam gdzieś odłożony na bok!...
Teraz głos Onufrego brzmiał groźbą.
— No... no... nie gniewaj się pan... Już powiem. Co pan chcesz wiedzieć?
— Wszystko...
— Nu, to ja panu powiem, co pan Jastrzębski jest mi winien gruby grosz. Ja z nim robiłem dużych interesów!...
— To wiem.
— Un mi jest winien na hypotekę z cztery tysiące rubli, a na wekslów z ośm...
— I to wszystko?
— Co ma być więcej?...
Pan Onufry przez chwilkę namyślał się.
— Panie Salomonie — odezwał się wreszcie — jesteś ze mną nieszczery... Powiadasz mi nie to, o co pytam. Że ci jest winien pieniądze, to wiedziałem i bez ciebie. Ile, to rzecz mniejsza. Ale potrzeba mnie było jakiejś historyjki, szczegółu, czegoś ciekawego... Jaki wreszcie twój ogólny sąd o nim? Jeszcze raz uprzedzam pana, że ze mną żartować nie można.
Pan Onufry spojrzał surowo w twarz Salomonowi. Stary żyd spuścił oczy na dół i westchnął.
— No — rzekł — widzę, że z panem niema żadnego sposobu... Chcesz pan dobrodziej, to ja panu dobrodziejowi powiem, że ten pan Jastrzębski jest w samej rzeczy młody człowiek trochę... jakby tu powiedzieć... lekkomyślny...
— Jak większość pańskich klientów... — rzucił sarkastycznie były komornik.
— Un nigdy nie płaci, ani kapitału ani procentów... Jeszcze taki zły, ani broń Boże do niego przystępuj!...
— No, to mniejsza.
— I ja panu dobrodziejowi, panie Onufry, powiem jednę historję...
— Słucham, to zaczyna być ciekawe.
— Otóż, proszę ja pana, będzie tak z cztery, pięć miesięcy temu, pan Jastrzębski przychodzi do mnie, częstuje mnie cygarem... powiadam panu dobrodziejowi, jak on chce, żeby mu pożyczyć pieniądzów, to zawsze częstuje cygarem... bardzo dobre cygaro, najmniej za 20 kopiejków... I powiada do mnie...
Stary żyd podniósł oczy na pana Onufrego, jak gdyby z zapytaniem: czy ma dalej mówić?
— No, no, prowadź pan dalej.
— I mówi, że mu potrzeba tysiąc rubli... Naturalnie! A ja powiadam, że nie dam... Trzeba panu wiedzieć, że pan Jastrzębski był mi już tyle winien, tyle winien i nie mogłem się od niego doprosić...
— Dalej, dalej!
— Aż on wydostał z kieszeni dwa weksle każdy po 750 rubli i pokazuje mi. Weksle, trzeba wiedzieć pana dobrodzieja były zażyrowane przez jednego pana... jednego bardzo, bardzo porządnego pana...
— Przez kogo?
— Pan koniecznie potrzebuje wiedzieć?... — pytał proszącym głosem pan Salomon.
— Koniecznie.
— No... przez pana Żulskiego... Jaki to porządny i bogaty pan, oj, oj!... Un jest kasjerem, głównym kasjerem u tego samego banku, w którego pan Aleksander jest urzędnikiem... I ma dwie kamienice, i mieszka na Ujazdowskie aleje. Ja sobie zaraz pomyślałem, że to coś nie musi być richtig...
— I nie dałeś pan pieniędzy? — zapytał z lekkiem szyderstwem pan Onufry.
— Za co nie miałem dać?... Salomon nie jest taki głupi!... Ja sobie pomyślałem... ja to do pana mówię w zaufanie, bo ja pana dobrodzieja dawno znam... ja sobie pomyślałem, że jeśli weksel jest dobry to pieniądze pewne, a jeśli, broń Boże nie dobry, to jeszcze pewniejsze...
— Oryginalne rozumowanie!
— Potrzebuje pan dobrodziej wiedzieć, że pan Jastrzębski już dawno czekał spadku po tym stryjaszku, czy wujaszku, tym księdzu co mu nie dawno zabili... I ja liczyłem, że z tych pieniadzów dostanę swoje satysfakcje... To ja myślałem sobie, że jak ja będę trzymał panu Aleksandrowi w rękę, to wszystkie moje pieniądze będą pewne...
— Ładna rachuba...
— Co pan chcesz?... każdy musi żyć... No, to ja dałem mu pieniądzów.
— Ale przyznaj się pan, tylko — pięćset rubli zamiast tysiąca... — zauważył ze złośliwym uśmiechem pan Onufry.
