Sęp (Nagiel, 1890)/Część piąta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Sęp
Podtytuł Romans kryminalny
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1890
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.
Oskarżyciel i oskarżony.

Już od w pół do szóstej po południu pan Onufry niespokojnie przechadzał się po swoim gabinecie.
Oczekiwał przybycia Jastrzębskiego.
Z Mondscheinem rzecz została ułożona. Ażeby nie wzbudzać nieufności Jastrzębskiego, postanowili, że ten ostatni przybywszy do lichwiarza, nie znajdzie go w domu, a natomiast zostanie mu doręczoną kartka, zawiadamiająca, że interes będzie załatwiony w mieszkaniu pana Onufrego na Kapitulnej, gdzie ma nań oczekiwać Mondschein.
Pan Onufry nie wątpił, że po otrzymaniu takiego zawiadomienia Jastrzębski niezwłocznie doń przybędzie.
Pomimo to, oczekiwał z pewnym niepokojem. A gdyby Mondschein zmienił zamiar? Gdyby Jastrzębski powziął jakie podejrzenia? Byłaby to niepowetowana strata. Podobna sposobność nie nadarza się codzień...
Pan Onufry śledził z uwagą wskazówki zegara.
— Oto już szósta, dziesięć minut po szóstej, kwadrans, w pół do siódmej. Były komornik zaczynał się niecierpliwić.
W tej chwili zaturkotała dorożka...
Jeszcze dwie minuty — do drzwi zadzwoniono. Wreszcie wprowadzony przez starą służącą, która odebrała odpowiednie instrukcje wszedł do gabinetu Jastrzębski.
Pan Onufry zmierzył oczyma tę wysoką postać o rysach wybitniejących energią... Twarz podobała mu się.
— To człowiek, z którym można gadać! — rzekł sam do siebie.
Tymczasem Jastrzębski ze zdziwieniem rozglądał się po pokoju.
— Czy pan Leszcz? — zapytał wreszcie, podnosząc do oczów karteczkę, doręczona mu u Mondscheina.
— Tak, ja sam...
— Miał tutaj być pan Salomon Mondschein? — pytał dalej Jastrzębski.
— Będzie... będzie w tej chwili. Niech pan siada.
Jastrzębski zajął miejsce przy biurku; Onufry przyglądał mu się jeszcze przez chwilę.
— Spóźnia się Salomon... rzekł wreszcie, jak gdyby sam do siebie.
Jastrzębski spojrzał na zegarek.
— Już trzy kwadranse na siódmą.
— To też możemy tymczasem mówić o interesie bez niego — ciągnął Onufry.
— Pan tak sądzi?
— O tak... tembardziej, że właściwie pan Salomon miał nas ze sobą skomunikować, co wreszcie jest już zrobione.
Jastrzębski spojrzał z pewnem zdziwieniem na Onufrego.
— Trzeba panu wiedzieć, że Salomon wskutek nieprzewidzianych okoliczności, nie mógłby panu dziś usłużyć, a ponieważ nie chciał pana narażać na zawód zwrócił się do mnie.
— Tak?...
Na twarzy Onufrego widać było nieprzyjemne zdziwienie.
— O, niech pan się nie obawia... Ja jestem samą dyskrecją. Salomon mnie zna oddawna, i wie, że można mnie ufać bezwzględnie. Interes objaśnił mi szczegółowo, i rozumiem całą jego delikatność.
Jastrzębski był przez chwilę niezdecydowany.
— Wreszcie — rzekł — jak panowie uważacie...
Przez krótką chwilę panowało milczenie.
— Ten Salomon — zaczął znowu Onufry spóźnia się obrzydliwie... A możebyśmy załatwili interes tymczasem i bez niego?
— Jak pan sądzisz!..
— Mniemam, że tak będzie najlepiej.
— Rzeczywiście. Co prawda, spieszę się...
— W takim razie odrzekł Onufry — oto pieniądze...
Wyjął z kieszeni gruby pugilares i otworzył. Wnętrze było naładowane storubluwkami.
— Czy weksel pan ma?
— Mam...
— Wypełniony?
— Tak na 800 rubli na trzy miesiące. Brak tylko jeszcze podpisu i nazwiska osoby, na rzecz której ma być wystawiony.
— To ostatnie zastąpię in blanco... Co do podpisu, oto atrament.
Jastrzębski położył swe nazwisko pod wekslem.
— A koperta? — pytał dalej Onufry.
— Jest...
Jastrzębski wyjął z zanadrza dużą kopertę, zapieczętowaną lakową pieczęcią.
— Czy na kopercie już napisane, co potrzeba?
— Jeszcze nie... Ale zaraz napiszę i podpiszę.
Jastrzębski znów wziął pióro do ręki.
Tymczasem Onufry odliczył storubluwki i trzymał w ręku. Za chwilę pieniądze przeszły do Jastrzębskiego. Koperta i weksel do rąk byłego komornika. Ten ostatni odbierając kopertę, delikatnie pomacał jej zawartość. Uśmiech ukazał się na jego ustach.
— Warunki, jak pan wie — dodał jeszcze. — Jeśli weksel nie będzie zapłacony w terminie, mam prawo otworzyć kopertę i rozporządzać listem zastawnym, jako moją własnością...
Jastrzębski skinął głową.
Zabierał się już do odejścia. Wziął rękawiczki i kapelusz.
— A proszę się pokłonić panu Salomonowi — rzekł.
Wstał z krzesła.
Pan Onufry schował tymczasem kopertę i weksel do szuflady biurka, zamknął ją na klucz, i spoglądał teraz z miną nieco drwiącą na podnoszącego się Jastrzębskiego.
— Jeszcze słówko rzekł.
Młody człowiek spojrzał nań zdziwiony.
— Cóż takiego? — pytał z pewną niecierpliwością. Wybaczy pan, ale nieco mi się spieszy....
— O, to zajmie nam bardzo niewiele czasu... Ośmieliłbym się zadać szanownemu panu jedno pytanie.
— Jakie?
— Czy pan dobrodziej nie jest przypadkiem kuzynem i spadkobiercą nieboszczyka księdza Suskiego?
Te słowa widocznie zastanowiły Jastrzębskiego.
— Przypuśćmy... Zkąd to pana interesuje?
— Z powodu spadku...
— Nie rozumiem.
— Widzi pan, bardzo być może, że byłbym wstanie dać niektóre wskazówki co do spadku pozostałego po nieboszczyku.
— Pan?...
— Tak jest... ja. Wszak prawda, że po śmierci księdza nie znaleziono tych znaczniejszych pieniędzy, o których tyle opowiadano?
— W samej rzeczy...
Uwaga Onufrego skierowała myśli młodego człowieka na nowy przedmiot. Usiadł położył na biurku kapelusz i rękawiczki.
— Widzi pan dobrodziej — ciągnął Onufry zawsze z nieco szyderczym uśmiechem na ustach — jest to w ogóle sprawa bardzo zawiła i tajemnicza... spadek jeszcze nie tyle, ile samo zabójstwo!...
Zawiesił głos i spoglądał z ukosa na Jastrzębskiego.
— Ja nie sądzę tak... — odrzekł ten ostatni.
— I dla czego, jeśli wolno wiedzieć? — pytał Onufry.
— To rzecz prosta: zabójca został skazany...
— Skazany? W istocie, ale to niczego nie dowodzi...
Teraz Jastrzębski spojrzał na swego interlokutora z uśmiechem.
— Nie dowodzi?...
— Tak, ponieważ w imieniu oskarżonego podano apelację...
— Kto panu to mówił?
— Kto?... to rzecz mniejsza. W każdym razie wiadomość pewna.
— To zresztą nie zmienia położenia rzeczy — odrzucił niedbale Jastrzębski. — Zabójca skazany przez pierwszą instancję, zostanie skazany i przez drugą.
— Byłoby to prawdopodobne gdyby...
— Gdyby?
— Gdyby jego adwokat nie posiadał nowych dowodów.
Onufry rzucił z ukosa spojrzenie na młodego człowieka; ten ostatni zdawał się być w tej chwili dziwnie blady. Mimowoli podniósł rękę do czoła, jak gdyby pragnąc obetrzeć krople potu...
— Dowody? — wybełkotał — i jakie jeśli wolno?...
— Ba, gdybym wiedział!... — roześmiał się pan Onufry. — Ale słyszałem o nowych zeznaniach, o jakichś papierach... nie wiem... wekslach... listach...
— Listach!
Jastrzębski był teraz cały w płomieniach.
Nerwowym ruchem podniósł się z krzesła.
— Wybaczy pan — rzekł szorstko — wspominałem już, że nie mam czasu... Nie rozumiem co pan chcesz powiedzieć...
Przez krótką chwilę panowało milczenie. Przerwał je Onufry.
— Przepraszam, pozwolę sobie jeszcze pytanie... Jeśli się nie mylę, pan dobrodziej 10-go kwietnia, w dniu spełnienia zabójstwa leżał u siebie w Sobolówce chory?...
— Tak — odpowiedział machinalnie Jastrzębski.