— Kto panu powiedział?... Właśnie że sześćset, sześćset i dwadzieścia nowiutkiemi papierkami... Auf majne munes!
— Dobrze już, dobrze... I ma się rozumieć pan Jastrzębski prosił, żebyś pan nikomu tych weksli nie pokazywał?
— Naturalnie.
— Jabym od pana kupił te weksle, jeśli pan jeszcze je masz... — rzekł nagle pan Onufry.
— Nie mam...
— Zapłaciłbym dobrze, kupiłbym jeszcze i wszystkie inne weksle Jastrzębskiego... Pan wiesz, że spadek po księdzu nie przedstawia nic wielkiego.
— Czy ja wiem?... Ma się rozumieć, wiem. Mój Boże, dla czego ja tych weksli już nie mam? — wołał żyd płaczliwie.
Tym razem w głosie jego przebijała szczerość.
— Posłuchaj pan, ten szelma, ten ganef on mnie oszukał... on mnie wyprowadził w pole. Un te weksle wykupił. Żeby nie to, to ja bym teraz miał wszystkie moje pieniądzów... A tak mnie może przepadnąć... dużo przepadnąć... Ja panu to wszystko opowiem, jak to buło.
— Słucham...
— Ma się rozumieć, ja nie chciałem chodzić z wekslami do pana Żulskiego... Po co? Ja chciałem ich mieć tylko w rękę. A żeby uni byli w porządku, to ja ich chciałem zaprotestować. W Warszawie toby mogło zrobić skandal!... To ja umyślnie kazałem pana Jastrzębskiego wypełnić miejsce zamieszkania prawne w Łódź... I, jak buł termin, to ja posłałem wekslów do kantor mojego przyjaczela do Łódź, żeby ich protestować. Akurat to buło płatne, pamiętam, jak dziś, na 13 kwietnia... I czy pan dobrodziej wiesz, co się stało?...
— No?...
— Ja czekam zaprotestowanych wekslów i wiesz pan, co ja odbieram?... Pieniądzów, baares gełd... Ten łobuz, ten ganef pojechał do Łódź i zapłacił...
— Niepodobieństwo!
— Dla czego niepodobieństwo, kiedy tak jest?... Ja panu mogę moich książków pokazać.
— I to było 13-go?...
— Nie... 14-tego, na drugi dzień po terminie...
— I pan twierdzisz, że to był on sam?
— Za co nie?... On sam. Mój przyjaciel jemu zna. Zresztą co pan chcesz? Un sam mi to mówił później, że był w Łodzi...
— A...
Przez chwilę panowało milczenie. Pan Onufry nie chciał się wydać z wzruszeniem, które go w tej chwili przejmowało. A potem rzekł:
— Mieliście panowie jakie nowe interesa?...
— Nie.
— Po cóż więc Jastrzębski ma być dziś u pana o szóstej?
— To inna rzecz... Chce u mnie zastawić list zastawny... To też delikatna materja...
Na twarzy starego żyda ukazał się chytry uśmiech.
— List na 1000 rubli... Ale z tym listem to mają być bardzo wielgie ceremonje.
— Jakie?
— Mam dać na niego 500 rubli, a list dostanę w zamkniętej kopercie... Rozumiesz pan? I nie wolno mi go otwierać, chyba, że pieniądze nie będą oddane w termin... Wiesz pan, co ja potrzebuję przypuścić?
— Cóż?...
— Jedno z dwojga: albo ten list pożyczony od kogo i panu Aleksandrowi wstyd, co go musi zastawić albo też... to nie żaden list...
— I dajesz pan pieniądze?
— Daję, ale każę panu Jastrzębskiemu napisać własną ręką na kopercie, że to ma być list zastawny i podpisać się... Czy pan rozumiesz?
Na twarzy „pana Salomona“ ukazał się szatański, złośliwy uśmiech.
— Tak, to ja nic nie ryzykuję... zakończył wreszcie.
Przez chwilę panowało milczenie. Przerwał te pan Onufry.
— Słuchaj pan — rzekł — ten interes jest tak korzystny, że musisz mi go pan odstąpić...
— Jak to?
— Ten list wezmę w zastaw ja, a nie pan...
Twarz starego żyda wyrażała najlepiej, iż ta propozycja nie uśmiechała mu się bynajmniej. Ale pan Onufry ciągnął dalej głosem nakazującym:
— Tak być musi. Za tę cenę odbierzesz pan ostatecznie wiadomy weksel...
Salomon przez chwilę coś kombinował. Wreszcie potrząsnął głową i rzekł:
— Zgoda...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.