— Czy pan się nie myli?
Jastrzębski zdawał się być, jak na torturach. Zrobił ruch zniecierpliwienia, jak gdyby chcąc odejść. Po chwili zreflektował się.
— Stwierdza to raport doktora — rzekł wreszcie. — Ale...
— Nie rozumiesz pan powodu zapytań... Zaraz... Proszę o chwilę cierpliwości. — I długo pan był chory?
— Miesiąc...
— W takim razie ośmielę się zapytać, co szanowny pan robił 14-go kwietnia w Łodzi?...
Onufry podniósł się z krzesła i skrzyżował ręce na piersiach. Na ustach jego błądził drwiący uśmiech. Jastrzębski stał przed nim blady, z czerwonemi wypiekami na policzkach i na czole. Ręce jego darły rękawiczki.
— Po co mi pan to mówisz? — rzucił wreszcie chrapliwym głosem.
— Po co?... Wistocie należy się wytłumaczyć. Panie Jastrzębski nie bawmy się w zagadki... Krótko mówiąc, chcę panu powiedzieć, że skazany za zabójstwo Stefan Polner nie jest bynajmniej zabójcą księdza Suskiego...
— Cóż mnie to obchodzi?
— Jesteś pan przecie jego kuzynem i spadkobiercą. A zresztą powiem panu zaraz, kto jest istotnym zabójcą...
— Kto?
Onufry wyprostował się i wyciągnął rękę w kierunku Jastrzębskiego.
— Pan...
Młody człowiek zachwiał się na nogach; chwila słabości trwała jednak krótko. On z kolei wyprostował się. Roześmiał się głośno, nerwowym śmiechem.
— Wesoła historyjka — rzekł. — A dowody?...
Pan Onufry spoglądał nań teraz z pewnym niepokojem.
— Dowody?... Nie mówię już o tych, które podobno posiada obrońca Polnera...
Pan Onufry nie wiedział o listach posiadanych przez „Julka,“ rzucał przypuszczenie na domysł. To też zdziwiło go wrażenie, widniejące znów na twarzy Jastrzębskiego, którego śledził z pod oka.
— Nie mówię o zapłaceniu pieniędzmi z niewiadomego źródła fałszywych — pan Onufry położył nacisk na tych słowach — fałszywych weksli w Łodzi 14-go kwietnia, ani o spłacie hypotecznej... Pozostawiam na uboczu historję mniemanej choroby i prawdziwej bytności w Łodzi... To wszystko drobiazgi. Ale...
Jastrzębski blady, jak śmierć, czekał ostatniego słowa Onufrego.
— Ale... i to rzecz najważniejsza... tam w moim biurku — wskazał ręką w kierunku jednej z szuflad — leży w kopercie zapieczętowanej pańską pieczęcią i zaopatrzonej pańskim podpisem jeden z listów zastawnych skradzionych księdzu Suskiemu przez zabójcę. Czy nie prawda?...
Jastrzębski zaciął wargi i nie odpowiadał ani słowa. W jego umyśle zdawała się toczyć jakaś walka.
Onufry spoglądał nań błyszczącemi oczyma.
— Jest to o tyle prawdziwe, że w tej chwili zadajesz pan sobie pytanie, czy nie byłoby najlepiej rzucić się na mnie, ścisnąć mi gardło i uspokoić... a potem odebrać swój dokument!...
— Szatan nie człowiek — mruknął pod nosem Jastrzębski.
— Ale nie radziłbym panu tego robić...
Podniósł rękę opartą dotąd na biurku i ukazał w niej rewolwer.
— Widzisz pan?... Zresztą niedaleko jest służąca, a na schodach stróż...
Twarz Jastrzębskiego wyrażała bezsilną wściekłość. Nie był wstanie odpowiedzieć słowa.
— Lepiej usiądź pan i — pogadajmy...
Młody człowiek upadł, jak kłoda na krzesło.
— Pogadajmy — powtórzył głosem stłumionym i bezdźwięcznym...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Rozmowa trwała długo.
Widocznie jednak zakończyła się zupełnie pokojowo. — Na odchodnem pan Onufry, odprowadził młodego człowieka do przedpokoju mówiąc:
— Bądź pan spokojny... Musimy iść razem. Wiążą nas wszystkie interesa. Zresztą nie ma tego złego, co by nie wyszło na dobre. Zupełna pańska otwartość przyniesie korzyść i panu i mnie... Nie zapomnij pan! Jutro rano na kolei o siódmej...
Jastrzębski szedł po schodach, jak gdyby odurzony. Siłą woli tylko powstrzymywał się od zataczania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.